Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

Kuba Standera

+Forumowicze
  • Content Count

    9,531
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by Kuba Standera

  1. Kuba Standera
    Przyszedł styczeń, a w raz z nim - ciepła, momentami słoneczna pogoda, sporo na plusie.
    Nastodniowy film katastroficzny wreszcie over.
    Na wszelki wypadek odczekałem jeszcze trochę by woda się oczyściła w zatoce i dzisiaj już, wdzięcznie nóżkami drobiąc leciałem po ścieżce, po schodkach - wreszcie nad wodę!
    Drżącymi łapkami w świńskim truchcie wiąże muchę, co pierwsza wpadła w rękę, prawie wbijając się przy grzebaniu w kieszeni. Popper, blać nadało, ale... nic to, będę na poppera łowić.
    Pierwsze rzuty, rozwijam linkę, wpełzam powoli do wody. Płycizna jest bardzo rozległa, plaża schodzi pod małym kątem, dobre kilkadziesiąt metrów od brzegu nadal wody po kolana najwyżej. Śmigam bardzo powoli włażąc coraz głębiej. To za kamienie, za którymi dość mocny nurt odpływu tworzy warkocze jak na rzekach, to we wszelkie załamania nurtu.
    Po chwili łowienia, dostrzegam jakieś 30-40m poniżej i dobre 30m ode mnie sunący kilwater. Wyraźnie widać płetwę ogonową niestrudzenie kołyszącą wodę - ryba idzie dość szybko pod prąd. Krotka obcinka sytuacji i.... jest źle. W najlepszym wypadku będę miał okienko na dwa rzuty. Dwa bardzo długie, wysilone rzuty, prawie całą linką, jeśli chcę sięgnąć ryby. Wiatr delikatnie po skosie na twarz, tak mniej więcej z godziny 2giej. Czyli - jest bardzo źle. Najgorsze, ze na końcu dynda sporych rozmiarów popper, bulgocący straszliwie po wodzie. A ryba, według wszelkich domysłów jest raczej mulletem...
    Na zmianę muchy nie ma czasu, nim wygrzebię, dowiążę przypon i małą muchę, ryba będzie chyba po drugiej stronie zatoki.
    Zostaje albo odpuścić, albo spróbować.
    "niech to będzie bass" mruczę pod nosem, odrzucając za siebie głowicę, wymach do przodu i leci, leci, leci i...
    i popper spada z pluskiem o wodę, dobre 6-7m za krótko. Ryba coraz bliżej, szybko, ale płynnie podciągam linkę, jednocześnie szybkie, choć na tyle na ile potrafię ostrożne kilka kroków do przodu. Faak, rozchodzi się po płyciźnie potężna fala od moich człapań, a ryba coraz bliżej, wyraźnie widzę ją na tle piachu kilkadziesiąt cm przed V-ką jaką powoduje zamiatając ogonem. Wchodzi w zasięg rzutu, linka frunie jak należy, popper ląduje dobre 2m za krótko, ryba minimalnie koryguje kurs w jego stronę, jest już blisko, całkiem blisko... Pociągnięcie za linkę, kiedy rybę i poppera dzieli jedynie dziesiąt cm. Gejzer wody, zawał i sunący w tempie torpedy kilwater, w stronę otwartej zatoki. Jednak - to był mullet, nie spodobała się mu sztuczka z chlapaniem...

    Na takie to silne wzruszenia można liczyć w Irlandii w pierwszych dniach stycznia :D
  2. Kuba Standera
    Sobotnia dotkliwa klapa nic mnie nie nauczyła i już od rana w niedziele przytupywałem w oczekiwaniu na HW.
    Pomysłów dotyczących miejscówek kilka, muchy naszykowane, ciuchy osuszone - wszystko niby gotowe.
    Jako że w zatoce nie mam co szukać wcześniej niż jakieś 2-3h po HW, to na początek jadę w nowo odkryte miejsce.
    Zabłądziłem tam jakieś dwa tygodnie temu, szukając "ciekawych miejscówek na lato".
    Miejsce oddalone nie tak bardzo, jednak jazda najpierw przez góry, później w dół starą, zapomnianą i krętą drogą, oferuje, lub oferować będzie latem sporo.

    [attachment=102151:1.jpg]

    [attachment=102152:2.jpg]

    Droga jest wyjęta z tolkienowskiego Śródziemia - wąska, kręta, zarośnięta paprociami i starymi drzewami, dawno temu zostawionymi swojemu losowi. Przez to tworzą dziką plątaninę gałęzi, nie ma nawet szans by próbować wyjść z tunelu drzew, prowadzącemu dość stromo w dół do miejsca.

    [attachment=102153:3.jpg]

    [attachment=102154:4.jpg]

    [attachment=102155:5.jpg]

    A miejsce - jest i klif, ze stromo schodzącymi skałami, są szkierowe wypustki lawy wychodzące miejscami po kilkadziesiąt metrów na wodę. Jest i ujście rzeki, wesoło szemrzące po zielonych kamieniach, jest i na końcu spora plaża. Jednym słowem - ryby musza tam być. I może są, po za sytuacjami jak wczoraj. Fala z rykiem wdzierająca się na plażę, miejscami zajmująca kamienie - bez szans by podejść, z dużą szansą na zabranie przez tą jedną większą od pozostałych. Nawet nie rozkładam wędki, tylko smutnie zerkam z klifu na szalony ocean, który tutaj dzisiaj nie pozwoli się ponawiedzać.

    Zwijka i wracam na płycizny, woda jeszcze za wysoka, ale, co widać przez odbijające się słońce dopiero po zejściu - całkowicie brudna. Przejrzystość nie ma nawet 10 cm. Po omacku usiłuję dojść na płytki garb, w nadziei, ze jednak za garbem inaczej układają się prądy i jest tam czystsza woda z zatoki, jednak fala plus głębokość mnie stopują. Włażę po cycki prawie, ryzykując wlanie się wody góra w śpiochy. w jednej ręce aparat, w drugiej wędka i tak, niczym baletnica, drobię na paluszkach w stronę garbu. niestety, jest za głęboko, pierwsza flaka wdziera się mi kapturem - decyduję się na odwrót, po raz kolejny tego dnia...

    [attachment=102156:6.jpg]

    Coś czuję, że nie podziałam w tym odcinku.
    Wracając do chaty wzrok wyłapuje biały budynek latarni morskiej. Widzę ją przy prawie każdym łowieniu, jednak do tej pory nie dane mi było dojechać do niej. Kierunkowskaz i zjeżdżam na kolejną kozią dróżkę. Dobre naście minut błądzę po okolicy, by wreszcie zostać przez drogę wyplutym na brzeg. Miejsce piękne, z resztą - jak każde tutaj. Wydaje się być to i błogosławieństwem i przekleństwem - każde z miejsc wygląda na potencjalną bankową miejscówkę.
    Tam jest na tyle zacisznie, by rozwinąć więcej linki i pośmigać. Woda niestety również troszkę trącona, stąd... decyduję się na poppery. Pięknie chlapią wokół skałek, niestety - , zainteresowania nimi nie ma...
    Do latarni też w końcu nie docieram, muszę chyba do map się odwołać, bo dojazdu znaleźć nie mogę...
  3. Kuba Standera
    Wśród kolegów muszkarzy istnieje takie powiedzenie, jak puści śniegówa, dowali woda w lecie. Jak brązowa woda, przez Górali zwana "kalną" grzeje od brzegu do brzegu, psy z budami, krowa z oborą, kierpce sołtysa płyną, przy rozpaczliwym obkładaniu rozsądnie wybudowanych w dolinie rzeki domów piaskiem.
    "Totalny ołszyn" wyłącza łowienie, zmywa ryby, zasyfić potrafi rzekę nawet na dni naście.
    Okazuje się - że nie tylko rzekę.
    Jakoś tak ostatnio wychodzi, ze co zacznę szykować się z muchówką to w nocy pogoda robi spektakularne pizdu, wali deszczem, wicher chce wyrwać okna z dachu, ogólnie, jest wrażenie, ze za chwilę się pół chaty na łeb zawali.
    Tak było i ostatnio. Nie pomny na rożne prognozy, niektóre ponad tysiącletnie, przewidujące intensywny deszcz (te starsze - meteorytów), szykowałem sobie muchy, nawinąłem nową linkę, co z Kalifornii w 4 dni przyfrunąć zdołała i pełen nadziei i dobrych chęci zmówiwszy paciorek udałem się w tzw kimę.
    W nocy jednak wiatr z marnych nastu wzmógł sie do 30, w porywach 45km/h... ściana deszczu początkowo pionowa nad ranem pochylona była niczym nasz słynny rodak walczący z porwaniem przez UFO
    Poranek powitał chmurami drapiącymi wierzchołki drzew, malaryczną pogodą, deszczem...
    Wymarzona pogoda na muchowanie, rzecz jasna.
    Wyrychtowawszy się na godzinę przed wysoką wodą rozkładam sprzęcik sam chyba nie wierząc, ze zamierzam próbować w tych warunkach na muchę. Mało, że wieje, że miotało mi autem na wszystkie strony podczas drogi, że duje tak, że kij w ręce obraca, a jak się uprzeć i go w poprzek wiatru postawić, to szczytówkę odgina...
    Gorsze, że cała zatoka, w zasadzie jedyne miejsce, gdzie można liczyć w tych warunkach na falę poniżej metra zawalona jest brunatną wodą. Powyrywane glony, gałęzie - liście - estuarium wyrzyguje z siebie brunatną zawartość chyba nawet lepiej niż politycy podczas dyskusji.
    Nosz awruk, na usta sie ciśnie.
    Maszeruję po skarpie zupełnie bez nawet nadziei na rybę, ale pełen chęci by choć linkę wypróbować Kilka pokracznych rzutów, wbijam sobie muszysko w kaptur, dochodzę do wniosku że jednak to piii.... i wrócę jutro, ma trochę wiatr przysiąść...
  4. Kuba Standera
    Od dłuższego czasu.
    Dyskusje forumowe zamieniają się w jakieś pyskówki, pewnie nawet jakby wejść na tematy zupełnie obojętne jak cycki skończyłoby się wirtualnym mordobiciem.
    Koniec świata, przynajmniej póki co, wyszedł też bardzo słabo spektakularnie.
    Dobre pływy, a ja to zepsute auto, to pojadę jutro, bo na linkę czekam, to jak już wszystko mam gotowe to świąteczne klimaty dopadają.
    Jednak, już jutro, planuję wrócić w miejsce, gdzie ostatnim czasem widziałem nawet ryby.
    Rozległa płycizna, wody po kolana na dobre set metrów w każda stronę i za nic mając środek grudnia suną sobie nad szarym piachem ciemno-szare cienie. Nerwowo, na boki, odprowadzają gumę? Nie wiem na ile ja widzę, płyną koło niej, od czasu do czasu przepływając z jednej strony na drugą. Niestety, kolejny rzut postanawia zaaportować mój kundel i czmychają w stronę zatoki.
    Bassy? Mullety?
    Pewności nie ma, ale wrócę do nich. Nowe muchy, nowe pomysły, ale też i wreszcie dzień na powietrzu!
  5. Kuba Standera
    Od dłuższego czasu szukam kija na bassy.
    Albo kosztuje to zdrowo ponad tysia, albo "do złożenia, czekaj wiosny".
    Albo jakiś chrust paskudny.
    I tak, ciągle śmigam najtańszym chruściakiem Shimano - Vengenance Sea Bass. Całkiem zgrabna, posiadająca spora moc, akceptowalna czułość i umożliwiająca wygodne łowienie wędka.
    Niestety, kij po za koszmarnym wykonaniem miał kilka dolegliwości.
    Rzucał całkiem przeciętnie, ciężkie przynęty w dobrych warunkach jakoś latały, ale rzucanie czegoś lżejszego już niezbyt działało.
    Najgorzej, jak był wiatr w paszczę, czy ukośnie, gasiło to zupełnie rzuty i powodowało irytację.
    Po wrzuceniu tematu na forum zdecydowałem się wymienić przelotkę wejściową z 25 na 30. Koledzy byli dość sceptyczni, ale...
    Trochę wolnego czasu, plus chyba tak naprawdę zawsze chciałem przy tym pogrzebać.
    Woblerwz podesłał mi nitkę, przelotkę i lakier, więc - wszystko miałem, do dzieła!
    Poszło dość dobrze, dużo łatwiej niż przypuszczałem i już kilka dni później cieszyłem się nad wodą nowym-starym kijem.
    Jakiejś rewolucji nie doświadczyłem, poprawił się znacznie z lekkimi przynętami, a ciężkimi, w dobrych warunkach można ciepnąć dobrą 1/3 dalej. Był jednak nadal problem, gdy chciało się śmigać wormami weightless to już jest problem. niby co się dziwić, kij opisany 20-60g, ciężko żeby jakoś świetnie z wormem co waży kilka gramów współpracował, a jednak... Trochę mi brakowało "performancu" w dolnym ciężarze wyrzutowym


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/826/92324861.jpg/"][img]http://img826.imageshack.us/img826/852/92324861.jpg[/img][/url]

    Powrót na forum, gadu gadu i pojawia się kolejna idea - oskrobania blanku z lakieru, odchudzenia omotek, ustawienia przelotek prosto na blanku, bo oryginalne miały troszkę przekoszenie.
    Plus w kilku miejscach lakier sam zaczynał się już łuszczyć:


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/23/23479665.jpg/"][img]http://img23.imageshack.us/img23/1310/23479665.jpg[/img][/url]

    O dziwo - poszło łatwiej niż się obawiałem, scyzorykiem skrobu-skrobu oskórowałem dziada,


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/10/68015609.jpg/"][img]http://img10.imageshack.us/img10/5425/68015609.jpg[/img][/url]

    pościągałem przelotki,


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/846/44323747.jpg/"][img]http://img846.imageshack.us/img846/774/44323747.jpg[/img][/url]

    i w uprzednio oczyszczone miejsce założyłem nowe.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/17/27612118.jpg/"][img]http://img17.imageshack.us/img17/189/27612118.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/341/56525497.jpg/"][img]http://img341.imageshack.us/img341/7472/56525497.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/15/89647038.jpg/"][img]http://img15.imageshack.us/img15/8149/89647038.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/825/66591756.jpg/"][img]http://img825.imageshack.us/img825/3336/66591756.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/856/75899394.jpg/"][img]http://img856.imageshack.us/img856/6918/75899394.jpg[/img][/url]

    Szalu nie ma - pierwsze podejście do tematu, wiem o tym tyle co nic, ale - wygląda to chyba trochę lepiej niż "firmowe" uzbrojenie.

    Jakie wrażenie - wędka zdecydowanie przyspieszyła. Z kija "woblerowego" zyskała bardziej "gumowy" czy jiggowy charakter.
    Już jutro, o ile pogoda będzie mniej przewalona, ruszam potestować.
  6. Kuba Standera
    Jako, że na froncie mokrym, śluzem pokrytym na razie cisza, pozwolę sobie na wpis z trochę innej mańki, ale myślę – że interesujący?
    Poza wędkarstwem miałem dość długi czas druga pasję – samochody 4x4, w szczególności Land Rovery, w szczególności zmotane, zblokowane, ustalowione, uszczelnione i odpowietrzone.

    Po przyjeździe do PL radośnie przyłączyłem się do brygady podobnych maniaków.
    Tam poznałem ludków, którzy z czasem stali się najlepszymi kumplami wyjazdowymi, fakt, że głównie takie jeżdżenie wokół komina nam wychodziło i wspólnie cioraliśmy się po okolicach Krakowa i na troszkę dalszych wypadach.
    Poznaliśmy się w czasach całkiem cywilnych aut jeszcze, gołych, nie oszpejonych.
    Był to początek małego wyścigu zbrojeń – co spotkanie któreś auto błyskało czy zderzakiem, czy nową zawiechą, gumami, snorkelem.
    Wspólny wypad na Ukrainę przypieczętował kumpelski układ, niestety ale dla mnie był to pierwszy i ostatni z takich wyjazdów, dla mojego kumpla – Miłosza, wtedy już jeden z wielu, a dopiero początek wypraw naprawdę dalekich i dość ekstremalnych. Na Ukrainę jechaliśmy na zupełnie wariackich papierach, 3 auta, koniec października, nieodrobione lekcje, mieszane załogi, w jednym z aut znajomi z małym dzieciakiem. Bez wielkich serwisów, przygotowań, ja bez zielonej karty, Miłosz świeżo wyrolowanym autem, pozlepianym by jakoś się trzymał brązową taśmą, z przekoszoną budą.
    Samo przejście przez granicę było wyzwaniem, dla mnie pierwszym kontaktem z prawdziwie sowieckimi urzędnikami, z bakszyszami w każdym okienku, ściemą na kółkach z przejściem przez granicę samochodem na irlandzkich blachach, z Polakami w środku, bez zielonej karty, więc z ukraińskim ubezpieczeniem...


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/43/66664788.jpg/"][img]http://img43.imageshack.us/img43/8648/66664788.jpg[/img][/url]

    Jeszcze gdy byliśmy na granicy zaczęło sypać śniegiem i z chwili na chwilę było coraz trudniej.
    Plan był bardzo ambitny – w tydzień, drogami istniejącymi tylko na sztabówkach wbijamy się w głąb Ukrainy, nad Prut, Czeremosz (w bagażniku grzecznie spały dwuręczne muchówki), Gorgany i dojeżdżamy na Przełęcz Legionów, którą mimo zalegającego śniegu wciągamy nosem i wracamy...


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/405/55540802.jpg/"][img]http://img405.imageshack.us/img405/4447/55540802.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/854/16028870.jpg/"][img]http://img854.imageshack.us/img854/914/16028870.jpg[/img][/url]

    Wyprawa skończyła się dość spektakularnie – już pierwszej nocy spadł śnieg, w ilościach ekstremalnych. Spotkani w lesie pogranicznicy z kałachami w osłupieniu kręcili głowami, co te poliaki odstawiają, przekonywali, że tą droga to jedynie diabeł mówi dobranoc i zrywka z lasu jeździ, na dużo większych kołach niż te nasze smutne 32” MTki.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/442/10365130.jpg/"][img]http://img442.imageshack.us/img442/4044/10365130.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/6/17274120.jpg/"][img]http://img6.imageshack.us/img6/6057/17274120.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/9/39943351.jpg/"][img]http://img9.imageshack.us/img9/5236/39943351.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/248/18977923.jpg/"][img]http://img248.imageshack.us/img248/4063/18977923.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/23/96699566.jpg/"][img]http://img23.imageshack.us/img23/277/96699566.jpg[/img][/url]

    Jak się okazało, niestety, mieli rację. W lesie sromotnie polegliśmy pod zwałami błota, w zaskakującej zamieci. W efekcie, w zapadającym zmroku, w lesie na pograniczu, stały 3 utknięte dyskoteki – auto Michała, z padniętym ładowaniem, przegrzewające się. z webastem i 6 miesięcznym dzieciakiem na pokładzie, przekoszone dobre 15 stopni od pionu, na krawędzi zjechania kilka metrów w dół w koryto potoku. Prostopadle, ale 15m dalej auto Miłosza, z rozpadniętym przednim mostem, eksplodowanym w ogniu walki. I moja mechaniczna pomarańcza, jako jedyna wolna z okowów błota – widząc kłopoty i utknięte 3 auta zdecydowałem się na szarżę i próbę ucieczki z drogi, która zmieniła się w koryto błotnej lawiny.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/849/41952664.jpg/"][img]http://img849.imageshack.us/img849/5279/41952664.jpg[/img][/url]

    Za nic mając dobro zębów, prawie przy próbie wybitych, strzała w dupsko od zawiechy porównywalny chyba ze startem z lotniskowca. Nie była to łatwa figura, ważne że udało się i po metrowej burcie rozpędem wyfrunąłem na błotniste pole, które... zdążył skuć mróz. Jedyny wolny, usiłowałem poprawić sytuację pozostałych załóg, jednak oślepiający śnieg i wtedy jeszcze nie zdiagnozowane wybuchy pozostałych aut uziemiły nas na noc. Niby gotowi na coś takiego, jednak brudni, przemoczeni i wykończeni kilkugodzinną walką i przedzieraniem się przez 300m kurwidołka olaliśmy rozbijanie namiotów, na szybko przy aucie odpaliliśmy kuchenki, by wdusić w siebie coś ciepłego, przebraliśmy się w ciuchy na noc i kima. W nocy lekki mróz, sypiący śnieg i pękające z hukiem drzewa, przyłapane w jesiennej szacie, z liśćmi na sobie, pokryte rosnącym, miażdżącym ciężarem śniegu. Noc była dość trudna, jednak kombinezon morski skutecznie odgrodził od przenikliwego zimna.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/18/71603911.jpg/"][img]http://img18.imageshack.us/img18/121/71603911.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/839/64904027.jpg/"][img]http://img839.imageshack.us/img839/9272/64904027.jpg[/img][/url]


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/72/20304586.jpg/"][img]http://img72.imageshack.us/img72/9360/20304586.jpg[/img][/url]

    Blady, zimny i jadowicie cyjanowy poranek przywitał nas … ciemnościami, auta zasypane, śniegu po kolana, ciężko wyjść ze środka. O ile wczoraj było źle, dzisiaj już była beznadzieja – ciężko będzie się przebić przez ten śnieg. Plus taki, ze zimno skutecznie studziło jedno z aut, auto Miłosza udało się wyrwać z brei, później Michała, i tak, niczym kulig, pospinani sznurkami brnęliśmy w dół dolinki – do cywilizacji. Gdy dotarliśmy do środka wioseczki, na główne skrzyżowanie, pod sklep, z miejsca staliśmy się, jak na dobrą inwazję dziwolągów przystało, atrakcją miejscowych. Szybkie zakupy w sklepie, gdzie czas, podobnie jak w całej okolicy, zatrzymał się dawno temu. Kupujemy suszone dziwolągi, jak się okaże – jedyne ryby z którymi będziemy mieli styczność na tym wyjeździe.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/40/84484633.jpg/"][img]http://img40.imageshack.us/img40/3996/84484633.jpg[/img][/url]

    Odnajdujemy stojące w środku pola „najazdy” i wtaczamy na linach auto Miłosza, tak by móc obejrzeć w czym rzecz. Szybka diagnoza – ukręcona przednia gruszka. Długie dumanie co z tym fantem – Miłosz ma na pokładzie znajomych, ci na urlopach, jeszcze tygodniowych. Michał zdecydowany na odwrót, my w jedynym, jak się nam jeszcze wtedy wydawało, sprawnym aucie.
    Jako ze cały poprzedni wieczór były tu i ówdzie widoczne ślady oleum, wjeżdżam też i swoim gratem, zobaczyć co zacz – cieknie coś z przodu silnika, ale chyba niegroźnie...
    W ponownie sypiącym śniegu, brei z deszczem zastygającej na autach, czapkach, grzbiecie załoga Miłosza i Michał uwijają się przy aucie, ja korzystając z osłony brezentów usiłuję upichcić coś na obiad, od wczorajszego późnego obiadu nie jedliśmy nic ciepłego, a zimno i paskudnie.
    Pomysł chytry – zablokować mechanicznie difflocka – centralny mechanizm różnicowy, zablokować przedni wał, pod kątem, o ramę i w ten sposób uzyskawszy auto z tylnym napędem kontynuować podróż w 2 auta. Pomysł niby dobry, jednak minusy tego rozwiązania wyszły już po 20 paru kilometrach, kiedy spod auta Miłosza zaczął się wydobywać siny dym, w kabinie huk... Szybka obczaja – reduktor nie wytrzymał potęgi naszych połączonych intelektów i najzwyczajniej w świecie wyzionął ducha. Auto Michała ma coraz większe problemy z brakiem ładowania i z przegrzewaniem się.
    Kiła et mogiła, 100km od granicy, 2 z 3 aut padnięte...
    Burza mózgownic kończy się chytrym planem – mój szpej – do auta Miłosza. Jesteśmy w połowie drogi do Lwowa, więc tam skierujemy się teraz ostatnim autem. Z auta Miłosza kanibalizujemy części do auta Michała i na sznurku toczą się do granicy, i dalej, do Krakowa, jedyne 350km...


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/402/66148410.jpg/"][img]http://img402.imageshack.us/img402/4791/66148410.jpg[/img][/url]

    Załoga Miłosza przesiada się do mnie, szybkie rozstanie na krzyżowce – my na Lwów, dwa pozostałe auta nach Heimat będą usiłowały dotrzeć.
    A my ruszamy w jakąś masakryczną nocną drogę do Lwowa, po wspaniale oznaczonych, obecnych na gpsie, odśnieżonych drogach ukraińskich, wspaniałej jakości...
    We Lwowie okaże się, ze ten kapiący olej to raczej poważniejsza sprawa, wleję dobre 4 litry, nim pokaże się na bagnecie. Na dolewkach dojedziemy do domu, kilka tygodni później silnik wyzionie ducha, a koszt napraw spowoduje u mnie małego bankruta i wydawałoby się ze raz na zawsze przekreślenie planów wyjazdowych...

    Czy było warto?
    Zależy, co rozumiemy przez „warto”
    Przygoda – to dość bezcenna sprawa. Za kasę, którą wydałem na wyjazd i reanimację landa pewnie zaliczyłbym Mongolię i jeszcze by zostało
    Ale czy można przeliczać zawsze na kasę?
  7. Kuba Standera
    Dzisiaj coś z zupełnie innej beczki.
    O dziwo, nie człowiek z magnetofonem w nosie

    [media]http://www.youtube.com/watch?v=AYLcZznNdvw[/media]

    A mały oddech od słonych zmagań. Retrospekcja znaczy, bo chwilowo odetchnąć od słonej wody to mogę chyba tylko pod prysznicem.

    Zdarzyło się to wiosną, by być dokładnym w okolicy Wielkanocy.
    Jeszcze będąc w PL planowałem palcem po mapie wyprawy po okolicy, zaglądałem na przeróżne strony, w książki. Po przyjeździe troszkę zweryfikowały się plany - kasy mało, pracy nie ma, ogólnie wielka smuta. Stąd też, w niedzielny poranek zdecydowałem się jednak nie zwariować do końca i wybrać na dłuższą wycieczkę, bez oglądania się na wir w baku szuruburu. Cudne auto, jednak w rzeczywistości braku lpg i litra benzyny za prawie 1,7e to troszkę boli.
    Ale, odrzucając ciemne myśli - zapakowałem się z córka mojej teściowej w auto i ruszyłem na daleki zachód. Okolica znana kilku kolegom z e zlotu w IE, ale tym razem ambitnie postanowiłem pojechać troszkę dalej. Trochę imprezę mógł zepsuć wiatr, w mojej okolicy było to subtelne 30km/h, nie przypuszczałem wtedy jeszcze co czeka mnie w górach.
    Droga dość długa, kiepskimi dróżkami, z chwili na chwilę coraz gorszymi.
    Docieramy wreszcie do miasteczka będącego lokalnym wędkarskim centrum sexu i biznesu. Ssanie w brzuchu coraz większe, decydujemy się na szybki popas.Tyle, że w miejscowości wszystko pozamykane, od 16 dopiero jakieś żarcie. Został nam lokalny pub, herbata z mlekiem i frytki z majonezem. Dobre i to. Miejscówka klimatyczna, typowy dla zachodniej Irlandii wystrój, z wielkimi potokami wypreparowanymi w gablotkach.


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/255/18999701.jpg/"][img]http://img255.imageshack.us/img255/2939/18999701.jpg[/img][/url]

    [attachment=100801:a.jpg]

    A mówiąc "wielkimi" własnie to mam na myśli - ryby nastofuntowe, w niektórych knajpkach trafiają sie takie, którym do "2" z przodu w funtach już naprawdę niewiele brakuje. Miła Pani przynosi papu, godzi się na zdjęcia w środku. Krótka rozmowa, życzy szczęścia z rybami i wraca do swoich obowiązków. Jest coś magicznego w czajniczku herbaty i irlandzkim mleku. Nie wiem co to powoduje, ale zarówno mleko jak i wołowina tutaj smakują inaczej, niektórym niezbyt pasują, ja za to ten smak uwielbiam. Siedzimy przy herbacie, wolno sączy się rozmowa, powoli w dość wymarznięte ręce wpływa ciepło z kubka. Pani mruga okiem i przynosi kolejny dzbanek, jak się okaże później - za free, byliśmy jedynymi klientami...
    Ruszamy nad jezioro opisane jako dość trudne, ze szczątkowymi ilościami owadów, ale ze sporą populacją drobnych ryb, zasilane mini rzeczką. Ryb jest mało, za to rosną ponoć całkiem spore i 40cm ma być normą. Ech, całkiem nieźle, jak na jeziorowego kropka z brzegu. Opis dojazdu jest dość chaotyczny, a zarówno książka jak i google w temacie dają małą rozdzielczość i "okolicę" do poszukiwań kilku kilometrów, Dzięki jednak brytyjskim kartografom sa źródła na tyle dokładne, ze można tam trafić.GPS dawno temu jest już przekonany że jedziemy po białej dziurze. Kolejne zakręty, kolejne boczne dróżki od bocznych dróżek aż wreszcie trafiamy na... plac budowy. Droga zamknięta, przejazdu nie ma, bramka, ogrodzenia, a do jeziorka dobre półtora km. Most w naprawie i nie ma wjazdu..


    [url="http://imageshack.us/photo/my-images/829/84475823.jpg/"][img]http://img829.imageshack.us/img829/6977/84475823.jpg[/img][/url]

    [attachment=100802:b.jpg]

    Pozostaje wycofać się i jechać dalej, wszak było to dopiero miejsce 1 z 4, które chciałbym odwiedzić.
    Kieruję się nad rzeczkę, o której marzyłem i śniłem będąc w PL.Po drodze piękne widoki i radość że nie muszę na jeziorze walczyć o życie - z góry widać białe grzywy


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/33/95647011.jpg/][IMG]http://img33.imageshack.us/img33/6072/95647011.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100803:c.jpg]

    Jednak celem jest...


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/4/15205291.jpg/][IMG]http://img4.imageshack.us/img4/2095/15205291.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100804:d.jpg]

    Jedno z pierwszych miejsc jakie znalazłem, przy wsparciu szczątkowych info od Bigosa chorującego, jak zawsze gdy trzeba coś o rybach parę puścić, na daleko posuniętą demencję i sklerozę Pierwsze wypady ze świeżo wtedy poznanym człowiekiem, po latach chyba jednym z najlepszych lokalnych wędkarzy, muszącym ryby w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Wtedy udało się złowić mi na muchi jednego, kumplowi na korbę subtelne dwa. O ile mój dochodził do 40, to jego z lekkością przekroczyły 50. I tak to już z grubsza miało wyglądać
    Miejsce się zmieniło, wody jakby mniej, ryb już jakby nie ma, ale wielki sentyment do niego pozostał i za każdym razem gdy jestem w okolicy staram się tam zajrzeć, choćby po to by postać na moście i posłuchać jak woda płynie.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/266/21840621.jpg/][IMG]http://img266.imageshack.us/img266/3760/21840621.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100806:e.jpg]

    Tym razem sytuacja trochę lepsza, bo czas nie goni, jednak wody rozpaczliwie mało. Schodzę w dół, na znajome głęboczki, z których lata temu wyszedł mi do muchy, obejrzał i wrócił piękny złoty klocek. Niestety, wichura coraz gorsza zniechęca do muchy, a ilość wody zachęca jedynie do powrotu do auta.

    Kierujemy się przez wzgórza, stromą, naprawdę stromą drogą. Piękne widoki niestety kontrastuje cmentarz dziecięcy z czasów wielkiego głodu. Głód, wycieńczenie i choroby dziesiątkowały wtedy zamieszkujących wyspę ludzi, dzieci, jak zawsze, były najbardziej narażone. Mimo że tyle czasu minęło, jakoś zwykle na dłuższą chwilę się żyć odechciewa, miejsce ma swój klimat, bardzo mocny i napawający smutkiem. Lecz jak to w Irlandii, zmienność towarzyszy cały czas i już kawałek dalej odchmurza nas widok na zatokę, jednego z najpiękniejszych irlandzkich jezior.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/687/75438362.jpg/][IMG]http://img687.imageshack.us/img687/5215/75438362.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100807:g.jpg]

    Mimo ze jesteśmy już dość wysoko droga prowadzi stromo w górę. Wiosna to jeden z najwspanialszych momentów na wyspie, szczególnie w tej okolicy - zapach mokrej ziemi, traw, kwitnących krzewów towarzyszy całą drogę.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/823/24196483.jpg/][IMG]http://img823.imageshack.us/img823/5352/24196483.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100808:h.jpg]

    Jedziemy jak korytarzami wyścielonymi pachnącymi kokosem kwiatami.\

    W górę, ciągle w górę. Coraz stromiej, asfalt został juz dawno w tyle.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/5/73721075.jpg/][IMG]http://img5.imageshack.us/img5/3545/73721075.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100810:u.jpg]

    Droga poprzecinana korytami wymytych przez deszcze potoczków, przeskakuje mostkami nad rzeką odbierającą wodę z jezior w górach, które są naszym celem. Droga wije się w stronę dolinek z jeziorami,


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/706/41782129.jpg/][IMG]http://img706.imageshack.us/img706/470/41782129.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100809:i.jpg]

    czasem przeskakuje nad rzeczką, czasem trzeba przejechać ją brodem, dobrze celując po kamieniach. Mimo 20cm prześwitu i 4x4 subaru w kilku miejscach jest naprawdę trudno, szczególnie niektóre odcinki zamieniają się w rock crawling w wersji soft. Daję radę przedrzeć się, bez pilota, reduktor się przydał i uratował sytuację, w normalnym aucie dawno temu spaliłbym sprzęgło (kwartał później wybrałem się na łatwiejsze jezioro zwykłym autem, połowę drogi musieliśmy przejść z buta, a i tak auto ledwo przeżyło ten wyjazd).
    Wreszcie - dojeżdżamy do końca nawet ten zniszczonej, ułożonej z kamieni wśród torfowisk.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/826/54438449.jpg/][IMG]http://img826.imageshack.us/img826/7440/54438449.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100811:j.jpg]

    O dziwo ostatni odcinek, po płaskim, jest znowu szutrówką, widać teraz że drogę zmyły deszcze i z szutrówki został miejscami sam "szkielet".
    Przy wysiadaniu z auta drzwi usiłuje mi wyrwać z ręki. Dżizusicku, jak tu duje! Wicher przewiewa najbardziej wspaniałe texy, przez dziury na sznurowadła czuć jak furkocą w butach onuce. End of the world as we know it?
    No, może nie.
    Głupią decyzja i zamiast wskoczyć w śpiochy decyduję się ostatnie set metrów dylać w normalnych ciuchach. Dość szybko uzmysławiam sobie, że to była głupota - namoknięty jak gąbka torf dla kogoś bez przynajmniej kaloszy staje sie zabawą w sapera. Przed każdym krokiem trzeba sprawdzić ile wody wleje się nam w buty - trochę masakra, ale jestem już na tyle daleko od auta że nie chce się wracać. z reszta - w butach regularna powódź, teraz to już nie ma różnicy, po kolana mogę wejść do wody jak stoję...
    Niby set metrów, ale brnie się tym torfowiskiem dobre pół godziny.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/6/66219510.jpg/][IMG]http://img6.imageshack.us/img6/4069/66219510.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100815:k.jpg]

    Dość zdetonowane nastroje po cmentarzu teraz znowu się odzywają. Wicher potworny, ogłuszający i odbierający trochę poczucie orientacji, plus drgające torfowisku - wszystko to powoduje że rozmowa ucichła, w zadumie chlupoczemy w stronę jeziora. Wrażenie - jakby płynęło się w powietrzu. Zmysły szaleją troszkę - podłoże giba się jak trampolina, wiatr oślepia i ogłusza, a my brniemy już mokrzy cali do jeziora.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/838/33410096.jpg/][IMG]http://img838.imageshack.us/img838/3140/33410096.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100816:m.jpg]

    Stojąc na brzegu zdaję sobie sprawę z bezsensowności całej tej akcji. Wichura aż dogina wędkę w ręce, momentami wrażenie jakby ktoś popychał... O łowieniu na muchę nawet nie można marzyć, spin mam do 25g, wiec raczej tez solidny. Z reszta - nic małego w taką pogodę nie pofrunie. O dziwo - ryby są! Widać jak zbierają, dobre 30m od brzegu. Po za zasięgiem z reszta, co im mam zapodać, 5cm woblera? Z uczuciem lekkiej beznadziei staram sie walczyć - zakładam przeciążoną obrotówkę #2 i śmigam, a w zasadzie to jakoś staram sie żeby wiatr poniósł to choć trochę w oczekiwaną stronę.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/211/93770169.jpg/][IMG]http://img211.imageshack.us/img211/356/93770169.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100818:r.jpg]

    Na nic jednak moje starania, drałuję na trochę wysunięty cypel, mając nadzieję ze stamtąd sięgnę ryb.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/845/57035010.jpg/][IMG]http://img845.imageshack.us/img845/6366/57035010.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100819:n.jpg]

    W tym czasie chmury siadają coraz niżej, momentami jest wrażenie że można je zarysować szczytówką wędki. Zbocza juz dawno zniknęły w mlecznej wełnie.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/189/59909496.jpg/][IMG]http://img189.imageshack.us/img189/5909/59909496.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100820:s.jpg]

    Po kilkudziesięciu minutach ryby też znikają, wiatr, co wydawało się niemożliwe, wzmaga się jeszcze bardziej. Góra chroni swoich mieszkańców, wyraźnie dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani.


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/132/15485361.jpg/][IMG]http://img132.imageshack.us/img132/7133/15485361.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100821:o.jpg]

    Jeszcze chwile walczę, ale... nie ma to sensu i powoli, łowiąc pod drodze, kieruję kroki do auta.
    Wracamy wreszcie, po drodze mruga kolejne jeziorko


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/703/53068734.jpg/][IMG]http://img703.imageshack.us/img703/6249/53068734.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100822:q.jpg]

    Czym niżej, tym lepsza pogoda, chmury zostają w tyle,


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/651/63912656.jpg/][IMG]http://img651.imageshack.us/img651/2752/63912656.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100823:p.jpg]

    a my wracamy do realnego świata...


    [URL=http://imageshack.us/photo/my-images/341/66954837.jpg/][IMG]http://img341.imageshack.us/img341/5905/66954837.jpg[/IMG][/URL]

    [attachment=100824:t.jpg]
  8. Kuba Standera
    Och, jak miło bylo siedzieć w domu. Prawie cały weekend, nie licząc wypadu sobotniego, który po krótkiej, nie równej walce musiał skończyć się jak się skończył - powrotem do domu, z ogonem miedzy nogami...
    Z niepokojem spoglądam na prognozy, deszcz ma wreszcie przysiąść, ale - co ja pacze? Ponad 40km/h z północy... Żegnajcie rybeczki.
    Ale przecież w domu nie wysiedzę. Pakuję sprzęty w auto, szczegółowa mapa okolicy i ruszam w drogę, pobadać nowe miejsca. Dość często uskuteczniam takie wypady, miesięcznie wyjeżdżam sporo kilometrów kręcąc się po kozich ścieżkach, prowadzących zwykle do czyjegoś domu, na farmę czy do zapomnianych ruin, opuszczonych domów, smutnych koni, pogodzonych ze swoim kiepskim losem osiołków na pastwiskach czy raźno truchtających, nie świadomych mojego apetytu na steki byczków.
    Ale, czasem udaje się znaleźć zapomnianą przez ludzi i userów większości forów miejscówkę Ot -albo sterta kamieni na plaży, wokół której aż gęsto od ptaków, mini zatoczka z kręcącymi się rybami. Oznaczam sobie wtedy to miejsce na mapie, by pamiętać o powrocie, gdy ryby wrócą do brzegów. Będzie sporo miejsc do rozpracowania latem. Tym razem wybrałem się na trochę dłuższą wycieczkę. Mimo wiatru miotającego moim wspaniałym wehikułem po drodze dzielnie pędziłem 40/h małymi dróżkami, pozdrawiany przez rozliczne trolokształtne istoty, tuszę, że tubylców ...
    Autko dzielnie wspina się serpentynami, okolica dech zapiera, szczególnie szczyty pobliskich gór, całe białe - nieczęsty widok w Irlandii.
    Dobre 3h wjeżdżania w każdą dróżkę prowadzącą w stronę brzegu, łażenia po krzakach, by dotrzeć w końcu do zagadkowego miasteczka Jo-al, dla zmyłki opisywanego na mapach jako Youghal.

    [attachment=100366:2.jpg]

    Miejsce wymieniane w każdym opisie morskich łowów południowego wybrzeża, ilość miejscówek na nim jest przeolbrzymia. Ja kieruję się na ujście rzeki Black Water - jednej z największych i najlepszych/najsłynniejszych rzek łososiowych na wyspie. Rokrocznie jest tu łowione mnóstwo łososi, niektóre górne beaty wymagają sporej kasy, znajomości i czasem rezerwacji ze sporym wyprzedzeniem, ceny ponad 100e za dzień łowienia. Są też tańsze opcje, ale o tym kiedy indziej.

    [attachment=100367:3.jpg]

    Całe wybrzeże jest tu usiane miejscami wyglądającymi jak bardzo dobre miejscówki. Myślę, ze latem będzie ciężko zdecydować, gdzie się wybrać, w którym miejscu skupić uwagę. Wiele słynnych miejsc jest obleganych, są słynne bo łowi się tam sporo ryb, do są słynne i łowi tam wielu ludzi. Zamknięte koło, pytanie czy kilometr - dwa dalej, miejsce wyglądające równie kusząco jest puste, czy też omijane przez poruszających się jak po szynach wędkarzy?

    [attachment=100368:4.jpg]
  9. Kuba Standera
    Czyżby miał to być już koniec sezonu? Wędki w szafę, kołowrotki po raz enty rozkręcić, wyczyścić natawocić i zapomnieć do marca o spoglądaniu na zatokę?
    Moje chytre plany z ostatniego wpisu pokrzyżowała pogoda. O ile koniec tygodnia jeszcze rokował, to sobotni ranek dawał przedsmak tego co nas czeka.
    Po uporaniu się ze wszelkimi przeciwnościami przybyłem an plażę pełen animuszu. Pierwszy look z góry i już wiedziałem, ze jest pozamiatane. Fale gigantyczne, jak przez cały tydzień, wiatr z północy tylko wzbudził w wodzie agresora.
    Mimo to, trochę jak na ścięcie, rozkładam korbę, rozkładam muchówkę i brnę tym zasranym klifem w dół, ślizgając się na błotnistych trawach.
    Normalnie - przewalone. Woda przy brzegu brązowa, pojawianie się z muchą niezbyt ma sens. Na kamienie na plaży odkładam kij i pstrykałkę, powolutku usiłuję dojść do "kamienia bezpieczeństwa". Luz psychiczny, bo w razie wywrotki najwyżej woda sie wleje w śpiochy, do chaty mam 10 minut spokojnego toczenia się. Kilka razy, gdy fala sięga prawie po pachy przed wywrotką ratuje mnie tylko kijek do brodzenia. Cudowny wynalazek, tak rzadko spotykany u naszych wędkarzy, często traktowany niczym umniejszenie samczej dumy, tak naprawdę jest wielkim ułatwieniem. Czy w sytuacji łażenia po śliskich kamolcach, czy w mocnym nurcie rzeki - bardzo ułatwia i złapanie równowagi i przejście przez ta rynienkę, za którą czeka eldorado lipieniowe. Wspaniały prezent od Bujo, z pierwszego Dunajcowego zlotu, od tego czasu jest za mną na każdym wyjeździe, nie licząc oczywiście tych z kajaka, gdzie zbyt wielkiego pożytku by nie było.
    W końcu udaje się mi dopełznąć do kamienia. Fala przewala się przez kamień, wody dobre 60cm ekstra, usiłując wykorzystać gwałtowny spadek ciężaru i pływalność wskakuję na kamień dupen-stajl, tyłkiem naprzód. Ledwo się usadawiam, kolejna fala, wyższa troszkę niż zwykle, przewala się przez kamień, przeze mnie, górą nad kapturem, przez kaptur woda wdziera się niczym w tytaniku. Nim łapię znowu więź z rzeczywistością stoję! jakieś 2m od kamienia. Normalnie mnie zmiotło. Nie czas jednak na gapienie się, następna fala tuż tuż, udaje się mi tylko szybko stanąć bokiem jak znowu pluje morską wodą.
    P... taką robotę, zbieram się w chatę. Przemoczone ciuchy ważą jak zwykle tonę, krępują ruchy. Dobrze ze w domu whisky czeka...
  10. Kuba Standera
    Już jutro, jak u Sławka
    Muchy nakręcone, kręcioł odszukany, oczyszczony z soli po ostatnim wyjściu, przypon zawiązany na nowo.
    Nerwowe sprawdzanie accuweather i sea weed, dumanie - jaka bedzie fala?
    Wiatr zakręca jutro na północno-wschodni, niby na ryby nie najlepiej, ale jest szansa ze będzie można w kilku miejscach podejść do wody, co przez ostatni tydzień graniczyło ze skłonnościami samobójczymi.
    Plan ambitny - ułowić bassa na muchę, na kamieniach. Jest to wykonalne, ryby kręca się dostatecznie blisko, jeśli jest sie w stanie przedrzeć przez falę na kamienie dostatecznie daleko.
    Plan B, gdyby mnie zdmuchnęło - to poszukanie ostatnich mulletów w zatoce. Muchy poprawione, na nowo obmyślone.
  11. Kuba Standera
    Zdarzają się takie chwile, gdy życie jest naprawdę dobre.

    [attachment=99963:1.jpg]

    Można wymknąć się rzeczywistości, nawet natura przymyka oko na nasz występek i na pokrętle "przejebana pogoda" ustawia zaledwie 1 z szerokiej skali.

    [attachment=99964:2.jpg]


    Nawet żona daje się obłaskawić i jedzie się przespacerować.
    Jest w tych moich opowieściach jeden uczestnik, zwykle na zdjęciach niewidoczny, niestrudzenie drepczący za mną po skałkach i plażach, wiernie obserwujący, czy aby tym razem skrajna głupota nie sprowadzi na mnie topienia się, gotów, co nie raz robił, przy potknięciu się w wodzie rzucić się na falę i płynąć z pomocą, chyba sam nie do końca rozumiejąc na czym ma ona polegać.

    [attachment=99965:3.jpg]

    [attachment=99966:4.jpg]
  12. Kuba Standera
    Oj niestety, czuję to w powietrzu, czuję to we wodzie. Od jutra znowu leje i ciapa.

    [attachment=99224:1.jpg]

    Stąd też staram się wykorzystać ostatnie słońce i kisze na skałkach, nie zwracając uwagi na niskie pływy, brak wiatru...
    Przedwczoraj spięta ryba, wczoraj jedno rachityczne branie, a w zasadzie, to rachityczna odpowiedź na branie, bo było całkiem niezłe, tylko jak zwykle zaspałem.
    No niezbyt dobrze, za wielu szans natura już nie da w tym roku, a ja dwie tak pięknie zepsułem.
    Mimo coraz gorszego układu pływów, uparcie drążę miejscówkę, by obadać skały, na jakiej wodzi ryby się pojawiają itd.
    Wczoraj kilka fotek z FB powędrowało na irlandzkie strony, dzisiaj po raz pierwszy od dawna nie łowiłem sam a w towarzystwie 4, a później 5 wędkarzy. 3 osobowa ekipa z UK plus jacyś lokalni. No... zrobiło się tłoczno
    Pogoda wspaniała do przebywania nad wodą - późnojesienne słońce przebija się przez jeszcze lekkie chmury, delikatny wiatr marszczy wodę, mała falka, krystalicznie czysta i niska woda... Jak pewnie już wiecie - na ryby warunki dość kiepskie. Żeby nie powiedzieć że zupełnie zniechęcające. Korzystając z możliwości gramolę się na coraz to dalsze skałki, ślizgam po kamieniach, nadal jednak nie dotarłem w łowieniu jeszcze nawet do połowy kamieniska, ciągle przede mną kamienny cypel, na który wszyscy spotkani nad wodą drałują zerkając za ramię, czy aby żądna ryb konkurencja nie dogania ich po sypkim piasku. Trochę to przypomina trociowe łowy w Meksyku, tylko skałki bliżej, jednak wyścig ten sam
    A ja to mam gdzieś, ostatnim czasem kiszę głównie z dwóch "szczęśliwych" kamieni. Mam swoja teorię, gdzie ryby odchodzą na niskiej wodzie i myślę, że trafiłem dobrze na ich trasę przelotową.
    Wracając do wątku - dzisiaj biczowałem stopniowo wędrując coraz dalej w stronę cypla. Bez brań, bez kontaktu z rybami, za to tachając coraz to więcej zielska na woblerach.
    Pojawiali się kolejni współłowiący, także daleko nie zaszedłem, bo obsiedli skałki i młócą wodę wszelkiej maści potworkami bassowymi.

    [attachment=99225:2.jpg]

    Zrezygnowany, pod koniec czasu, sunę z powrotem do auta. Szybkie zerknięcie na zegarek - jeszcze 30 minut, jak się sprężę to zdążę po małego. To chyc na szczęśliwą skałkę. Kolejne rzuty dużo łatwiejsze niż ponad godzinę temu - woda poszła do góry dobre pół metra. Podchodzi kolejny wędkarz na pogaduchę, jest miejscowy, widział foto, chciał zagadać czym na co. Jednak sunie za innymi na cypel, chyba wiedzą coś więcej Ja wracam do łowienie i kilka rzutów później, farciarsko, gdy schował sie za głazami, mam niemrawe branie. Takie - nie wiadomo, czy glony czy ryba. Tym razem daję w kły i czuję znajome bujnięcie na kiju. Ryba od razu odjeżdża naście metrów, ale nie wiele więcej już pokazuje, po za małym szaleństwem pod nogami. Nic dziwnego - jest trochę mniejsza niż poprzednie - ma ok 55cm. Mimo wszystko - odjazd miała niezły Szybko zgarniam ją w podbierak i drałuję po cichutku do brzegu. Chyba nikt nie widział, szybki desant na brzeg i znikam za wielkim jak domek głazem. Spokojnie odhaczam rybę, mierzonko i.. lecę po aparat. Ryba dochodzi do siebie w podbieraku, ja wydłubuję aparat z torby, włączam i... I nic. Kilkanaście dni focenia i zostawienie na noc w zimnym aucie to niestety zbyt wiele dla takiej małej, samotnej bateryjki. Zapasowa leży sobie w domu, z polarami i rękawiczkami... Szlag by to, burczę cicho pod nosem. Wracam do ryby, która już całkiem żwawo merda w podbieraku.
    Przenoszę ją kawałek dalej, na głębszą wodę i przytapiam ramkę podbieraka. Tylko czekając na taką okazję wystrzeliwuje z siatki i szybko niknie w sino-zielonej wodzie.
    A ja naprawdę zadowolony, wygrzany słońcem, ze złowioną rybą, choć bez fotek drałuję skarpą w górę.
  13. Kuba Standera
    -Chyba oszalałeś - powiedziała Żona.
    -Dam radę!
    -Przecież wieje jak cholera, gdzie się pchasz na tą wydmuszkę? - Żona była bardzo nieustępliwa.

    I chyba miała rację.
    Gdy zjeżdżałem nad wodę widziałem spienione fale rozbijające się o skały. Jednak dopiero stanięcie na brzegu, siarczysty policzek zimnym wiatrem i bryzgiem piany oraz ryk fali na skałach uświadomiły, że to chyba nie był najlepszy pomysł. Co prawda miało być tylko 20km/h, jednak... znowu komuś nie wyszło. Z reszta wiatr jak wiatr, ale ta fala? Wyglądało to beznadziejnie.
    Szybko wdrapałem się trochę wyżej, by z góry zobaczyć jak rozkładają się fale. W sumie - jest jedno miejsce, na wychodzącym ramieniu mini cypelka, gdzie fala załamuje się wcześniej i można by spróbować. W najgorszym wypadku zaliczę rolkę, stracę wędkę, woda na tyle płytka że nic groźniejszego chyba się nie stanie. Jedyny problem - trafić w kilkunastometrowej szerokości lukę na wyjściu dalej jest spokojniej. Mimo spienionej wody udaje się mi dobrnąć do krawędzi cypelka. W głowie brzęczy ciągle "wiosło w ręce, dziobem na falę, nie pozwolić by kajak był miedzy mną a falą". Czekam aż przewali się kilka większych fal, po takiej salwie zwykle jest kilkanaście - kilkadziesiąt sekund przerwy. Wskakuję na kajak i cisnę w wiosła ile fabryka dała. Odchodzę naście metrów, gdy dopada mnie pierwsza fala, dobry metr. Dziób wbija się w wodę, piana przetacza się po "pokładzie" i wyskakuję po drugiej stronie, tylko po to, by nadziać się na drugą, trochę większą. Chwila oślepienia, woda w paszczy, oczach, ja mimo to ostro wiosłuję, by utrzymać dziób na falę. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i wychodzę poza załamujące się fale. Chciałoby się powiedzieć - spokój i cisza, jednak wiatr śpiewa na plecionce wędki tuż za plecami a fale robią mi ciągłą windę góra dół. Już po chwili żołądek podchodzi do gardła, jedyne co pomaga na wzrastającą jak mały huragan chorobę morską to wbicie wzroku przed siebie i zawzięte wiosłowanie. Po dobrych nastu minutach jestem dość daleko, przy skałach, które do tej pory oglądałem z drugiej strony zatoki i na mapie. Jest przy nich "ciepło", kotwiczę na chwilę na napływie i obrzucam okolice wahadłówkami i gumami. Na nic starania, dzisiaj Pollocków nie ma w domu. Przestawiam się obok skał, na trochę spokojniejszą wodę, by połowić w kipieli, jednak i tam niewiele się dzieje, po za urwaniem kilku blach na zaczepach - cisza. Gdy odkładam wędkę i biorę się za wyrywanie kotwicy, jakieś 10 metrów obok z wody wystrzeliwuje pod ciśnieniem na dobry metr gejzer wody, z prychnięciem - warknięciem. Zaraz po tym z wody wynurzają się wąsy jak kolce jeżozwierza, wielki łeb i ciekawskie, wypukłe, czarne oczy. Władca skałek przypłynął zobaczyć co za pojeb mu się po mecie pęta w taką pogodę. Zwierze wygląda raczej przyjacielsko, jest jednak ogromne. Zawsze byłem przekonany, że foki to takie średnich rozmiarów stworki, ta jednak ma łeb rozmiarów mojego psa i bliżej jej gabarytami do morsa niż "foczki". Budzi respekt! Usiłuję opanować zawał, mroczki w oczach i przełknąć z powrotem serce i płuca, dawno tak się nie przestraszyłem. Bladymi, mrowiącymi łapkami zaczynam nerwowo grzebać za małpą, by zrobić zdjęcie, jednak foka nie zamierza czekać i po nastosekundowej obcince stwierdza, że się nie będzie bratać i nurkuje. W czystej wodzie widzę jak metr-półtora obok i pod kajakiem przepływa cielsko rozmiarów 3 osobowej kanapy, wynurza się dopiero dobre 100-120 metrów dalej. Robię sobie przerwę na ogarniecie nerwów i dojście do siebie. szybki klar, przepakowanie przynęt, chowam wahadełka, wygrzebuje pudło z woblerami, całe 4 sztuki. Zapinam tego łownego i wyciągam kotwicę. Wyrzucam go dobre 30m, jeszcze wypuszczam ze 20 i troluję wzdłuż skałek, w stronę plaży. Dobre kilkaset metrów nie przynosi jakiejkolwiek akcji, kotwiczę się przy sporych kamieniach wychodzących w wodę. Pierwsze rzuty wzdłuż kamieni przynoszą bardzo podnoszące na duchu szarpniecie, ryba nie zapina się. Chwilę później - kolejne brania i znowu pusto. Bardzo delikatne stuknięcia w wobler. Zmieniam na polecana przez TPEgo gumę. Pierwsze rzuty, guma obija się o kamerdolce. Wyciągam jakieś morszczyństwa, rzucam kolejne razy. Jedno z tych puknięć o kamienie zamienia się w energiczne szarpniecie szczytówka, nie zacinam w tempo. Kolejny rzut w to samo miejsce i tym razem zdecydowane branie, takie jak uwielbiam - mocne pieprzniecie wyrywające kij z ręki. Dodatkowo - black rock jest dość czuły, przenosi do ręki nerwowe szarpnięcia głową. Ryba szybko zwiewa, ale dokręcone revo stopuje zapędy ucieczkowe. Nie jest to jakiś potwór, potrafiący zmykać za długo. Dość szybko słabnie i kilkadziesiąt sekund później pekluję ją do podbieraka. Pierwszy na gumę!

    [attachment=101243:1.jpg]

    Szybkie oględziny, aparat

    [attachment=101244:2.jpg]

    i mierzenie - brakuje jej trochę do 60cm, ale niewiele.

    Odpiętą rybę wyciągam z podbieraka

    [attachment=101245:3.jpg]

    I daję jej odetchnąć w wodzie. Jednak dość siłowy hol nie zmęczył jej zbytnio, od razu usiłuje zwiać

    [attachment=101246:4.jpg]

    Ryb odpływa, ja zacieszam jak dziecko. Szybki klar sprzętu i dalsze obławianie miejscówki, jednak - nie wiele się dzieje. Po kilkudziesięciu minutach mam jeszcze jedno niewykorzystane branie na woblera i decyduję się na powrót.
    Łatwiej powiedzieć niż zrobić, wiatr wiejący pod prąd odchodzącej wody dodatkowo spiętrzył fale - są rzadsze ale wyższe. Odnajduję miejsce, z którego startowałem i szerokim kołem podpływam w okolice, by ominąć szansę na falę bokiem. Ustawiam kajak na fali i gałuję na brzeg, chcąc wyczuć to jakoś i zrozumieć układ fal. Nie będzie łatwo. Pakuję co mogę w kurtkę, składam wędkę i owijam dość ciasno linką, by w razie wywrotki nie złamać i nie zgubić szczytówki. Usuwam wszelkie linki, sznurki, kotwiczki które mogłyby zrobić mi niespodziankę. W końcu uznałem, że jest ok i zapieram się wiosłami o wodę. Raz kozie śmierć, jakoś muszę wrócić. Fale dość szybko porywają kajak i trochę race kontrolę nad tym gdzie płynę, ostro wiosłując raz jedną, raz drugą stroną staram się utrzymywać kajak rufą na falę. nie jest źle, w tą stronę dużo łatwiej, mimo większej fali dość płynnie i błyskawicznie wzburzony ocean wypluwa mnie na szeroki, żwirowy jęzor cypelka. Wyskakuję jak najszybciej z kajaka i targam go do brzegu, doganiają mnie jakieś niegroźne niedobitki kolejnej fali i wyciągam żółte cielsko kajaka na brzeg. Uff, to był nawet niezły fun. Siadam na chwilę na żwirku, by dojść do siebie, nim zacznę żmudne ciągnięcie kajaka po otoczakach i glonach w stronę zaparkowanego auta.
  14. Kuba Standera
    Ech, ostatni tydzień nie należał do łatwych. Zimno, wiatr, zimno, leje...
    Wspominałem, że było zimno?
    Piździło tak, że kieleckie może w ciężkie kompleksy wpaść. 4-5 stopni, 30-35km/h stałego wiatru, w podmuchach... No powiem tyle, że przetargało mi raz nocą kajak po podwórku, a regularnie, co rano musiałem zbierać meble rozpirzone po ogrodzie.
    Mimo to twardo walcowałem estuarium, jak zawsze – bez dotknięcia. Ale – krótkie wypady czy ze spinem, czy ze zdradą krabową – to łowienie na kraby i jego zajebista skuteczność dość przereklamowane jest.
    W każdym razie – nocki mijały bez wielkiej akcji, ale tez i pogoda i pora roku nie nastrajały zbyt pozytywnie, bardziej z poczucia obowiązku chyba niż z nadzieją na jakąś realną akcję wybierałem się nad wodę.
    Wreszcie przyszedł weekend, a z weekendem... kiepskie pływy, zimnica i jeszcze więcej wiatru, plus naparzanie ulewą co chwilę. Coś tam powalczyłem, ale dość szybko odechciało się mi piłować wodę – wysoka woda o 7 rano, jak zaczynałem, to nie było sensu się wybierać na sprawdzone miejsce.
    W efekcie – z utęsknieniem czekałem na poniedziałek – bachor idzie do przedszkola, a ja mam wspaniałe 3h wolne dla siebie. 10 minut w jedną mańkę, dzieciaka odstawiam, wywołując zdumione spojrzenia przedszkolanek, w śpiochach. Wędka gotowa w bagażniku, nawet wobka przyczepiać nie trzeba. W śpiochach lecę w dół na złamanie karku po skarpie, z niedowierzaniem spoglądając na odsłoniętą plażę. Pogoda, pływy, brak huraganowego wiatru. W głowie brzmi mi tylko jedno:

    [url="http://www.youtube.com/watch?v=QYEC4TZsy-Y"]http://youtu.be/QYEC4TZsy-Y[/url]

    Co do cholery? Przeta HW była pół godziny temu? Szybkie szperanie w buforze i okazuje się, ze przecież pełnia była tydzień temu, stąd i niskie pływy. Mijam kamień, na który z takim trudem w zeszłym tygodniu wdrapywałem się z wody po pas. Dzisiaj można do niego dojść w trampkach, sucha nogą, woda zaczyna się kilka metrów dalej.
    Fala dość niska, od czasu do czasu przewala się większa, akurat – by zmącić trochę wodę.
    Czujnie włażę coraz dalej, ale wygląda na to, że po pierwszym uskoku dno jest w miarę równe. W sensie – małego spadku głębokości, bo postrzępione skał, obrośnięte glonem głazy i otoczaki można nazwać wszelkiej maści określeniami, ale nie „równe”.

    [attachment=99064:1.jpg]

    Pierwsze skałki – jest płytko, cholera ciężka, grzeb grzeb w pudełku, wyciągam polecanego przez TPE jerka i ogień. Pierwsza skałka nie przynosi zbyt wiele, stąd szybka decyzja i desant na wypatrzone sokolim wzrokiem skałki obok – wychodzą trochę dalej, zaraz koło nich sterczą z wody zatopione pojedyncze kamienie – jakby jakiś olbrzym zapomniał zabrać swoją sztuczną szczękę. Trochę mojego zwyczajowego gramolenia się i w końcu wdrapuję się na górę. Uff, zasapałem się jak ksiądz goniący przedszkolaki, ale w końcu stoję na tyle stabilnie, ze falka mnie nie zrzuci i mogę łowić. Kilka rzutów w okolice skał i wreszcie udaje się posadzić woblera w spienioną wodę między skałkami. Pierwsze ruchy korbką i pizgnięcie w przynętę wyrywające kij z ręki. Ryba daje się odciągnąć od skałek, po czym daje dyla – dobrze ze na otwartą wodę, skały zostają z prawej, ryba ciągnie w lewą. Zaskakuje mnie siła tych ryb. Normą są odjazdy nastometrowe, a zdarzają się i dłuższe. W końcu złażę ze skałki, rybę w podbierak. Przetrzepuję kieszenie za kombinerkami, ale te spokojnie sobie w domu leżą. Nie będzie super łatwo, ale szybkie manewry scyzorykiem i paluchami i ryba odhaczona z pyska, kotwiczka w pokrywie skrzelowej wychodzi bez problemu.

    [attachment=99065:2.jpg]

    Szybkie foto i ryba z powrotem do wody, a ja już na luzie drałuję na kolejny kamień.

    [attachment=99066:3.jpg]

    Wdrapuję się i pierwsze rzuty między skałki. Wobler obija się to o skałki, to o kamienie, kolejny rzut przynosi jednak nie kamień, a potężne targniecie wędką. Branie atomowe, ale ryba idzie dość łatwo. Gdy jest naście metrów ode mnie, widzę jak przewala się bokiem. Widząc rozmiar ryby luzuję natychmiast hamulec – rychło w czas, gdyż ryba chyba też mnie zobaczyła i w kilka sekund, mimo dokręcanego hamulca, napięcia w sumie mocnego, 60g kija – jest z powrotem między skałkami! Dobre 30m jednym odjazdem. Dżizasićku! Takiej sztuczki nie widziałem do tej pory. Niestety – ryba wie kto na nią czeka i całkiem nie chce „Come to daddy”. Walka się przedłuża, za każdym razem gdy tylko zbliży się w okolicę podbieraka robi mocny odjazd i znowu naście metrów linki do odzyskania. Po kolejnym razie jestem gotów, i gdy tylko jedna z większych fal pcha ja w moją stronę – zagradzam drogę podbierakiem. Energia fali wręcz wbija ją do środka, a ja nie zdążyłem odskoczyć i fala przewala się mi po grzbiecie. Torba z aparatem zalana w cholerę, ale – w podbieraku wije się wspaniała sztaba starego srebra.
    Lece do brzegu, na ile kulasy pozwalają. Kładę już spokojną rybę w podbieraku w małym oczku, odsłoniętym przez odpływ i wylewam wódę z torby z aparatem. Pentax wziął falę na klatę, dość dosłownie, jednak nic sobie z tego nie robi i pod obtarciu czapka działa. Notuję w pamięci, by opłukać go słodką wodą po powrocie, teraz jednak mam rybę na głowie. Spoglądam na nią, ona na mnie.

    [attachment=99067:4.jpg]

    Ja pierdziu, ale jest wielka! Zdecydowanie większa i grubsza niż wszystkie do tej pory. Muszę dojść do siebie, siadam na kamień, ryba zahaczona na zewnątrz pyska, więc szybko i łatwo ją odpinam, w siatce podbieraka pływa sobie spokojnie po kałuży, wody po kolana, co chwilę wchodzi falka, niech się reanimuje sama, ja też lekkiej reanimacji potrzebuję. Szybki łyk z piersiówki na ukojenie nerwów. Kilka zdjęć, bez dotykania.

    [attachment=99068:5.jpg]

    Ustawiam aparat na kamieniu i robię szybka fotkę z wyzwalacza, wyszło tak sobie, ale ja zawsze jakoś tak zajebiście wychodzę, widać natura nie dała również na tym polu , dobrze że matryca nie pęka

    [attachment=99069:6.jpg]

    O reanimacji o dochodzeniu do siebie ryby nie ma mowy – jest w perfekt kondycji – odnoszę ją kawałek – kładzie się w spokojny sposób na boku – na otwartej dłoni. Po włożeniu do wody stoi chwilę w miejscu, po czym odpływa na zupełnym luzie – ani paniki, ani typowego uciekania – odpływa jakby patrolował płyciznę i szukał czegoś do wszamania.

    [attachment=99070:7.jpg]
    [attachment=99071:8.jpg]

    Ja wracam do łowienia, jednak już nic więcej się nie dzieje. Dzwoni telefon, przypominając mi że za 30 minut muszę odebrać szkraba, więc gramolę się, cały mokry, do auta i wracam.
    Dzisiaj powtórka, po odstawieniu dzieciaka gnam w dół po ścieżce. Jednak tak jak wczoraj aż czuć było, że coś się wydarzy, tak dzisiaj niemrawo szeleszcząca falka i krystalicznie czysta woda – gaszą zupełnie zapał. Mimo to jeden z pierwszych rzutów między skałki i znajome już targniecie, natychmiast po nim odjazd z dużą siłą. Dokręcam hamulec, palcami przyhamowuję szpulę – o nie, tak się bawić nie będziemy. Niestety – to nie szczupak czy pstrąg, tym razem sprzęt się dogina do wody i sekundy późnij – smętny luz. Ryba spięła się – to nie jest fighter któremu ja dyktuję warunki. Oniemiały, stoję z zestawem, którym wyrwałbym z wody 50cm pstrąga i zakręcił nim w powietrzu, myśląc sobie, jakże ulotne są te chwile szczęścia...
  15. Kuba Standera
    Dzisiaj tylko czekałem na dużą wodę, by wrócić na plażę.
    W drodze widziałem złowrogie grzywacze fal i gejzery wody wokół skał - przypływ i 30km/h w twarz musi budzić respekt.
    Po zejściu nad wodę sprawy wyglądają nie najlepiej - woda zmącona, wobler zatrzymuje się w powietrzu i spada w połowie tej odległości co zwykle, za to plecionka wyfruwa w powietrze pięknym łukiem.
    Nic to, obławiając wodę bardzo powoli przesuwam się w stronę skały na której mam upatrzone siedzisko. O ile wczoraj fale z bulgotem rozbijały się u jej podstawy, o tyle dzisiaj po prostu przewalają się przez nią z hukiem, tylko sam czubek wystaje czasem z kipieli.
    Nauczony wczorajsza lekcją zabrałem kijek i powoli, niezmordowanie pełznę w jej stronę. Krok, fala, poprawienie stóp między głazami, fala, przesuwam kijek, fala, druga noga krok do przodu, fala... Nie jest łatwe życie z rozwalonymi nogami...
    Trochę robi się mi ciepło, jak nieoczekiwanie wyższa fala prawie mnie kładzie, na plecach tacham lustrzankę, niby uszczelniona, ale nie wiem czy przeżyłaby kąpiel w takim miejscu...
    Wreszcie docieram do skały, zziajany, woda cieknie mi przez otwór w kapturze po twarzy, brodzie, wewnętrznej stronie kurtki i swetrem do śpiochów. Wykorzystując najpierw przerwę między falami, a później nadchodzącą falę która "nadrzuca" moje ponad stukilowe cielsko jakoś się wspindram na skałkę, tylko kolce zgrzytają po pąklach, którymi skałka jest obficie obrośnięta. Uff, wreszcie sadowię się na szczycie, czując jak dość boleśnie skała włazi w tyłek. Kolejna duża fala prawie zrzuca mnie z zajętego miejsca, usiłuję się podeprzeć z tylu a tam koniec skałki. Buty jednak były wystarczająco ciężkie i zbalansowały. Szybkie nadrzucenie dupska, szorowanie materiałem o ostre skały, kotwiczę się buciorami, podpieram podbierakiem - siedzę wreszcie stabilnie. Torbę z aparatem mam na plecach na jakimś dusząco krótkim pasku, na wysokości szyi, dzięki czemu nawet jak zbiorę falę na paszczę, na torbę powinna co najwyżej spływać jakaś resztka wody.
    Pierwsze rzuty spokojnie, chce obczaić jak to dzisiaj wygląda. po 2-3 rzutach zaczynam śmigać płasko i siłowo, żeby jakoś przebić się przez wicher. Chyba 5 przeprowadzenie przynęty zostaje przerwane potężnym szarpnięciem Nic porównywalnego do wczorajszego przytrzymania - dzisiaj ryba wyrżnęła w woblera prawie wyrywając mi kij z ręki, od razu ostry odjazd, nie ma potrzeby poprawiać zacięcia. Luzuję lekko hamulec dźwigienką - cudowny wynalazek Shimano. Ryba odchodzi aż miło, plecionka szybko znika z kołowrotka. Pierwszy odjazd opanowany, kładę kij bokiem żeby nie szalała po powierzchni, podnoszę dopiero jak jest przy mnie, by podnieść ją od skałek. Ześlizguję się ze skałki, nauczony wczorajszym doświadczeniem mam swój wysłużony podbierak Salixa gotowy. Niestety spryciarz zmyka za skałę która jest na tyle mała, że kijem spokojnie daję radę przeprowadzić linkę i unikam zerwania na ostrych krawędziach. Razem z kolejną falą słabnący bass jest na tyle blisko, że zgarniam go w siatkę, unikając kolejnych odjazdów i szarpaniny z rybą. Niby skrócona walka, ale ryba zachowa więcej sił, więc ok.
    Przyglądam się mu w podbieraku - jesu, jest wielki, szerokie grzbiecicho i wielka morda, pół woblera zapeklowane w paszczy, pół wystaje z paszczy. Bass łypie na mnie złym okiem, kiedy kuśtykam do brzegu. Droga która zajęła mi dobre 5 minut w drugą stronę zajmuje może 15 sekund. Ryba cały czas w wodzie, spokojnie dyszy, nie trochę mniej spokojnie dyszę ślizgając się po skałkach.
    Na brzegu ostrożnie kładę ją w siatce na wielkim, gładkim jak jajo kamieniu.

    [attachment=98654:a.jpg]

    Wygrzebuję trochę namoknięty aparat i szybkie foto, gdzieś przy 3cim słyszę szurgot kamieni - to po stromej, żwirowej ścieżce zjeżdża wczorajszy współtowarzysz łowienia z Walii. Podchodzi z uśmiechem i kciukiem w górę, waży rybę i robi mi kilka zdjęć.

    [attachment=98655:b.jpg]

    Ryba mimo, że troszkę krótsza jest bardziej nabita i waży prawie tyle co wczorajsza - 6 funtów.

    [attachment=98656:c.jpg]

    Jeszcze szybka fota z piersiówką (a jakże, pamiętam czego mi wczoraj brakowało), którą dostałem od naszych bratanków na zlocie nad Dunajcem - pamiętacie jak zajebiści to byli ludkowie?
    Ryba w wodzie usiłuje wykręcić mi nadgarstek - ten nie potrzebuje długiej rehabilitacji, przy pierwszej fali wystrzeliwuje z rąk i odpływa. Chwila pogaduchy z Walijczykiem, który chyba coraz mniej wierzy, że to 2gi bass do tej pory i wracam na skałkę.
    Po usadowieniu się najpierw wyciągam piersiówkę i koję nerwy kilkoma łykami torfówki, zaczynam łowić. Niestety - woda minęła HW i zaczyna się odpływ pod wiatr - fale stają się potężniejsze z chwili na chwilę, po 30 minutach decyduję, że to jednak ma być przyjemność nie walka i zasłużyłem na powrót do domu.
    Jeszcze tylko przedarcie się do brzegu i zwitka do auta. Ściągam mokre ciuchy, wyciągam aparat z mokrej torby - nie zrobiło to na nim wrażenia.
    Zatrzaskuję drzwi i nagle cisza i bezruch w powietrzu, jednym trzaśnięciem izoluję się od szalejącego na zewnątrz żywiołu.
    Chwilę siedzę, delektując się ciepłym powietrzem, czuję jak twarz zaczyna płonąć od wysmagania wiatrem.
  16. Kuba Standera
    [size=5][color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Ile może trwać polowanie na jedną rybę?[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Za głowatkami potrafiłem łazić kilka lat bez brania, jednak to takie łowienie z doskoku.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Tym razem było blisko jakiegoś maniactwa.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]23 dni, podczas których zrejterowałem 3 razy. Daje to 20 dni biczowania wody. [/font][/color][/size]

    [center][size=5][attachment=98590:2.jpg][/size][/center]

    [size=5][color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Na ogół tylko kilka godzin wieczorem, ale kilka sesji po kilka godzin, z kajaka, z brzegu, z plaży, ze skał, w estuarium,...[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Chyba do tej pory nigdy nie poświęciłem rybie tyle energii w tak krótkim czasie. Już nawet z czaplą łowiącą w estuarium zdążyłem się zakumplować - nazywa się Stefan, w wolnych chwilach lubi grać w kręgle [/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Dzisiaj wreszcie wiatr zakręcił, i zamiast duć ze wschodu, dmuchnął z północy, jutro ma już być południowy. Przez dzień z chwili na chwilę przycichał, z resztą, będąc na południowym wybrzeżu wiatr z północy nie przeszkadza.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Rano oczywiście wielka lista "prac herkulesa". Pies, dzieci, halloween i przebrania, zakupy... Family Guy pełną gębą, jestem ofiarą etosu posiadania rodziny i jęków egzystencjalnych ekonomistów straszących wyludnieniem i kryzysem demograficznym. Czyli, tak na co dzień - mam przesrane. Dziesięciobój rodzinno-domowy skutecznie kastruje z zapędów łowczych. Jednym słowem, potrzeba sporego zacięcia, żeby po tym wszystkim jeszcze wieczorem założyć wilgotne, ciągle mimo naprawy cieknące śpiochy, zapiaszczone i zasyfione buciory, wleźć do auta, jechać na plażę, naparzać martwą, zimna wodę, z każdym rzutem boleśnie wspominając ciepłe neoprenowe rękawiczki leżące w kuchni na stole... I tak przez 20 kolejnych dni...[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Dzisiaj jednak od rana czułem w kościach zmianę pogody. Dzień wstał piękny, od samego świtu przez okno w dachu spoglądało błękitne niebo i słońce. Mimo to, jestem twardy i korzystając z soboty leżę do prawie 11.
    Plan jest ambitny - o 17 HW, o 14 warto by być na plaży. Zanim przewalę wszystkie obowiązki, jest już jednak sporo później i o 14.30 kuśtykam w śpiochach do auta. Na świeżo upolowanej mapie okolicy namierzone teoretycznie dobre miejsca, wklepane w GPSa - jestem gotów, witaj przygodo.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Na pierwszy ogień idzie zauważona na mapie mini zatoczka - ciurczy się strumyk, uchodząc do oceanu między skałami.[/font][/color][/size]



    [center][size=5][attachment=98591:3.jpg][/size][/center]

    [size=5][color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Rozkładam sprzęt przy zaciekawionych spojrzeniach spacerujących z rodzinami ludzi i sunę w wodę.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Miejsce wygląda bajkowo, zresztą całe południowe wybrzeże rzuca na kolana – nie ma tej dzikości jak na zachodzie czy północy, jednak gdzie się nie obrócić to aż oczy rwie. Podobnie i tutaj, wąska plaża, po obu stronach skały. I ocean, fale z szumem grzmią po skałach, bulgocą głębokim basem w jaskini... Kosmiczne miejsce. Wpycham się w wodę, ostrożnie, pamiętając spektakularny przewrót przez twarz zaliczony na jedynej skałce na plaży u TPEgo, który kosztował mnie złamany palec i ołykanie się soli. Na pierwszy ogień idą jak zawsze gumisie, przynęty, którym można nadać w wodzie ruchu tyle, że każdy, nawet trenujący zumbę i aqua-aerobik sandeel spaliłby się ze wstydu. Na nic jednak ich podziwu godne popisy aquasamby. Bassów albo nie ma, albo mają mnie w głębokim poważaniu... Zarówno agresywne, jak i bardziej przypominające namiętne tango podrygi – zlew całkowity. Napierające fale przypływu zmuszają mnie do powolnego wycofywania się do brzegu. Kuśtykam wzdłuż plaży, od jednych skał do drugich, gęsto obrzucając wodę. Nosz cholera – miejsce wygląda na bankówkę, co jest z wami do ciężkiej nędzy mruczę pod nosem, z flegmą godną brytyjskiego gentlemana zbierając kolejne mokre baty. Piękne słońce, miły wiatr, no... bierzcie dziady![/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Na nic me zaklęcia, urok osobisty i jakże powabna aparycja. Zimnokrwiste kurwia jak zwykle zagrzebały się w piasku i schowały za skałki, ani myślę do mnie przypłynąć.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Dobra, dość tego. Zwitka i przejazd na miejsce wypatrzone po drodze – klif, pod nim plaża i „lamparcie dno” o którego imporcie tak marzą nasi bałtyccy łowcy troci. Zaczynam w kącie, przy skałkach, ale szybko obławiam miejsce i brnę dalej po plaży. Po chwili dołącza do mnie dwóch a chwilę po nich kolejny wędkarz. Pełen luz, miejsca jest aż nadto. Dopełzam do sterty kamieni i prawie zaliczam glebę, polaroidy oczywiście w domu leżą, razem z rękawiczkami, schowały się przed wyjściem i brnę trochę po omacku. Wreszcie znajduję głaz, taki bardzo ładny głaz. Problem, ze woda w pól uda, głaz sięga po pachy, a ja ze skasowanym kolanem muszę wtłoczyć na to swe kaszalocie cielsko. Nie jest to łatwe, ale po kilku próbach w końcu zasiadam szanownym dupskiem na kamieniu i łowię sobie wygodnie, brakuje tylko stolika z piwem...[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Pierwsze rzuty nadal gumą, jednak – dno jest bardzo nierówne, guma by nie grzęznąć musi żwawo przemykać między kamerdolcami, coś czuję, że chyba czas na woblerek. Zakładam płytko chodzący 15cm przecinak payo, jego fruwnosć porównywalna jest tylko z morskimi wahadłami, pozwala osiągać spore odległości, a twitchingowany pracuje pięknie. Któryś rzut z kolei i kątem oka widzę zawirowanie na wodzie, dość daleko, ale... chyba dorzucę? Wobler wpada do wody 2m od miejsca, zwijam go z przerwami i nic. Nawet cholernego dotknięcia myślę sobie, rzucam jeszcze raz i mniej więcej zanim skończę litanie o „cholernych bassach, żryj tą kurę do ciężkiej” wobler zatrzymuje się miękko na zaczepie. Zaczepie który sekundę później zaczyna nerwowymi szarpnięciami sprawdzać co jest grane, tylko po to, by sekundy później stwierdzić że jednak sprawdzi jak jest w Portugalii i zacząć spierniczać w tempie i z uporem dotąd nie znanym. No, może sumek w okolicy metra ma podobne zacięcie na lżejszym sprzęcie. Pierwszy i drugi odjazd znacznie ogołacają szpulę z plecionki, kamienie i glony nie ułatwiają odzyskania linki. Jestem przekonany, że ryba ma „double figure” czyli 10 lub ciut ponad funtów. Zaczyna powoli słabnąć, ja modląc się, żeby wszystko wytrzymało ten hol z żalem zjeżdżam z kamienia i kieruję się do brzegu, by wylądować ja ślizgiem. Łatwo powiedzieć, w wodzie widać nic, kamienie i skały jak w Szwedzkiej rzece, zabić się można, skubaniec na wędce wcale nie chce na plecy i „wypuść mnie” tylko do końca krąży, nie ma łatwo. [/font][/color][/size]



    [center][size=5][attachment=98592:4.jpg][/size][/center]

    [size=5][color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Wreszcie tarabanię się na brzeg ja, wyciągam dziada, ufff, aż sobie przysiadłem z tych emocji i wysiłku. Szybki grzeb grzeb za aparatem, kilka fot, z torby się zsuwa, nijak na wyzwalaczu się pstryknąć, a statyw w aucie spokojnie leży. Szybki look, do kolesia mam z jakieś 50m, ale przez fale nie słyszy wołania. Ok, ryba do wody, na natlenienie, po czym w delikatne objęcia i bieg po plaży. Nawet ratując szeregowca rayana, po plaży Omaha, nie zadupcali ludzie z takim wdziękiem, jak ja, trzymając w rękach sztabę srebra, po zdjęcie. Człowiek ściągnięty z wody robi fotki, jakoś nie przemawiają do mnie, dajemy rybie odpocząć i po kilku minutach przerwy jeszcze dwie. [/font][/color][/size]



    [center][size=5][attachment=98593:5.jpg][/size][/center]

    [size=5][color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Facet proponuje szybkie zważenie, łapie rybę gripem i delikatnie podnosi – trochę ponad sześć funtów. Ryba wraca do wody bez dotykania i wręcz wyrywa się z rąk, chyba już ma dość pozowania. Czekam na porządniejszą falę i wypuszczam ją, by odpływająca woda ułatwiła powrót.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Siadam na brzegu na chwilę, obok mnie ściągnięty z wody Walijczyk, mega sympatyczny człowiek, przyjeżdża tu co roku, na tydzień, w październiku, gdy ryby jego zdaniem są największe.[/font][/color]
    [color=#222222][font=Helvetica Neue', Arial, Verdana, sans-serif]Jezu, jakby teraz przydała się piersiówka z łiskaczem na ukojenie nerwów.[/font][/color][/size]



    [center][size=5][attachment=98594:6.jpg][/size][/center]

    [size=5]Chwila pogaduchy, wracamy łowić, choć ze mnie już ciśnienie zeszło, tym bardziej że na zachodzie rozpoczyna się spektakl. To co przed chwilą było „ładnym widoczkiem” powoli zmienia się w zapierający dech w piersiach zachód słońca.[/size]


    [center][size=5][attachment=98595:7.jpg][/size][/center]

    [size=5]A ja sobie siedzę na tym kamieniu, słuchając mruczenia morza i robiąc zdjęcia, nie muszę już łowić, plan wykonany [/size]
  17. Kuba Standera
    Ostatni tydzień wielu sukcesów nie przyniósł.
    Zajechałem super morski kołowrotek, przeprosiłem się z castingiem, zajechałem kolejne Revo, pożegnałem się z castingiem, naszykowałem sobie muszki, bo akurat jak raz ma wiatr przysiąść. To padać zaczęło...
    Cały tydzień łowiłem wieczorami, startując ok 18, kończąc dobrze po 21. W deszczu, słocie, wilki jakieś... Kraby mi wyżarły dziurę w śpiochach, więc ciekną – no ogólnie – nieciekawie. Dobrze że przynajmniej ryby żarły...
    No, nie do końca, w zasadzie to złapałem prawie ze jedno wielkie nic. Akurat przez tydzień o tej porze wypadał odpływ, więc łowiłem na wchodzącej wodzie, na niskiej i schodzącej.
    [attachment=97990:3.odpływ.jpg]
    Głównie na gumowe sandeele, ale też na tapsy. Wyniki – jedno wielkie zero. Chociaż, odstrzeliłem prawie wszystkie haki offsetowe i ciężarki jakie miałem, że o sandeelach nie wspomnę. Jednak podmuchy wiatru na paszczę źle robią rzucaniu na dystans dużymi lekkimi przynętami. Akurat, złośliwość losu spowodowała ze zarżnięcie Zalta zbiegło się z nadejściem wiatru.
    Więc można by tu uskuteczniać bitching po całości, ale, takie łowy mają swój urok. Przypominają dreptania za głowatką, zapadający zmrok, zimno, ciemna woda i oczekiwania na nie nadchodzące branie. Nawet woda nieźle szumi po kamykach na plaży, akurat najwyższe pływy w tym roku, 4,2 metra różnicy, dwa razy w ciągu doby...
    [attachment=97991:4.ponad 4 m ekstra.jpg]
    Góry trochę dalej, po drugiej stronie zatoki, dumnie prężą się na wiatr. Najdziwniejszy był koniec tygodnia. Rozkładam kij na parkingu i dziarskim marszem sunę nad wodę. Jak zawsze – na skuśkę dużym trawnikiem koło starego klasztoru, zejściem w dół i już jestem na plaży. Zaczynam łowić, pierwsze rzuty, idzie to wszystko zgrabnie. Powoli zapada zmierzch i ku memu zdziwieniu w klasztorze rozpoczyna próbę chór. W wielu różnych układach już łowiłem, ale po ciemku z chórem śpiewającym w na pół zrujnowanym klasztorze jeszcze nie.
    [attachment=97992:2.wieczór pod klasztorem.jpg]
    Niestety, na nic mnisie pobożne śpiewy, choć może w zła nutę uderzyli, bo ćwiczony w kółko fragment „I'm not worthyyyyyyyyy” nie nastrajał optymistycznie co do sukcesów. Półtorej godziny, mnisi wymiękli, ja jeszcze godzinkę prze pękałem i zwitka do domu.
    Ale, nastrojony bardzo religijnie kilka dni później postanawiam jednak niedzielę uświęcić i ruszam na nowe miejsce. Wypatrzone, zachwalane, tym razem na wysoką wodę – może to jest klucz do złowienia czegoś?


    Przyjeżdżam, rozkładam bety.
    [attachment=97993:5. zły byk.jpg]
    Zły byk spoziera spode łba na mnie, nie jest odgrodzony, łazi między spacerującymi po plaży ludkami. Niestety, wiatr dość mocno duje w poprzek plaży, woda przy brzegu zmącona, koszmarna ilość glona w wodzie – praktycznie nie da się łowić.
    [attachment=97994:6. glony.jpg]
    Nic to, wyłażę po piachu ile można.
    [attachment=97995:7. Dalej.jpg]
    Idę, idę, trochę się zasapałem a tu ciągle wody po kolana. Wreszcie zaczyna się spad, rzucam, drepcząc równolegle do bardzo dalekiego brzegu.
    [attachment=97996:8. jeszcze dalej.jpg]
    Niestety, łacha się kończy, ani iść nią dalej, ani wrócić do brzegu, trzeba się cofnąć po własnych śladach. Idąc kątem oka widzę zawirowanie na wodzie, tuz koło mnie, kilka metrów. Natychmiast rzucam w stronę w którą poruszała się ryba, nim przynęta wpadnie do wody widzę kolejny wir na wodzie. Czyżby wreszcie? Ściągam gumę i trącenie, rzucam raz jeszcze – wyraźne przytrzymanie, tnę i pusto. Ponowny rzut i wyraźne branie przy przyspieszeniu gumą, tym razem czuję rybę. Mimo mocnego sprzętu – daję radę, jestem pod wrażeniem, mojego pierwszego bassa. Trochę ceregieli z tym, ryba nie chce podejść, ale pięknie srebrzy się w wodzie, nie jest to gigant, ale pierwszy, więc zacieszam. Wreszcie widzę bok, cały w... czarne prążki, żółta plama przy pysku... Niestety, byłem szczęśliwym łowcą bassa jakieś kilkadziesiąt sekund, bardzo traci przy poznaniu stając się mulletem....
    [attachment=97997:9. prawie bass.jpg]
    Na bassy będę musiał jeszcze poczekać...
  18. Kuba Standera
    Są w życiu dość stresujące sytuacje - przyjazd teściowej, oglądanie wiadomości w TV czy problem ze znalezieniem okularów przeciwsłonecznych i kremu z filtrem, by móc dłużej niż 3 minuty oglądać nowy jerkbait. Ja jako że lubię jerka, to opalenizną dorównuję koledze, co z flatsów na Belize wrócił .
    Ale, jest też i inna sytuacja - przeprowadzka. Idealna okazja, by żona mogła wreszcie sprawdzić że Twoje woblery zajmują jedynie 3 kartony po bananach, czujnie zapytać się czemu zapakowana na wcisk Bazooka jedzie z chaty do chaty jedynie 3 razy. Pół biedy, jak masz kajak, i wrzucisz do środka kilka muchówek, by uniknąć kolejnych ostrych spojrzeń i przeliczania "cholernego chrustu" na nowe buty, podkłady i inne takie szminki. Na nic tłumaczenie, że człowiek musi łowić, a ja się pogodziłem już z tym że ma buty i nie musi ich mieć par więcej niż dwie .
    W każdym razie, tydzień stresu, wybierania nowej chaty, pakowania, jeżdżenia, rozpakowywania i wreszcie - jest, chwila wolnego dla siebie. nikt nad głowa nie rzęzi, jęczy, krzyczy i pogania.
    Szczęście w całym tym zamieszaniu, ze przeprowadzka na południe, tego jakże pięknego i zróżnicowanego kraju. W sensie dotychczasowy krajobraz brunatnych torfowisk, zielonych łąk i szarych gór, zastąpią nowe zielne łąki i szare góry, a zamiast torfowisk zagoszczą na stałe "bezkresne przestrzenie" wybrzeża i oceanu. Tak, wreszcie po latach spędzonych w cholernych midlands, gdzie na każdej wodzie pływają szczupaki i okonie, wytrzymać się tego nie da, przeniosłem się nad ocean, w dodatku na południowe wybrzeże. Zegnajcie szczupaki, witajcie morskie stwory. O ile wcześniej dość często jeździłem na pollocki, o tyle na jakiekolwiek sensowne miejsce gdzie można spotkać się z bassem miałem ok 4h jazdy po kozich dróżkach.
    Teraz będzie inaczej, tak sobie powtarzałem całą drogę, wszak przeniosłem się na Copper Coast, miejsce którego herbową rybą jest własnie bass, czy labrax, jak kto woli. Sól i jod w powietrzu, 24/7.
    Pierwszy wypadzik na obczajenie miejsc miał miejsce jeszcze w trakcie przeprowadzki, zagajenie miejscowego aborygena schodzącego z wody daje sporo informacji. Najpopularniejsze, najmocniej oblegane ale i zarazem dające ponoć największą szansę na kontakt z rybą jest ujście rzeki w mieście. Ryby podchodzą pod sam brzeg, kręcą się czasem w wodorostach przy plaży, miejscowy radzi być cicho, bo potrafią być kilka metrów od łowiącego. W miejscu tym tworzy się wąski przesmyk, którym woda zasuwa niczym na Dunajcu, zalewając i opróżniając zatoczkę leżącą powyżej miasta. Wg lokalersa łowią tu wszyscy miejscowi ale tez i przyjezdne gwiazdy z UK, tam radził skierować pierwsze kroki. Jako że był mega miły, ku mojemu zdziwieniu wyciągnął zza pazuchy pudełko z woblerami i pokazał przynęty. Wszystko smukłe, bezsterowe lub z mini sterem. Gum nie stwierdzono, chociaż ponoć "znany łowca bassów z uk był wczoraj i nieźle połowił na jakieś gumy". Jakby się nie popatrzeć - człowiek megamiły, bez oporów przekazał sporo informacji, bardzo to cieszy, że są jeszcze na wyspie miejsca, gdzie ciężki wschodni akcent nie wywołuje epoki lodowcowej w kontaktach z wędkarzem spotkanym nad wodą.
    Pierwszego wolnego dnia ruszam na wskazane miejsce, pełen odpływ, księżyc dopiero co po pełni, więc odsłonięte mnóstwo dna, ale tez i wdzierająca się woda aż szumi na kamieniach, różnica poziomów to ponad 3 metry!
    [attachment=97513:1.jpg]
    Dzisiaj o dziwo miejsce prawie puste, nie licząc innego Polaka łowiącego z synem na grunt. Szparko zbliżam się do wody, brnąc przez doły wymyte przez mocny nurt pływów a końcu kamienna rafka i można łowić. Zalt sparowany z 15lb Tuffline'm, do tego kijek Shimano Sea bass za całe 150pln - zestaw w sam raz na ciapanie się w soli. Na pierwszy ogień idą jak zwykle sandeele Gulpa - jak dla mnie przynęta nr 1 na ocean. Technika łowienie podpatrzona u TPE - jednym słowem pełen nadziei naparzam wodę. Pierwsze pół godziny nie przynosi jakichkolwiek wyników, powoli brodzę wzdłuż brzegu łojąc sandeelem. Nurt do tej pory ledwo zauważalny z chwili na chwilę staje się coraz mocniejszy, brzeg jakby tez się obniżał, bo brodzę coraz głębiej - choć to sztuczne wrażenie, to woda zalewa plażę i skałki na niej. Po chwili widzę pierwszy ślad na wodzie, mimo dość mocno zmarszczonej powierzchni widać sunąca tuż pod nią rybę. Spore wiry za nią i killwater jak za mini ubotem sugerują, ze nie ma 40cm, jednak - jestem bardzo sceptyczny, widziałem już wcześniej mullety wpływające na płycizny i wiem ze można się ostro napalić i rzucać do ryb które żrą samo zielsko i ślimaki. Przepływa całkiem niedaleko, widać srebrzyste błyski w wodzie. Chwile później kolejna, za nią kolejna. Podrzucam gumisa pod nos prawie, ale zero reakcji, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to przecież musza być mullety. Chociaż... Paddy mówił, ze podchodzą pod sam brzeg. Cholera je wie, rzucam dalej. Po niedługim czasie pojawia się kilka sztuk, które wchodząc w piaszczystą zatoczkę ewidentnie postanowiły przy kamieniach poszukać przekąski, widzę jak się kręcą w okół mnie - wszystko w odległości ok 10 metrów. Błyskają się srebrem w wodzie, ryby nie są duże, ok 40cm, ale, jak pięknie gonią drobnicę! Gonią drobnicę!!! zaraz zaraz, żaden mullet takiej sztuczki nie robi. Widok przypomina ataki okoni, ryby wpływają na płytką wodę, a jakieś małe kurduple uciekają przed nimi falą. Co chwilę chlupnięcia o powierzchnię, zawirowania i uciekające w panice rybki. Krew zaczyna się mi gotować, żyłka plątać, rzuty wychodzą byle jakie - emocje przypominają te, gdy w wodzie przed nami zbiera duży pstrąg, mamy tylko jedną - dwie szansy nim go spłoszymy, każdy ruch musi być przemyślany... niestety, na nic moje czarowanie, w końcu przynęta upada czy za głośno, czy za blisko ryby - widzę tylko odchodzącą smugę na powierzchni. Ale - nie ma wielkiego zalu, zaraz pojawiają się od strony oceanu kolejne ryby. Nerwowo zmieniam sandeela na Tapsa, zero reakcji, Tapsa na Stinga - zero reakcji, po za wytachaniem kupy zielska. w ramach rozpaczy wygrzebuję w pudle jakiegoś Walk the dog'a kupionego z 7 lat temu w basspro.
    [attachment=97514:2.jpg]
    Rzucam go w stronę stojących na bojkach łodzi, ściągam nierównymi szarpnięciami, ładnie chlupie po wierzchu. Po kilku rzutach widzę, jak jedna z falek zakręca w jego stronę, podpływa, kolejne chlupnięcie przynętą i.... I chciałbym móc napisać - w wielkim gejzerze wody błysnęło się srebrne cielsko.... niestety, kolejne chlupnięcie i falka oddala się od przynęty, tak gdzieś 3 razy szybciej niż podpływała... Nie wiem kto te przynęty wymyślił, ale chyba dzisiaj nie jest dzień na nie...
    [attachment=97515:3.jpg]
    Nie ma co dalej pisać - nic tego dnia nie ugrałem, pooglądałem kilka ładnych ryb. Na koniec, gdy słońce choć na chwilę przebiło się przez chmury, pięknie barwiąc góry na horyzoncie, na środku ujścia spławia się ryba. Ciężko to spławieniem nazwać, 3 razy pod rząd wyskakuje z wody niczym delfin. Ryb jest ładny z daleka wygląda na łososia czy troć, z odległości kilkudziesięciu metrów widać ja niewyraźnie na tle płonącego nieba. Hałasu robi sporo - niczym foka, ale jest to niestety ostatni przebłysk słońca, chowa się za górami, ja zwijam kij.
    Mimo braku sukcesu i złowienia ryby, zapamiętam ten dzień na długo. Ilość emocji, obserwowanie ładnych ryb pływających w bliskiej odległości zupełnie nowe miejsce i nowe łowienie - wszystko to będzie zimą źródłem podtrzymujących na duchu wspomnień wczesnej jesieni.
×
×
  • Create New...