Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

Guzu

TEAM JERKBAIT
  • Content Count

    14,227
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by Guzu

  1. Guzu
    W takich czasach jak obecnie, czyli w czasach, kiedy mam wyjątkowo długą przerwę od wędkowania jest czas na wspominki. Wspomnienia, jak to nie tylko te wędkarskie, zmierzają do tych wyjątkowych chwil, tych sytuacji, które się po prostu pamięta.
    Jak już wielokrotnie pisałem pstrągi potokowe kiedyś próbowałem łowić różnymi sztucznymi przynętami. Ostatniego Pstrąga, tego ze zdjęcia poniżej, złowiłem na wobler w maju 2015.
     

     
    Potem nastała musza era, która trwa.
    Niepostrzeżenie za miesiąc będzie to już 5 lat.
    Od tej ryby z obrazka udało mi się skutecznie sprowokować i podebrać 66 pstrągów potokowych powyżej 60 cm.
    W tym 6 egzemplarzy obu płci powyżej 70 cm długości.
    Sprowokować przy pomocy takich o dziwnych much .
     

     
    Oczywiście niektóre ryby przechytrzyłem więcej niż jeden raz. I jak już tak na wspominki i refleksje się mi zbierze to dochodzę do wniosku, że po tych bez mała 5 sezonach i kilkudziesięciu rybach, że to co najpiękniejsze i najbardziej wartościowe w łowieniu na muchy to ich "niemechaniczne" zastosowanie. Innymi słowy, że ciężko tymi przynętami łowić bez namysłu. Bez przemyślenia każdego rzutu i bez tej czujności w trakcie prowadzenia. Tego bowiem wymagają te przynęty, by być skutecznymi. Naturalnie mogę sobie wyobrazić wędkarzy, którzy właśnie tej mechaniczności i metodyczności w trakcie łowienia szukają . Sam bardzo lubię spędzić ileś tam dniówek w sezonie puszczając różne sztuczne przynęty za łodzią w poszukiwaniu toniowych drapieżników wód słodkich.
    Ale o muchach, rzutach nimi i tych wyjątkowych momentach ma traktować ten wpis, zatem wrócę do takich wrytych w pamięć sytuacji.
     
    Początek lutowego dnia na pstrągach. Temperatura powietrza to jakieś sportowe -5. Po śniadaniu ładuję się, oczywiście jestem sam, do samochodu i jadąc w kierunku rzeki rozmyślam dokąd pojechać. W takich warunkach często wybieram odcinki, miejsca, gdzie logistyka i optymalizacja czasu z wędką zalecają zacząć dzień od kilku kilometrów marszu.
    Wtedy jest cieplej, te najzimniejsze momenty mijają, gdy idę. Innym kryterium jest wybór sektorów, gdzie słońce szybciej się pojawi. Tu znów bardziej chodzi o mój komfort i niezmarzanie przelotek niż jakąś magię czy 6 zmysł.
    Ale tamtego akurat poranka "nos" zagnał mnie gdzie indziej. Parkowanie, ubranie, kilometr podejścia i jestem w zacienionym miejscu. Zmrożony grunt trzeszczy pod nogami. Siwy krajobraz. Słońce oczywiście już jest, ale nie u mnie, a gdzieś tam z boku. Wybieram pierwsze miejsce przy leżącym na brzegu okazałym wiatrołomie, wybór muchy z portfela.
    Można zacząć. Podchodzę do wybranego miejsca, postanawiam podjajecznym rzutem zamoczyć muchę przed obłowieniem przebiegającego w skośnie przez środek rzeki skalnego uskoku. Uskok ów pod kątem ostrym dochodzi do miejsca gdzie stoję. Mucha podana "spod jajek" spada jakieś 4 metry ode mnie. Z półtora metra od skalnego rantu, który widzę w wodzie. Woda przesuwa linkę, mucha powoli tonie. Wybieram pół obrotu korbki kołowrotkiem. Ruch szczytówką do góry... i z cienia rantu wychyla się samiec. Zjada tą napływającą muchę parę metrów przede mną. Jestem już któryś dzień na rybach, nie jestem elektryczny. Zacinam potencjalnie o pół sekundy za późno, a tak naprawdę właśnie w tempo. Kotłowanina na krótkiej lince. Po to mam wędkę 12 lb i żyłkę 0.25 mm by takie rozmowy nie trwały niepotrzebnie długo. Rozmawiamy ze sobą na tych kilku metrach przed skalnym rantem.
    Po chwili "Julian" jest w podbieraku.
    Fotka, pomiar, wypuszczenie.
    I wysyłam wiadomość do Kolegów : "jeśli kiedyś zapytają Was w teleturnieju, jaką najfajniejszą rybę złowił Guzu w pierwszym rzucie dnia, to odpowiedź brzmi : Pstrąg potokowy 67 cm".
     

     
    Ten sam lutowy wyjazd.
    Ale dwa dni wcześniej.
    Wiedziony głodem pędzę nad rzekę urwawszy się po spotkaniu w południe. Lutowe dni są krótkie nawet w Hiszpanii.
    Po drodze wybieram gdzie jadę i gdzie spróbuję poszukać szczęścia przez te 4 godziny do zmroku.
    Parkowanie, spacer 20 minut. Przechodzę boczne koryto i staje na małej wysepce.
    Zakładam kompletnie nieuzasadnioną przynętę. Krótki korpus muchy z całkiem ciężkim cone headem przechodzi w ogon z kilku długich piór. Takie nie wiadomo co, już parę Ryb mi dało. Tym trzeba łowić super wolno, żadnych podbić czy pyknięć. To ma płynąć z prędkością nurtu i będzie zabierane przez strugi, będzie opływało kamienie, głazy i skały. Prowadzenie tego czegoś to wybieranie nadmiaru linki, która wraz ze spływającą przynęta przybliża się do mnie po podaniach powyżej mnie. Łowienie tego typu wynalazkami wymaga wiary i cierpliwości. Każda defilada trwa długo, wędka nieruchomo pod sporym kątem do góry i powolne kręcenie korbką kołowrotka. Super pasjonujące . Dopóki nie wyjdzie duży pstrąg i tego nie zje. Jako super wolno płynącego, naturalnego kąska rozmiaru XL.
    Kolejne wcielenia tego typu wabików pokazywałem na forum, jeden z ostatnich w tegorocznym wątku pstrągowym, jako "biała dama".
    Zatem desant na wysepkę. Wybieram takiego wstęgora. Miejsce jest ciekawe . Pod wyspą jest taka jakby wkopana w wodzie wanna z jacuzzi. Tzn nie ma jacuzzi. Ale ma taki trójkątny kształt i nie pasuje do otaczającego dna. Dno jest gołą skałą, pofalowaną, pofałdowaną i głębokość w tych fałdach to może 40 cm.
    No ale "wstęgor" ląduje na tych fałdach kilkanaście metrów powyżej ode mnie i płynie niesiony przez nurt na tą wannę.
    Mija przedni rant. Nurt zwalnia na wannie, więc kąsek tonie. Bo wolniej płynie. Dopływa do tylnej ściany wanny i w tym momencie BĘC. Wiadomo co jest. Duża ryba ładuje we defilujący wabik. Ale jest to poniżej mnie !
    Kilka metrów w dół nurty z obu stron wysepki się schodzą, jest kaskadka i szypoty. Ryba po braniu jedzie na hamulcu. Ja próbuję brzegiem obiec wannę i znaleźć się między nią a kaskadami. Oczywiście się nie udaje. Ryba pokroju "Juliana" przewala się na kaskadzie, spada z kilkadziesiąt centymetrów z niej i już jest na szypotach. Sprawa jest przegrana. Za chwile żyłka zaczepia o zgromadzone na szypotach gałęzie i pęka. W międzyczasie zdążam się przewrócić na kamieniach i kolano będzie bolało przez cały ten weekend. Co dzień później może wpłynąć na moją decyzję wyboru miejsca o poranku...
    Soczyste branie kończy się soczystymi bęckami i zakolczykowaniem dobrej ryby. Tego dnia nic nie złowiłem.
     
    To właśnie to niemechaniczne łowienie tymi włochatymi przynętami sprawia, że takich przygód przybywa. Bo łowi się bardziej świadomie. Czujniej.
     
    Na koniec tego odcinka wspominek historia pewnego dwutaktu, który wpisuje się w te rzutowe historyjki.
     
    Obławiam prostkę, której specyfika zasadza się na tym, że wszelkie kontakty z dużymi rybami rozgrywają się na skalnych, super płytkich półkach i ich rantach wzdłuż brzegu, którym się podąża. Gruba rynna na środku to mekka fikotów i widywanych latem karpi, które wygrzewają się pod powierzchnią tego głębokiego korytarza wodnego.
    Ale gdy spotykam tą rybę tej specyfiki jeszcze nie znam. Jest to powiem pierwsza Ryba z tej prostki. Zatem obławiam sumiennie. Koncentrując się na nie wiadomo jak głębokiej rynnie na środku. Co któryś rzut wykonując równolegle do brzegu. Wtedy wędka w górę i mucha płynie równo niesiona nurtem. Któraś z takich defilad przyprowadza pod nogi ładną rybę. Typowy odprowadzacz, mogłoby się wydawać. Nauczony nie panikuje. Zachowuję się jakby go nie było. Żadnego kroku. Jak najmniej ruchów na brzegu. Żadnego kucania czy innej woltyżerki.
    Kilka sekund pauzy i znów takie samo podanie, jak to kiedy przypłynął. Mucha płynie równolegle do brzegu. Lekko odkręcam pokrętło hamulca. O dwa cyki. Mucha dojeżdża pod nogi i wtedy kątem oka rejestruje skok. Oprowadzacz stał na rancie półki i teraz już załadował . Branie na krótkim dyszlu. Chlapanina. Podbierak.
    65 cm.
    Ryba z marca 2016. Wtedy jeszcze nie nadawałem im imion.

     
    Trzy powyższe historie obrazują też jeszcze jeden niebagatelny aspekt tych moich prób łowienia pstrągów. To nie jest towarzyska sprawa. Nie ma przypadku, w tym, że wszystkie 70tki złowiłem będąc sam na wodą. Tak jak znakomitą większość okazowych pstrągów.
    Do takiego łowienia potrzeba bowiem nie tylko dobrego wędkarza - Kolegi, ale przede wszystkim współpracującego Partnera. Partnera w łowieniu. Mam szczęście kilku takich znać.
    Na swoich łowiskach raczej to ja jestem naczelnikiem zamieszania i pace makerem. Uzurpuję sobie prawo do czucia, czy tu czy tam, czy dłużej tu czy krócej tam...Nieraz to wychodzi na dobre . I mi, i Koledze. Szczerze jednak trzeba powiedzieć, napisać, że poza możliwością spędzenia czasu z kimś, kogo się lubi, to łowienie pstrągów w towarzystwie to kompromis. Na który świadomie się godzę, by spędzić czas z kimś, kogo lubię.
     

     
    p.s. Muzycznie, tak dla otuchy \m/
  2. Guzu
    Kilka miesięcy temu poczyniłem retrospektywny wpis traktujący o porażkach poniesionych podczas spotkań ze szczupakami :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-566-b%C4%99cki-cz%C4%99%C5%9B%C4%87-1-czyli-szczupaki/.
     
    Wychowałem się i wędkarsko dorastałem na nizinach. Więc moje drogi ze szczupakami krzyżowały się regularnie.
    Pstrągi, bo o nich będzie ten wpis, były gatunkiem egzotycznym. Takie ostroboki w kropki.
    Do czasu.
    W roku 2012 na skutek zbiegu szczęśliwych okoliczności wylądowałem nad hiszpańską rzeką, w której Pstrągi mieszkały i mieszkają.
    Z obowiązku kronikarskiej uczciwości odnotuję epizod z 2010, kiedy to z okazji mistrzostw świata w łowieniu pstrągów na sztuczne przynęty rozgrywanych w Andorze, miałem okazję złowić pierwsze rybki w kropki w towarzystwie Andrzeja Lipińskiego.
    Niemniej jednak za start moich pstrągowych podchodów traktuję właśnie 2012 rok.
    Z racji powyższego historyjek z czasów PRL czy lat 90 tych z pstrągami nie opowiem.
     
    Niemniej jednak kilka okazji do łomotu było.
     
    Pamiętam sytuacje właśnie z 2012. Letni przybór, idzie trącona, podwyższona woda. Bez pomysłu kręcę się po rzece.
    Staje na łagodnym zakręcie, gdzie kilka kamieni na zewnętrznym łuku tworzy wygodne miejsce, by sobie porzucać. Mam ówczesną ulubioną wędkę, czyli 260 cm 12 lb GL3 Loomisa i postanawiam porzucać sobie hermesem.
    Lotny, w tym miejscu szeroko. Można poszaleć. Któryś rzut powyżej mnie i szybkie, boleniowe, zwijanie z nurtem z minimalnymi tylko przerwami i nagle BOOM. Nie wierzę. Zacinam. Gdzieś powyżej mnie brązowo złoty jakby łosoś wyskakuje z wody i momentalnie przemieszcza się z nurtem. Nieświadom tego co będzie potem próbuję holować. Nurt zabiera rybę i zaczyna się najdłuższy odjazd pstrągowy na hamulcu, gdy podniesiona woda niesie sporą rybę coraz dalej ode mnie. Dokręcam hamulec do oporu. Loomis zwija się tak, że od tamtej pory wiem jak taki loomis zwinąć się potrafi... trwa to kilka, kilkanaście sekund. I ryba spada. Dygocząc zwijam hermesa i te kilkadziesiąt metrów wybranej linki.
    Od tamtej pory hermes miał być moim pierwszym towarzyszem wypraw pstrągowych.
     
    Wtedy, latem 2012 jeszcze nie przepadłem za pstrągami, przepaść miałem w lutym 2013. Tu nie było bęcków. Był hermes na szybkim kamienisku podany z nurtem. Branie, które wciąż pamiętam i hol ryby pod 60 cm na tego samego Loomisa.
    To był punkt zwrotny. Po tym braniu i tej rybie przepadłem za pstrągami. Do dzisiaj ta ryba to mój największy potokowiec złapany na hermesa. Koniec hermesowej dygresji.
     

     
    Rok 2014 przyniósł mi wiele pięknych chwil nad wodą. Wiele rekordów, ale też miała miejsce sytuacja w marcu 2014.
    Dzień spędziliśmy eksplorując różne nowe miejsca. By na koniec dnia stanąć na najgrubszej rynnie i tam poszukać czorta.
     

     
    Pamiętam, gdy po iluś próbach i zmianach założyłem 13 centymetrowa F13 Rapali i w trakcie autorskiego sposobu obławiania głębokich rynien płytkim dużym woblerem zanotowałem branie z dołu. Bardzo duża ryba podniosła się otwierając wodę i zjadła tą F13. Teraz, kilkadziesiąt holi potem wiem, że tamten pstrąg miał na pewno 65 cm . Albo i więcej. Wziął na przeciwko mnie. Na środku nurtu i mieląc wodę spływał z nurtem. Dość mocny Lamiglas, plecionka i próba przyciągnięcia ryby na spokojną wodę zakończyły żywot agrafki . Zostałem z kocią mordą. Pstrąg z wielkim kolczykiem.
    Z tamtego dnia mam więcej zdjęć, bo byliśmy we dwóch.
     

     
    Nie da się wszystkich wyciągnąć.
     
    W maju tamtego roku, trafiłem deszczowy weekend. Rzeką płynęły takie ilości traw i gałęzi, że łowienie woblerem było niemal wykluczone. Co chwile coś łapał. Wtedy dałem szansę gumowym imitacjom ryb. Podawanych równym tempem równo z nurtem. Drugiego dnia takich prób moją przynętę skasowała ryba, która do dziś uważam, za najgrubszą walkę z pstrągiem, jaką dotychczas stoczyłem. Branie w miejscu, gdzie nurt z płaskiego skalnego tarasu wpada do takiej bani z głębszą wodą. To wszystko na podwyższonej, deszczowej wodzie. Ja poniżej tejże bani. Za mną kilkadziesiąt metrów szypotów z wodą do kolan, kaskadami i skalnymi progami.
    Walka typu "rumble in the jungle". Zatrzymałem rybę powyżej siebie. Niezliczone wyskoki, próby podbierania. Utopiony podbierak, dosłownie. W końcu lądowanie przy brzegu. To wszystko w nurcie i brodzeniu po skałach. Po prostu 8 cm gumka wpięła się tak, że musiałoby coś pęknąć. Bo na wypięcie nie było szans.
    Taką mam pamiątkę po tamtej majowej przygodzie.
     

     
    A podbierak odzyskałem niemal 2 lata później. W marcu 2016, znajdując go w bocznym korycie na bardzo niskiej wodzie.
     
    W 2015 roku do arsenału weszły jednohaczykowe muchy. Liczba ryb, które w 2015 i 2016 mi spadała po braniu i krótkim holu była niesamowita. W porównaniu z kolczastym, dwukotwicowym woblerem, taka przynęta z jednym hakiem wymaga rozwinięcia umiejętności holowania. Zacząłem eksperymentować z hakami na przegubie, montażu much na trzonkach z drutu. Głównym motorem tych działań było i pozostaje dążenie do zmniejszenia spadów i zwiększenia skuteczności kontaktów z rybami. Pamiętam mgliste przedpołudnie w styczniu 2016, gdy przy temperaturze plus 1, słabej widoczności i parującej rzece, ryby po prostu chciały zabić muchy. 25 zdecydowanych ataków w podawaną z nurtem skaczącą przynętę i jeden 40tak w podbieraku. Po tamtej mgle byłem pewien, że trzeba wdrożyć COŚ, a nie motać imitacje na drop shotowych hakach 5/0 ....
     
    Niemniej jednak najlepsze modele muszysk na hakach aż do końca 2017 chadzały ze mną na ryby. Tak bardzo je lubiłem, tak bardzo im wierzyłem. Aż na zakończeniu sezonu 2017 pobiłem swój rekord potokowca na nieswoją przynętę. I tamtego dnia postanowiłem już przestać łowić na nieswoje.
     

     
    Pani Serafina o długości 73 cm wraca skąd wyszła do muchy.
     
    Gdy po rekordowo dobrym początku sezonu 2019 nosiłem już tylko swoje przynęty w portfelu, chodzę bowiem za pstrążkiem z kelnerskim portfelem o długości 20 cm. Nie spodziewałem się, że strata jednej ryby może jeszcze wywołać takie emocje.
    Ale w kwietniu 2019 miało to miejsce. Duże, głębokie karpiowe rozlewisko przechodzi gwałtownie w skalne tarasy. Ryby wychodzą na te płycizny na żer. Nie wiem wciąż kiedy tam będą, a kiedy nie. Ale odwiedzam to miejsce maniakalnie. O różnych porach dnia. Wiele razy w trakcie sezonu. W 90% wizyt nie widzę NIC, czasem przeleci kormoran wystraszony z tego karpiowego matecznika, ale czasem... Była godzina do zmierzchu. Cały dzień zaplanowałem tak, by znaleźć się tam własnie około 19. Tak to sobie wymyśliłem. Nawet po drodze przesiadywałem na kamieniach nie chcąc wejść przed zaplanowanym wejściem antenowym.
    Z daleka widziałem kilka chlapnięć. Coś się działo na końcu płycizny. Gdy tam dotarłem... Na półmetrowej wodzie skalnego blatu. W czystej wodzie, samiec potokowca, określmy pod 70 cm, gonił jedną rybkę. Wyglądało to jak boleń goniący ukleje. Tylko to był pstrąg. W rzece pstrągowej, na płytkiej wodzie. Widziałem kłapnięcia pyskiem, rybkę co chwilę lecącą nad wodą. I tak chyba trzy albo cztery razy, kilkanaście metrów ode mnie. Niewiele myśląc rzuciłem muchę mniej więcej w tamtą stronę. Kilka szybkich obrotów. Pstrąg skończył pościg i zawraca na głębie. Zobaczył moją muchę. Z impetem leci w stronę muchy, oczywiście wszystko obserwuje zwijając przynętę. Ładuje w wabik. Zacinam. Na płytkiej wodzie otwiera się kipiel. Lewo prawo. Młynki. Zaczynam ustawiać się poniżej ryby i próbuje uspokoić sytuację nie holując za brutalnie. Trwa to 10/ 15 sekund. Kolejny młynek i mucha wypada a ryba bez paniki oddala się w kierunku głębi karpiowej. Widzę samca, hak, kropki. Odpłynął.
    Ilość qrw wykrzyczanych wtedy stojąc po kolana w wodzie chyba uratowała mnie od połamania wędki o kolano. Ale było blisko. Od tamtej pory przy każdej okazji jestem w tym miejscu, ale nie dane było mi trafić w moment i obecność...
     
    Przez ostatnie lata dużo już pstrągów udało mi się podebrać. Niektóre można określić nawet mianem Pstrągów. Ale każdy udany hol to wielka radość. A każda strata to zawsze żal i złość. Może to moje ambicjonalne podejście do zagadnienia ? A może to chodzi właśnie o te pstrągi. Bo jak dotąd żadnej rybie tyle czasu, zaangażowania, pracy umysłowej nie poświęciłem.
     

     
    Muzyczna wkładka, taka na czasie :
     

  3. Guzu
    Wyjątkowy był to sezon.
    Aczkolwiek, tak z perspektywy czasu niewiele na to wskazywało.
    A wyszło, jak wyszło. Chyba lepiej niż kiedykolwiek dotąd ?
    Przede wszystkim dwa koncerty Marka Knopflera. Tego jeszcze NIGDY nie było. Samo to nadało sznytu wyjątkowości temu 2019emu.
    Ale w założeniach miał to być sezon poświęcony spacerom za pstrągiem potokowym, z wiosennym wyjazdem w poszukiwaniu sumów i letnim trollingiem za szczupakiem i brzaną. Z zastrzeżeniem, że ten wyjazd letni, dopiero wiosną się definitywnie wpisał w grafik.
    Co też takiego mogłoby się wydarzyć, w tak oszczędnie zaplanowanym sezonie, na wodach już wielokrotnie odwiedzonych i praktycznie w komplecie nawet na tym blogu opisanych ?
    Jakąś tam pierwszą przesłanką był weekend otwarcia sezonu pstrągowego. Kiedy to wybrałem się na samotne 3 dni w poszukiwaniu pstrągów.
    Skutek był taki, że podebrałem skutecznie 8 (słownie : osiem) pstrągów potokowych powyżej 60 cm długości. W tym niebagatalne 68, 68, 67 i 66...
    Ryby na forum pokazałem, wiec z przyzwoitości powtarzać zdjęć nie będę.
    Ale jedna fotka z tego pamiętnego weekendu o mroźnych przedpołudniach :
     

     
    Po takim otwarciu, co można zrobić ?
    Pojechać na urlop !
    Pierwsza wizyta w Azji (Tajlandia & Laos) w naszym wykonaniu. Dwudniowy spływ Mekongiem na długo pozostanie w pamięci.
     

     
    Luty przyniósł... rekord życiowy w pstrągu tęczowym. Niesprawiedliwie nie cieszą mnie te ryby. Ten rewelacyjnie ruszył na płytkim napływie do płynącej z prądem muchy. Fala, jaką zrobił i branie ucieszyło bardziej niż te 63 cm w takiej postaci.
     

     
    W marcu pojechaliśmy na zaplanowane sumy.
    Do mnie szczęście uśmiechnęło się po zaledwie 3 godzinach pływania.
    Wrzutka "patyczka", jak koledzy nazwali mój 20 cm wobler jointed... Pierwszy przejazd.
    211 cm.
     

     
    Potem już niczego sensownego na sumach nie złowiłem. Znów chyba zrobię sobie pare lat przerwy (poprzednia trwała od września 2014 do marca 2018). To chyba kwestia jakiś subiektywnych odczuć, kiedy mi się chce za tymi sumami pływać. A kiedy wogóle nie...
     
    Wiosna to były próby pstrągowe, z różnym skutkiem. Natomiast wyjątkowo lato 2019 przyniosło podniosłe wydarzenia wędkarskie. Jeszcze w sierpniu 2018 zastanawiałem się na blogu, czy letnie wędkarstwo to forma masochizmu, czy jeszcze inna gonitwa. A lipiec 2019 przyniósł od lat wyczekiwanego bolenia 80 cm z Odry... a sierpień życiowego Potokowca, który straszne spustoszenie w głowie mej poczynił.
    Potem wyjazd brzanowo / szczupakowy, który z brzan miał tylko akcent w postaci rekordu osobistego mojego Przyjaciela. Ale w szczupakach było fajnie. A gdyby nie moje błędy mogło by być dużo fajniej. Gdzie drwa rąbią...
     

     
    Zamknięcie sezonu pstrągowego to czas największych ryb. Tak to w ostatnich latach wyglądało u mnie. Ten rok pstrągowy, jakże udany, miałem nadzieję zwieńczyć jakimś KONKRETEM.
    Konkretna była wizyta Łukasza z egzotycznej i odległej Finlandii. Miło spędziliśmy sobie kilka dni. Dużego pstrąga nie widziałem. Łukasz też nie. A szukaliśmy pilnie...
     

     
    I gdy już wszystko wyglądało na to, że koniec sezonu 2019 nadchodzi, nadszedł 24 października 2019.
    Spotkałem się z Patrykiem i poszukaliśmy boleni.
    Skutki były wiekopomne.
    W iście jesiennej, mglistej scenerii najpierw spotkałem, a raczej on trafił w mój wobler kilka metrów od łodzi, takiego bardziej srebrnego :
     

     
     
     
    Który to srebrny grubas okazał się moim nowym rekordem życiowym.
    Po to, by dwie godziny później ustąpić miejsca absolutnie wyjątkowemu najnowszemu rekordowemu Boleniowi .
     

     
     
     

     
     
     

     
    Podobno tak się nie da, albo wręcz nie wypada.
    A ja trafiłem taki dublet. Na dniu zamknięcia sezonu. Podczas zaplanowanej na JEDEN DZIEŃ "wyprawy" na jesienne bolenie.
     
    W dużym skrócie tak to przebiegło. Wyjątkowo dużo rekordów osobistych, w tym ten NAJ - Pstrąga Potokowego.
     
    TRZY RAZY poprawiany rekord bolenia ? To już tak pozostanie, raczej nie do poprawienia w tym stylu i w tym życiu.
    Do tego wyjątkowo dużo dużych pstrągów (rekord Ryb w jednym sezonie).
    Bardzo udany sezon mi przypadł w udziale.
     

     
    Pewnie dla wielu do znudzenia zaplanowany i konsekwentny i taki bez poezji.
    Ale może ja poezji z wędką w ręku nie czytam ?
     
    Mimo odwiedzania łowisk znanych i łowienia po prostu jeszcze bardziej konsekwentnie i najlepiej na ile mi moja wiedza i technika pozwalają, było dużo niespodzianek.
    A może właśnie dlatego one miały miejsce, bo moje wędkarstwo wyewoluowało w taką formę bezpoetycką, bezegzotyczną i taką "przyziemną" ?
    Na rok 2020 jest kilka pomysłów. Napiszę o nich na blogu, może będziecie chcieli poczytać .
     
    I, nie mogło być inaczej, Pan Marek na podsumowanie tego 2019 ego :
     

     
    Pozdrawiam
    Daniel
     
    p.s. podczas wykonywania tego właśnie utworu miałem przyjemność stać sobie w pierwszym rzędzie na przeciwko środka sceny, całe 3 metry od Pana Marka
  4. Guzu
    Dwa lata temu poczyniłem wpis na blogu, traktujący o tym, jakimi przynętami w latach 2015-17 próbowałem łowić pstrągi .
    Tutaj ten materiał :
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-477-przyn%C4%99ty-spiningowe-z-pi%C3%B3r-i-w%C5%82osia-2015-2017/
     
    Z perspektywy dwóch kolejnych sezonów, które upłynęły od tamtej publikacji, postanowiłem wrócić do tego zagadnienia i podzielić się przemyśleniami, obserwacjami i tak ogólnie rozumianym doświadczeniem w tym zakresie.
    Przede wszystkim powiem, że moje sezony pstrągowe 2018 i 2019, czyli te po poprzedniej publikacji, były bardziej świadome, bardzo pstrągowe i pod względem wyników, przygód i ciekawostek nad wodą po prostu lepsze.
    Czy to dzięki tym "muchom" ? tego się nie dowiem. Bo równolegle nie łowiłem inaczej i nie mam porównania. A sporadyczne spotkania z Kolegami po kiju, którzy łowiąc ramie w ramię ze mną łowią na inne przynęty są na tyle rzadkie i w przypadkowych warunkach, że ciężko traktować to jako punkt wyjścia do porównań.
    Nadal łowię tylko na te dziwne przynęty. Zaś od początku 2018 łowię tylko na samodzielnie wykonane wabiki. W 2015 przygodę zaczynałem z przynętami wykonanymi przez @Piotra. Wtedy nawet nie znałem materiałów muchowych, nie miałem imadła, nie miałem zielonego pojęcia.
     

     
    Teraz, po kilku latach, jakieś tam pojęcie mam. Nie w kwestii much, tych koszernych much dla muszkarzy. Ale w kwestii wykonywania przynęt na moje wody. Przynęt, które są dopasowane do warunków, które znam, które się powtarzają i dzięki tej powtarzalności pozwalają się do nich przygotować. Zdarza mi się wykonywać przynęty pod konkretne miejsce. Które wymaga czegoś innego. Taka specjalizacja to pewnie kolejne etapy rozwoju tego motania przy imadle.
    Gdy z perspektywy czasu patrzę na ilość wartościowych informacji zawartych we wpisie ze stycznia 2018, to paradoksalnie nie spodziewam się, że ktokolwiek potraktował to jako coś więcej niż ciekawostkę znad rybnych wód.
    Mam świadomość, że dzielenie się tego typu doświadczeniem, dość specyficznym i na pewno specjalistycznym może mieć przekornie więcej wartości dla osoby, która się tą wiedzą dzieli. Niż dla potencjalnych odbiorców tych informacji. Dlaczego tak uważam ? Już kilka razy to pisałem. Wpisy na blogu, czy na forum, strukturyzują pewne refleksje. Pewne myśli i konkluzje przestają być ulotne, a stają się trwałymi. Tylko dzięki ocenie z perspektywy czasu pewne idee mogą się okazać ślepymi uliczkami . Cała ta pseudointelektualna i analityczna otoczka wędkarstwa, dla mnie osobiście, odróżnia wędkarstwo od przypadkowego machania wędką nad wodą. To drugie, wielokrotnie o tym pisałem, nie interesuje mnie.
     

     
    Ale wracając do wabików...
    Co się zmieniło ? Wymienię to w kilku punktach.
    1. Kolorystyka się uprościła. Używam przynęt albo bardzo widocznych. Albo widocznych. Albo bardzo ciemnych, które w mętnej wodzie są widoczne. Wszelkie niebieskie, pomarańcze, żółcie czy zielenie i inne takie są interesujące przy imadle. Nad wodą, jak ryba w krystalicznie czystej, niskiej, letniej wodzie odprowadza przynętę i nie wykazuje agresji to szansa na to, że akurat jakiś tam pomarańczowy akcent mógłby ją aktywizować owszem istnieje. Ale jest nie ma szans na weryfikację mocy tego pomarańcza, to jak w niego uwierzyć ?
    Z doświadczenia napiszę, jak u mnie jest najczęściej. Łowię muchą A. Przynętę odprowadza mi konkretna ryba. Nie wykazuje agresji. Czekam chwilę i podaję jeszcze raz przynętę w taki sam sposób. Czasami ta ryba odprowadzi drugi raz. Czasami nie. Zmiana na przynętę B, C a nawet D nie skutkuje braniem, a czasami odprowadzeniem. Ale jeśli po paru minutach wrócę do muchy A to kolejne odprowadzenie jest niemal pewne. Cała ta sytuacja nie kończy się braniem. Może zabrakło "pomarańczowego" ?
     
    Także tematyka kolorów rozgrywa się u mnie między bielą z fluo dodatkami, bielą, grizzly, ciemnym grizzly i czernią. Inne kapki leżą i czekają. Na nowe łowiska, nowe pomysły.
     

     
    2. Waga. Masa przynęty umożliwia jej podanie a potem prezentacje w jakiejś tam warstwie wody. Poza wagą przynęty bardzo ważne jest wyważenie. Dla mnie dobre przynęty to takie, które przytrzymane na napiętej lince w zasięgu wzroku w równym nurcie nie toną głową w dół. Albo stabilnie wiszą w omywającym je nurcie, albo bardzo powoli poziomo się obniżają.
    Wydaję mi się, że trudniej łowić za ciężką przynętą w zbyt wolnej wodzie, niż za lekką w zbyt szybkiej. Głębokość łowiska nie jest dla mnie tak determinująca w kwestii dopasowania wagi przynęty, jak szybkość przepływu i charakter nurtu w danym miejscu. Zbyt wiele dużych i bardzo dużych ryb złowiłem z samej powierzchni, by obsesyjnie próbować sięgnąć okolic dna przy pomocy moich wabików.
     

     
    3. Rytm. Tu wchodzimy już na grząski grunt subiektywnych wrażeń, czy to co robimy jest OK i czy sprowokuje ryby czy jest to kompletnie bez sensu. W kilku wpisach na blogu nawiązywałem do tego. Z upływem czasu nabieram przekonania, że jakkolwiek trudno to określić, sprawa jest z tych podstawowych. Chodzi o takie wyczucie interakcji między przynęta a nurtem, poczucia tego co robi przynęta w zależności od naszych ruchów, lub ich braku w danym momencie. Jasne, gdy łowię równo z nurtem prowadząc przynętę nad w miarę równym dnem sprawa nie budzi żadnych pytań.
    Ale gdy już stanę w miejscu, gdzie bardzo mocna struga nurtu wbija się w głęboki i obszerny "pool" to ten rytm nabiera znaczenia. Jeszcze większe znaczenie ma, gdy stojąc w miejscu, gdzie nurt idzie pod naszym brzegiem próbujemy obłowić podmycia drzew i krzaków na przeciwko. Podstawową sprawą jest kontrola nad linką, żeby nie ciągnęła przynęty z nurtem. Ale to warunek podstawowy, konieczny, ale często jednak niewystarczający. Osobiście rytm przynętom nadaje kołowrotkiem. Wędka jest mi potrzebna do kontroli linki na wodzie i pod nią i jakiejś tam możliwości zacięcia. Wyskakujący od dołu pstrąg to kontakt trwający ułamki sekundy. Nie pretenduję do zacinania w tempo. Ale jednak jakieś tam zacięcie jest wskazane.
     

     
     
     
    4. Zbrojenie przynęt. Zaczynałem z przynętami wykonanymi na dużych hakach typu WORM. Albo na streamerowych hakach x coś tam. Obecnie używam tylko przynęt samodzielnie wykonanych na stelażach z drutu i zbrojonych w haczyk na kołku łącznikowym. Używam haczyków z dużym oczkiem. Tych do zbrojenia sztucznych przynęt. By swobodnie taki haczyk po tym kółku łącznikowym mógł się przesuwać. Nie miałem przypadku by taki Owner czy Decoy poległ w konfrontacji z rybą. Może to skutek stosowania wyłącznie żyłki. Natomiast raz na jakiś czas zdarza mi się branie dużej ryby, kiedy to ryba ta trafia w sam hak i zamyka po prostu na nim szczęki i haczyk z grubego drutu po prostu nie wchodzi wystarczająco głęboką w "drewnianą" szczękę pstrąga. To oczywiście są pojedyncze sytuacje, ale jednak straty takich ryb się długo pamięta. Dlatego bardzo zwracam uwagę, by haczyki nie były za grube. Aktualnie najbardziej lubię Ownery S 61. Dedykowane do zbrojenia sztucznych przynęt pod morskie trocie. Więc jakoś tam to nawiązuję do pstrągów
    Są cienkie, łatwo się kasuje zadzior. Podobno mają jakiś super dopracowany kształt łuku, albo to tylko bajer reklamowy.
     

     
     
     
    5. Rozmiar przynęt. Łatwiej złowić pstrąga na potencjalnie zbyt małą przynętę niż na za dużą. Dla jasności napiszę, że klasyczna definicja długości przynęty średnio ma zastosowania do przynęt z piór i włosia. To, że jakieś włoski czy pióra wiszą ponad 20 cm za cone headem nie sprawia, że przynęta jest DUŻA. Duża przynęta to obszerna kupa materiału. Albo długi trzonek, na którym przynęta jest wykonana. Za dużo materiału to konieczność rzeźby, animacji czy innych akrobacji, by taki ciężki kapeć ożywić. Długi trzonek (długi korpus) to przypadłość bardzo ograniczająca naturalność prezentacji i reaktywność na strumienie nurtu i wszelkie załamania przepływu wody. Taki sztywny "długopis" może dać duże ryby. Rynna o znacznej głębokości i równym uciągu to pole do popisu dla przynęt o długim trzonku. Trzonek taki umożliwia nawinięcie sporej ilości ołowiu i wejście w głąb takiej rynny. Ale już na kamienisku, albo na pograniczu jakiegoś odkosu i rynny taki "długopis" będzie w wodzie wyglądał jak... sztywny wobler ?
     

     
    6. Prowadzenie przynęt. Techniki prezentacji. Najwięcej łowię równo z nurtem. Szczególnie, gdy łowię z wody, brodząc . Naturalna prezentacja, doskonała prędkość - przynęta idzie z prędkością nurtu. Gdy tylko mogę, stosuję to. Łowię też skośnie z nurtem. Podaje powyżej siebie pod przeciwległy brzeg. Prowadząc bądź równym tempem, bądź skokami kołowrotka. To zależy od głębokości miejsca. Łowię na przeciwko siebie. Znów, albo równo, albo skokami. Łowię poniżej siebie. Łowię wachlarzem. Zwijając kołowrotkiem, bądź po prostu trzymając przynętę na podniesionym lekko kiju i zaliczam wachlarz . Wymieniłem kilka tych sposobów prezentacji, bo, jak sięgnę pamięcią, to w 2019 roku w każdy z wymienionych sposobów złowiłem co najmniej jedną rybę 60 plus. Ot figiel losu, że takimi dziwolągami da się skutecznie łowić tak rozmaicie
     

     
    Specyfika mojego wejścia w temat łowienia pstrągów i fakt, że 90 % czasu łowię sam, sprawia, że z czasem moje sposoby łowienia pstrągów ...są coraz bardziej moje i coraz mniej koszerne. Główną motywacją do podzielenia się wiedzą i doświadczeniem ze stosowania takich przynęt jest troska o pstrągi. Tego typu przynęty, z jednym hakiem to dużo mniej inwazyjny sposób interakcji z mieszkańcami rzek niż jakiś wobler czy błystka. Nieważne czy będzie to rzeka w Polsce, Hiszpanii, Szwecji czy Argentynie. Tak jest i już.
     

     
    Lubię pstrągi, bardzo lubię je łowić i im więcej czasu i sezonów im poświęcam tym bardziej dostrzegam ich wyjątkowość. Wyjątkowość ich środowiska i ich sposobu życia, żerowania i stąd ta troska.
    Mimo narzuconych samoograniczeń w zakresie przynęt z rybami w kropki udaje mi się dość regularnie nawiązać interakcje, stąd te moje wpisy na blogu czy na forum w wątku pstrągowym.
    Życzę powodzenia i zachęcam do stosowania "mniej uzbrojonych" przynęt na pstrągi.
     

     
    A muzycznie to już wszystko w kierunku lutowych koncertów we Wrocławiu i Barcelonie \m/ \m/
     

  5. Guzu
    Luźna wymiana poglądów na forum skłoniła mnie do takiej posezonowej refleksji. Do refleksji, nie o rybach, które złapałem.
    Ale o tych, które mi się dać wyjąć nie dały. I to mimo tego, że nawiązaliśmy bezpośrednią konfrontacje na zestawie wędkarskim.
     
    Kiedyś, w 2017, wpis o porażce z pstrągiem, pstrążycą, poczyniłem :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-462-luta/
     
    Dziś będzie jednak nie o pstrągach, a o szczupakach. Od początku przygód z wędką, czyli u mnie datuje się to na końcówkę lat 80tych XX wieku szczupaki były w wyobraźni obecne. Te ogromne, rekordowe, znałem z WW, z opowieści Wujka i relacji zasłyszanych nad jeziorem na Warmii.
    Szczupaki i kilka przygód z nimi, które, mimo upływu lat, żyją w głowie, jak złapane stopklatki.
    W pamięci młodzika zapisała się historia z otwarcia sezonu, 1 maja... rzekłbym 1989.
    Wyjazd z Wujkiem na legendarny zbiornik Żelizna. Sprytne rozwiązanie logistyczne. Rano Wujek swoim małym pontonem wywozi Tatę i mnie na niewielką wysepkę. Z nami wiaderko żywców, dwie wędki i prowiant. Radzieckim pontonem udaję się Wuj spiningować, a my z wyspy wyrzucamy zestawy żywcowe. Teleskopowe kije lądują na okraczkach. Czekamy na szczupaka. Jedna wędką Taty, druga moja.
    Na tej u Taty dwa brania - od zawsze ma większego farta na rybach. Zawsze ma więcej brań
    Ja czekam. Przychodzi południe. Jemy kanapki od Cioci, czekamy na szczupaka. Ja mam złowić pierwszego w życiu.... Za którymś przełożeniem zestawu i wymianie żywca zestaw ląduje gdzieś indziej niż poprzednio. I jest branie. Ryba zjada karasia. I sobie płynie. Kołowrotek gra. Ja nie wiem co mam robić. Ryba nie dała się wyciągnąć, jak te półmetrowe Taty tylko zaparkowała po kilkudziesięciu metrach w krzakach / trzcinach. Moc zestawu (pożyczonego od Wuja) wykluczała rwanie. Czekaliśmy aż ktoś z pontoniarzy pokaże się w zasięgu wzroku i popłynie i odczepi mój zestaw. Oczywiście po rybie ani śladu.
     
    Lato 1999, wyjazd na graniczny Bug. Spining do nastu gram, niewielki kołowrotek, żyłka 0.20 i kilka pierwszych w życiu woblerów, Salmo. Kilometry w nogach, czasami niewielki boleń, częściej szczupaki. Niektóre nawet po 70 cm. Na kilka dni przyjeżdża kumpel z roku, teraz sąsiad. On nie wędkuje. Chodzimy, gadamy. Ja rzucam Horneta SDR i jest branie i coś mozolnie daje się przyciągnąć pod nogi. Stoimy sobie na burcie, ryba wypływa pod powierzchnie. Teraz, 20 lat później, wydaje się, że to był szczupak - krokodyl... No ale metr miał na pewno. Wypływa, przewala się na powierzchni. Pęka żyłka. Siedzący za krzakami grunciarz przybiega z pytaniem, czy mamy tego suma... a Paweł mówi : "myślałem, że będzie walka".
     
    Jesień 2007. Hiszpania. Jeździmy z Kolegami na zbiornik zaporowy, kilkaset hektarów wody, na których nie można łowić ze środków pływających. Teren lekko skalisty, często łowi się stojąc na dużych głazach.
     

     
     
     
    Do jerkowania to niemal jak platforma na dobrej łodzi. Chłopaki namierzyli fajną metę i mamy cały weekend łowienia niemal z jednego miejsca. Łowię dwie niegłupie ryby... w dwa dni. Wędkowanie jest dość mozolne, brań jest mało. Trzeba rzucić jak najdalej, na rant starego bocznego koryta. Tam przynęta opada i brania, jeśli jest jedno na dzień, max. dwa, jest na samym początku prowadzenia.
     
     
     

     
     
     
    Za którymś razem, gdy stoimy we trzech ramie w ramie, zacinam COŚ. Branie pamiętam do dziś. Ryba po prostu przepłynęła zabierając opadającego powolutku Slidera 10 . Wędka w pół a chłopaki mobilizują bym jak najszybciej ciągnął, bo wejdzie w skały na rancie i po temacie. Na tym kiju (Lamiglas 25 lb) nawet sumka miałem na Ebro, wiec na spokojnie...
    Jednak niewystarczająco posłuchałem miejscowych. Ryba przeciera linkę po paru odjazdach. Parę dni później Kumpel dzwoni i mówi, że ktoś znalazł kilkunastokilgoramowego szczupaka martwego, ze spiętym pyskiem. W pysku nietypowy , płaski wobler i duże srebrne kotwice (Owner ST41).
     

     
     
     
    Lato 2019. Kolejny wyjazd trollingowy w poszukiwaniu dużych szczupaków i brzan. Pierwszy dzień przyniósł 109, drugi przyniósł kolejną metrówkę. Ryby łowię z samego rana. Potem nie dzieje się nic, poza oglądaniem ryb na echosondzie. Pływają głęboko, poza zasięgiem. Kilkanaście metrów pod powierzchnią wody. Wieczorem postanawiam zastąpić plecionkę w zestawie. Wchodzi oczko cieńsza, super gładka i śliska. Dwunastosplotowa Saltiga. Ma mi umożliwić zejść ten metr głębiej. Rano, jeszcze przed brzaskiem, kończę montować zestaw przy świetle przednich świateł samochodu. Startujemy. Wobler w wodę. Wypuszczam na 50 metrów. Drugi przejazd, wyjście z zatoki. Branie. Ciężka ryba. Idzie w bok i nagle czuję szarpnięcia i jakby się coś luzowało. "Patentowy" węzeł zrobiony na szybko na brzegu przepuszczał tą śliską linkę, aż po prostu się odwiązał. Ryba poszła. Wobler SDR, 60 cm tytanu, ponad metr przyponu strzałowego z żyłki 0.40 mm...
     
     
     

     
     
     
    Tak to jest, ze szczupakami mam pod górę.
    Wprawdzie przez lata, ale tak naprawdę dopiero niedawno, udało mi się kilka złowić. Kilka takich, które się liczą.
    To jednak procent przegranych konfrontacji z tymi największymi mam wysoki. Być może nawet zawstydzająco wysoki ?
     
    Niemniej jednak czasami, to akurat było w sierpniu 2015, udaje się :
     


     
     
     
    123 cm złapany z Tatą na łodzi. Odegraliśmy się za tamtego z końcówki lat 80tych z Żelizny
     
    Muzyczne nawiązanie, po raz kolejny, zdeterminowane wędziskiem o konkretnym imieniu z przesłaniem.
     


     
     
     

  6. Guzu
    14 grudnia 2016 zamieściłem na blogu wpis, traktujący o tym, jakie cele wędkarskie wyznaczam sobie na nadchodzący, wówczas, sezon 2017.
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-446-w%C4%99dkarskie-cele-na-2017/
     
    Meritum tamtych planów sprowadzało się do prób złapania takich trzech ryb słodkowodnych w wodach Europy :
    Cytuję :
    "Zasadnicze cele są trzy :
     
    1. Pstrąg potokowy 75 plus
    2. Boleń 80 plus
    3. Szczupak 125 plus."
     
    15 października 2019 mogę powiedzieć, że cele 1 i 2 udało się zrealizować. Nie w sezonie 2017,nie w 2018, ale w sezonie 2019. Tak wyszło.
    Kosmiczne zakrzywienie czasoprzestrzeni, czy też może kwestia przypadku ?
    A może po prostu dłużej mi zajęło złowienie ryb, o których marzyłem ?
    Fakty są takie, że się udało.
    Wszystkim, którzy mi w tym pomogli - dziękuję.
    Pstrąg potokowy 78 cm i letni boleń 80 cm.
     

     
     
     
     
     

     
     
     

    Być może dla niektórych gonitwa za centymetrami to dziecinada, albo jakiś niezdrowy sposób podchodzenia do wędkarstwa. Szanuję takie opinie. Ale nie podejmuję polemiki w tym zakresie.
    Dla mnie takie, samemu wyznaczone cele, strukturyzują wiele, sprawiają, że wiem, w którą stronę chcę iść, gdy spędzam czas z wędką w ręku. Gdzie planować wyjazdy, jak, mniej lub bardziej świadomie, rozwijać się wędkarsko. W moim subiektywnym odczuciu moje wędkarstwo to forma przygody.
    Przygody, która rozgrywa się w drodze. Im bardziej świadomie tą drogę obieram, tym mniej przypadku w tychże przygodach. Z kolei to, dostarcza mi satysfakcji i motywuję do wysiłku, działań i wdrożenia różnych idei, które kłębią się w głowie.
     

     
     
     
    Skoro z shortlisty z 2016 wypadły dwie pozycje, pozostała jedna. I ta - szczupak 125, pozostaje na nowej liście. Obowiązującej na 2020... i do odwołania.
    Jak widać na przykładzie poprzedniej listy, potrzebowałem więcej czasu i szczęścia, by wyznaczone cele osiągnąć.
    Dlatego nie piszę o celach na 2020.
    Na nowej edycji listy figurują znów trzy gatunki ryb. Celem moim jest złowić takie ryby w europejskich wodach :
     
    1. Brzana 100 cm
    2. Sandacz 100 cm
    3. Szczupak 125 cm
     

     
     
     
    Ambitnie ? Tak. Głos wewnętrzny mi mówi, że musi być ambitnie. Tak do tego podchodzę i chyba w miarę spójnie uzasadniłem to w akapicie powyżej oraz w innych wpisach na blogu.
    Podskórnie czuję, że po kilkuletnim okresie pstrągowej monokultury (niemalże), przychodzi moment na nowe fronty działań z wędką. Dlatego na nowej liście nie ma celu w kropki. A może, przewrotnie, pstrągi nie pozwolą mi spróbować swoich sił na innych łowiskach ? W końcu otwarcie sezonu 2020 będzie oczywiście na potokowcach.
    Kolejne etapy poszukiwań, prób i błędów czy też przygotowań sprzętowych, które podejmować będę znajdą swoje odbicie we wpisach na blogu. Nie są to notatki czynione regularnie. Publikacje wynikają z odczuć, czy też konkretnych wydarzeń nad wodą, nie z jakiegoś przyjętego grafiku. Tak po prostu jest i dziękuje za zrozumienie.
     

     
     
     
    Myślę, że to dobry moment również by podziękować Czytelnikom bloga, za lekturę i wynikające z niej liczne odwiedziny moich wpisów. Komentarze. Uwagi.
    Jak już wielokrotnie pisałem, blog pozwala mi uporządkować pewne myśli, refleksje. Też jest rodzajem dziennika pokładowego, pisanego podczas tej drogi z wędką, którą rok po roku przebywam.
     
    Dla Was taki utwór muzyczny, z dedykacją :
     

  7. Guzu
    Jak wspominałem w poprzednich wpisach, ostatnie sezony mają u mnie bardzo kropkowane barwy. Pstrągi, pstrągi ...i niewiele prób innego wędkowania.
    Niemniej jednak już piąty raz z rzędu w sierpniu, gdy południe Europy kończy się pocić po kolejnym upalnym lecie, skierowałem swe kroki na zachód Hiszpanii. Tam, przeszło 3000 km od Warszawy, w krainie pustek, nie licząc zbiorników zaporowych, od kilku lat próbuję łowić ryby ciągnąc przynętę za łodzią.
    Były lepsze lata :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-430-upalny-trolling-na-hiszpa%C5%84skiej-syberii-rok-2016/
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-471-tra%C5%82-edycja-2017/
     
    Były mniej udane, pod względem wyników, wyprawy :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-500-ciep%C5%82y-tra%C5%82-2018/
     
    Urokliwość miejsc, przyjazność mieszkańców, wyjątkowy klimat...to wszystko sprawia, że zawsze jakoś na wiosnę odczuwam to COŚ, co sprawia, że wiem, że kolejny sierpniowy tydzień znów spędzę TAM...
     
    Poczucie porażki po wyjeździe w 2018 było tak przemożne, że w tym roku wyjątkowo dużo pracowałem umysłowo nad przygotowaniem się do kolejnego wyjazdu...
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-533-zadra/
     
    Pojechaliśmy we dwóch. Bojowo nastawieni i jak zawsze pełni optymizmu.
    Mieliśmy 7 dni na wodzie na próby. Niby to sporo ? No to na koniec wyjeżdżałem z takim niedosytem, jak rzadko z którego z ostatnich wyjazdów.
    Ale po kolei...
     
    Hydroinformacje jasno mówiły, że przyjdzie nam łowić w nowych warunkach. Wody było wyjątkowo mało. W porównaniu z 2018 rokiem o tej samej porze to jakieś 8 metrów w pionie mniej ? Wpływa to na mieszkańców zbiornika ? Oczywiście...
     

     
    Ale zaczęło się dobrze. Doświadczenie z 2017, gdy też trafiłem bardzo niską, ale jednak wyższą, wodę, zaowocowały rybą w pierwszej godzinie łowienia.
    Rybą większą, niż zeszłoroczne wszystkie . Tak zwany pierwszy CIOS.
     

     
    Potem przyszły kolejne CIOSY. Dotychczas niezrównanie skuteczny Perch 14SDR zerował. Ryby, jeśli wogóle (1- 2 brania na 12 godzin pływania) orientowały się na spokojniej pracujące przynęty. Przynęty, które musiały iść głębiej niż kiedykolwiek. Dotychczas łowiłem tam, w zależności od roku, na 8/9 metrach. Na 10. Teraz trzeba było być na 12 metrach, by liczyć na spotkanie z kimś, kto rankiem będzie ciut bardziej aktywny niż przez resztę dnia.
    A potem, przez większość czasu na wodzie... trwały prace rozwojowo badawcze. By łowić skutecznie i powtarzalnie na 14? 15 ?16?17? Łowić na podstawie odczytów z echosondy. Bo pływaliśmy po wodach o 20/25/30/40 metrowej głębokości.
    Potrafiłem mieć dzień z jednym braniem w pierwszej godzinie pływania, złowić metrówkę... i do końca dnia nie mieć kontaktu z rybą.
    Potrafiłem przez własny błąd spartolić taką metrówkę innego dnia i spłynąć na zero.
     

     
     
     

    Było bardzo inspirująco i twórczo. Prace umysłowe trwały. Czasu było coraz mniej, a my próbowaliśmy. Kolejną niespodzianką, poza tą z Perchem, była nieobecność brzan. Praktycznie kompletna. Na szczęście jedna była. Oczywiście rankiem. Także Pan z dziobu zaliczył nową życiówkę.
     

     
     
     
    Tak, takie brzany pływają gdzieś tam na 15/18/20 metrach pod powierzchnią i czasami się podniosą do przepływającej przynęty. Tak jak ta powyższa, do 16 cm woblera idącego na 12 metrach.
     
    Byliśmy nastawieni na szczupaki. Szczupaki widzieliśmy. Ale one słabo brały.
     

     
     
     
     
     
    Było oczywiście ciepło. 35/36/37 stopni. Chłodniej niż w 2018, więc woblery nie pękały na zgrzewach. Mimo wszystko czas aktywności ryb był niezmiernie krótki. Wypracowanie konsekwentnej metodologii wędkowania na wodzie o powierzchni 5000 ha i pełnym zakresie głębokości (na tym niskim stanie wody głębokości dochodziły do 43 metrów) to naprawdę inspirujące zadanie. Ale wymaga dyscypliny, wiary, sporo akcesoriów w łodzi... i dobrego towarzysza, który wniesie swój wkład i też będzie miał fazę na pracę nad ta łamigłówką.
    Na początku wspomniałem, że w naszym odczuciu, stanęliśmy na wysokości zadania. Tak. Udało nam się przejść z 1-2 brań dziennie na 8-10 ataków w przynęty. Smaku dodaje fakt, że większość tych kontaktów była zapowiedziana rybą na echosondzie. Niektórzy na to mówią świadome wędkarstwo. Innym się wydaje, że mniejsza doza przypadkowości obdziera takie próby z uroku.
     

     
    Nam to sprawiało największą przyjemność. Z oczywistych względów nie opiszę wszystkich prób, montaży zestawów czy innych taktycznych trików, które to próbowaliśmy wdrożyć podczas tych upalnych dni na łodzi.
     
    Epizod z ostatniego dnia najlepiej obrazuje, dokąd udało nam się zabrnąć w ciągu tych 7 dni.
    Kolejny ranek bez kontaktu z rybami. Pierwsza ryba na dziobie zostaje złowiona przy zwijaniu zestawu na końcu trasy trollingowej. Druga bierze już normalnie w trakcie płynięcia. Gdzieś między 11 a 12 napływamy na jednej z naszych tras na miejsce, jakich wiele, stok z 30 metrów na 22. Tam, gdzie jest 25 zaczyna się rysować duży szczupak. Wisi na 15. Jest duży. Zapowiadam : duży szczupak na 15. Na dziobie pełna gotowość. Po chwili ryba ładuje w przynętę.
    Duża ryba ? Największa na tym wyjeździe.
     

     
    A parę godzin później trzeba było już kończyć. Zapakować zabawki. Ułożyć zebrane doświadczenia i przemyślenia w rozmowach i refleksjach.
    Tak, takie wędkarstwo sprawia mi największą przyjemność.
    W tym miejscu bardzo serdecznie dziękuję Ewarystowi za świetnie spędzony tydzień na dzikim zachodzie.
    Plany na 2020 rysują się na horyzoncie...
     

  8. Guzu
    Historia, która wydarzyła się w mijającym sierpniu 2019 wymaga kilku zastrzeżeń, na początku wpisu.
    Jest to historia bardzo gruba, ale w pełni prawdziwa, spisana na trzeźwo. W dniu, kiedy się wydarzyła nie znajdowałem się pod wpływem żadnych środków odurzających.
     
    Tyle tytułem wstępu.
     
    Tego dnia miałem nie jechać. Miałem pojechać dzień później, na pstrągi. Letnie pstrągi to stan uzależnienia. Jeżdżę, bo nie potrafię nie jeździć. A potem psioczę na wszystko. Na aurę, na skwar, na bierność ryb. Na ledwo płynącą wodę. Ale jeżdżę. Taki stan umysłu. To te pstrągi. Na sandacze wybieram się od dwóch lat. Na sumy motywowali mnie Koledzy i starczyło na dwa wyjazdy w dwa lata. TE PSTRĄGI...
     
    Rano sprawunki, bez pośpiechu. Pakowanie na nadchodzący wyjazd. Przezbrajanie przynęt. Sprawdzanie przyponów i dozbrojek w gumach. Pakowanie kramu i powoli myślę, by pojechać na zakupy spożywcze. Wracam z zakupów, myślę o lanczu i nagle, nagle coś tak jakoś . Siadam do komputera, patrzę pogodę w strefie pstrągów. Podobno temp spadła o niemal 20 stopni ( z 38 na 21 w ciągu dnia). Całą noc padał deszcz, prawie 25 litrów. A jest sierpień. Jadę. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Niespakowany, kilkaset kilometrów do zrobienia. Ale jakoś w ogóle nienerwowo. Bez pośpiechu. Jadąc po sprzęt potwierdzam pogodę ze znajomym na miejscu. Pakowanie gratów. To jeszcze sobie kanapkę zrobię i zjem. Zmywarkę wstawię... No jadę.
    Po drodze analiza gdzie pojechać, gdzie pójść i jak. Plan się rodzi. Mark Knopfler gra, a ja coraz bliżej. Gdy dojeżdżam do rozstaju dróg, nagle skręt. I wręcz na głos myślę "nawet nie próbuj tego argumentować". Nie było czego. Jadę tam, gdzie nie byłem ze dwa lata. Bo nigdy tam niczego konkretnego nie złapałem. Nigdy mi nic nie wyszło, nie odprowadziło przynęty.
    Także jadę i przyjechałem. Zbrojenie, strój. Ruszam w krzaki. Upiornie kolczasta okolica. Widzę, że rzeka srogo zmącona po tym nocnym deszczu. Po kilkunastu minutach docieram na początek sektora. Jest jakieś 200 metrów do przełowienia. Potem pojadę tam, gdzie planowałem oryginalnie.
    Woda zmącona, więc wybieram muszkę z ciemniejszym akcentem. Odcinek bowiem płynie między drzewami. Plamy cienia przeplatają się z paskami nasłonecznionymi, a jak już wielokrotnie pisałem. Moim zdaniem, żeby pstrąg muchę zjadł, to wpierw ją musi jakoś zobaczyć...
     

     
    Nie płynie za dużo wody, tyle, że jest przezroczystość na 30/40 cm.
    Powoli zaczynam obławiać metr po metrze. Pierwsze brania letnich rybek. Takich po 20 / 25 cm.
    Któryś w końcu trafia w haczyk . Więc już coś złapałem. Przemierzam ten wytypowany sektor, łowiąc sumiennie, ale też bez zegarmistrzostwa. Potem zobaczę, że trwało to 45 minut.
    Docieram na koniec tego intuicyjnego wejścia antenowego. Potencjalnie najlepsze miejsce przede mną. Rzeka po krótkim szypocie dobija nurtem do brzegu. Nad tym kilka wierzb i podmycie tam na dole. Ogólnie spokojny dołek w tym miejscu. Cały nurt, acz niewielki, pod drugim brzegiem. W drugim czy trzecim z końca szypotów łowię letniego "dyżurasa", pewnie 30 miał.
    I tak rzucam któryś raz z rzędu pod przeciwległą burtę, myślami już coraz bardziej przechodząc napływ tego szypotu by wrócić do auta. Łowiłem bowiem idąc wzdłuż drugiego brzegu...
    Muchy oczywiście nie zmieniam ani razu, bo przecież założyłem tą z czarnym akcentem - jedno piórko grizzly na grzbiecie ma.
    Kolejne podanie przynęty pod brzeg, muszka leci idealnie muskając na końcu lotu niewielką ciemniejszą, bo olchową, gałąź wisząca tuż nad samą wodą. Mucha wpada. I delikatne jakby zebranie, branie. Zacięcie. I jest KONIEC.
     
    Zawrót zwierzęcia po zacięciu składa mi kolana do jakże niebiezpiecznego kąta, bo to jeszcze trzeba spróbować wyholować. Rozmiar jest niepasujący. Nie ma takich pstrągów. Nigdy takiego nie widziałem. Kolana odzyskane, powoli schodzę w dół, grzecznie holując rybę. Jest w tym całkiem rozległym spokojnym przegłębieniu i współpracuje. Kilka pompek, kilka młynków. Umysł już jest wyłączony, wszystko się dzieje odruchowo. Holuję rybę, która wiem, że jest życiówką, mając na koncie dobrych kilkanaście pstrągów w graniach życiówki i ryb 5 cm od niej mniejszych ... Surrelizm tej sytuacji dotrze do mnie za dobre kilkadziesiąt minut...
    Za drugim razem jest w podbieraku. A ja nie wierzę.
    Zaczynam się śmiać i cieszyć taszcząc rybę do brzegu. Udaję się pokonać dystans kilku metrów, cały czas śmiejąc się na głos. Lokalizuję jakiś płaski kawałek między drzewami. Pomiar. Pomiar. Pomiar i jeszcze raz.
    Sytuacja mnie kompletnie przerasta. Ryba przebija życiówkę o... 5 cm.
    Nie miałem warunków by ją "rozprasować" i mierzyć co do milimetra. To nie z takimi zwierzętami, nie w krzakach i nie latem.
    Statyw, dwa zdjęcia. I do wody. Dostatecznie długa reanimacja i powoli odpływa w kierunku przegłębienia.
     
    Złapana przeze mnie ryba nazywa się Baldwina, zmierzyłem ją na 78 cm.
    Historia ze złapaniem takiej ryby, w takich okolicznościach w taki sposób, w sierpniu, w moim subiektywnym wędkarskim uniwersum, jest porównywalna tylko z mistrzostwem Babci Baldwiny.
     

     
    Reasumując.
    Także siedząc przy komputerze poczułem COŚ. Zajęło mi jeszcze godzinę się spakować i wyjechać. Potem pojechałem gdzieś, gdzie nie jeżdżę.... by 45 minut później podebrać i wypuścić pstrąga, którego nawet nie byłem w stanie sobie zamarzyć.
     
    Wiele razy w trakcie wędkowania pojawia się pytanie, a jakby to było trafić "idealnie". Ja tak właśnie trafiłem, muszką z ciemniejszym akcentem w czubek listków olchy, której gałąź dotykała wody. Ale niewątpliwie pomogła mi w tym Baldwina, która w jakiś niewyjaśniony sposób ... no chyba zaprosiła mnie, byśmy się spotkali ?
     
    Czy często się zdarzają takie sytuacje ? Niestety, nieczęsto. Przynajmniej mi, rzadko. W tym roku kojarzę dwie. W zeszłym jedną. Zawsze kończą się złowieniem czegoś spektakularnego. I zawsze to uczucie PRZED złowieniem. Gdy w zeszłym roku w kwietniu na powodziowej wodzie złapałem 70tkę pod nogami, to idąc kilkaset metrów tylko w to jedno miejsce, gdzie mnie "wołała"? Pomyślałem, jak TAM coś zaraz złowię, to to nie będzie normalne. W trzecim rzucie 70tka dotknęła czubkiem pyska wyłaniającej się z wody muchy. Podbierak i JEST, tzn. była
     
    W tym roku w styczniu, po złowieniu w kompletnie nietypowy sposób grubej, niewytartej samicy 68 popędziłem do samochodu i pojechałem kilka kilometrów dalej....BO TAK. Szedłem przez pole, mając przed sobą niecałą godzinę czasu do, jak zwykle szybkiego, styczniowego zmierzchu i w głowie towarzyszyła mi absurdalna myśl "tak się nie robi". Jednak to zrobiłem. Tak się nie robi, bo czułem, że idę jak po swoje . Wszedłem w miejsce. W pół godziny złapałem 63, 61 i 68. A potem nastał zmierzch.
    Ale żadna z tych akcji, nie wbiła mnie jednak tak, jak ta z Baldwiną. W tamtych akcjach byłem już na rewirach. Często kilka dni. W danych warunkach, na danej wodzie. Czułem to coraz lepiej i , byłem w "rytmie meczowym". Teraz "odebrałem telefon" kilkaset kilometrów od rzeki. Niespiesznie pojechałem i ... jest
     
     
     
    Chętnie poznam Wasze doświadczenia tego typu , zapraszam do wpisów poniżej. Wędkarski nos ? Podświadomość ? Podprogowo przyjęte do głowy, a potem powtarzalne realizowanie skutecznych schematów ?
     
    A muzyczne nawiązanie, mogło być tylko jedno. Utwór dający imię wędce,zbudowanej przez Mistrza @Yglo, która pomogła spotkać babcie Baldwine.
    Testament - Sins of Omission.
     
    \m/
     

  9. Guzu
    Rok 2019, kolejny, w którym pstrągowe kropki przesłaniają niemalże całkowicie wędkarski horyzont.
    Mało co widać poza nimi.
     
    Pisałem nieraz, że nie jestem pstrągarzem o wieloletnim doświadczeniu. To doświadczenie zdobywam bowiem od 2013 roku.
    Niemniej jednak minęło już kilka sezonów i po iluś tam sukcesach i porażkach, próbach, błędach i zmianach dochodzę do stanu, w którym przynajmniej mentalnie, mam wrażenie osiągnięcia jakiegoś tam poziomu ergonomii podczas pstrągowych spacerów. Ergonomii, która ryb nie łowi. Ale na rybach nieprzeszkadzając - pomaga.
    Życie bowiem uczy, że niedoskonałości, niedoróbki albo błędy w ekwipunku i sprzęcie bolą. Bolą tym bardziej, im dłużej trzeba je znosić. Domyślam się, że są skuteczni wędkarze niezwracający uwagi na większość tego typu aspektów, które są meritum tego wpisu. Ta świadomość, nie spędza mi bynajmniej snu z powiek.
     
    Pstrągi próbuję łowić aktywnie, idąc pod prąd rzeki, która odwiedzam. Na początku dnia, zakładam bieliznę termiczną, dodatkową warstwę polarowych spodni podczas zimnych pór roku, spodniobuty oddychające, buty do brodzenia z kolcami i wyruszam w zaplanowaną marszrutę.
    Zwykle, jest to kilkanaście kilometrów w trudnym terenie. Większość czasu idę wewnątrz, przy brzegu rzeki. Po kostki, po kolana, po pas w wodzie. Sporo czasu przedzieram się przez jeżyny, haszcze, krzaki i powalone drzewa.
    Pod względem walki z wegetacją roślinną najbardziej komfortowe jest łowienie zimą (styczeń, luty). Również temperatury są, bym powiedział, lepsze, niż latem. Aktywny sposób wędkowania i dopracowane warstwy odzieży sprawiają, że nie mam dyskomfortu termicznego, poza zamarzającymi przelotkami przy mrozie. Latem cierpię zdecydowanie bardziej.
     

     
    Okazowy Pan Julian. Złapany w pierwszym podaniu przynęty na starcie lutowego, mroźnego dnia. Na dworze minus 5. Świat siwy i dopiero się budzi. Pstrąg też chyba nie spodziewał się podejścia w taki sposób w tym momencie i dał się oszukać w prosty sposób .
     
    O ile dopracowanie stroju opanowałem już jakiś czas temu, to rozwiązanie kwestii noszenia "gratów", zajęło mi dużo więcej czasu. Solowe spacery wymuszają noszenie narzędzia umożliwiającego uwiecznienie złowionej ryby. Dla mnie jest to ważne. Nosiłem więc plecak lekki, leciutki, by zmieścić w nim trójnóg. Do górnego uszka plecaka przypinałem na sumowej agrafce klips mangetyczny a do niego podbierak z krótką rączką. Ryby uwieczniałem wówczas wodoodpornym kompaktem.
    Potem przyszedł pomysł na "lepsze technicznie zdjęcia". Zacząłem więc nosić dwa aparaty. Odporny kompakcik i w specjalnie pozyskanym wodoszczelnym plecaku aparat lepszej klasy, który już wodoszczelny nie był. Do tego oczywiście trójnóg manfrotto. Lata jednak lecą. Staram się dbać o siebie. Ale gdy pod koniec iluś tam godzinnego dnia, łowienie na dryfującą przynętę wymagało podniesienia obu rąk przed sobą do góry i zaczynały one ze zmęczenia drętwięć, znak to był, by ten ciężar na plecach zredukować. Także pojawił się o połowę lżejszy aparat bezluterkowy. Plecak wodoszczelny też znalazł się lżejszy. Taki dla kurierów rowerowych.
     

     
    W miarę dobrze zrobione, doświetlone, zdjęcie ze złowionym pstrągiem jest dla mnie cenną pamiątką. Tegoroczny Pan Wit pozuje w promieniach hiszpańskiego słońca.
     
    Gdy system z bezlusterkowcem i plecakiem wydawał się już dobrze zoptymalizowanym zestawem. Wędka / kołowrotek / podbierak / okulary polaryzacyjne dopracowane bowiem były i są. Życie przyniosło mi nowy telefon komórkowy. Wyposażony w różnorodne nowoczesne rozwiązania przyniósł do mojego pstrągowania kolejną rewolucję. Okazało się bowiem, że można nim wykonać zdjęcia jakościowo mnie satysfakcjonujące. Od lat, telefon noszę ze sobą w wodoszczelnym futerale na sznurku. Który po prostu mam na szyi a telefon bezpiecznie znajduję wewnątrz spodniobutów. Zawsze pod ręką.
    A gdyby tak zacząć robić zdjęcia telefonem ? To może nie musiałbym nosić aparatu w plecaku ? To może nie musiałbym nosić tripodu manfrotto ? To może mógłbym nosić tylko lekki, aluminiowy monopod ? To nie musiałbym nosić plecaka ? To może po 20 latach pora rozejrzeć się za kamizelką wędkarską ? Czy w taką kamizelkę zmieszczę wszystko (statyw, prowiant) czego potrzebuję podczas kilkugodzinnych sesji - co kilka godzin jestem bowiem z powrotem przy samochodzie ?
    Ten sezon, 2019, przyniósł odpowiedź na wszystkie powyższe pytania. Odpowiedź brzmi : TAK.
     
    Tak, mogę robić zdjęcia telefonem, tak nie noszę już statywu, tak noszę lekki aluminiowy monopod, tak zrezygnowałem z plecaka, tak mam kamizelkę wędkarską, tak mieszczę się całościowo w niej.
     

     
    Rybka uwieczniona telefonem. Nawet fragmenty siatkowej kamizelki się zmieściły w kadrze
     
    Odnośnie kamizeli :
    Wybór padł na lekką - kwestia wagi, liczba kilogramów, którymi się objuczam na starcie ma zdecydowanie duży wpływ na komfort w trakcie i na formę na końcu.
    Lekka siatkowa kamizelka, w tylnej kieszeni na plecach teleskopowy monopod. Do uszka przy kołnierzu kamizelki przypięty klips z magnesem i do niego podbierak. Portfel z 7 muchami, puszka napoju, dwa batoniki energetyczne, dokumenty, igłotrzymacz.
    Kilka kilogramów mniej na plecach. Plecy się cieszą, a wraz z nimi ich posiadacz.
     
    Jaki to wszystko ma związek z wędkowaniem ? U mnie taki, że gdy po iluś tam godzinach aktywności nad wodą przychodzę na kolejną obiecującą miejscówkę, nie zaczynam jej obławiania od odpoczynku i ochłonięcia po wysiłku. Przestały mi doskwierać mrówki drętwiejących rąk, gdy pod koniec dnia przez ileś minut przyjdzie mi łowić w głębokim brodzeniu z obiema rękami skierowanymi ku górze przede mną.
     
    Tak, jak czyniłem to w przypadku wpisów o wykonywanych przynętach, którymi wabię pstrągi, ten wpis o dopracowaniu ergonomii ekwipunku też należy umieścić w konkretnym punkcie w czasie.
    Mam bowiem świadomość, że tak jak z pomysłami na przynęty, którymi kuszę coraz skuteczniej pstrągi, tak i kwestia dopracowania sprzętowego będzie udoskonalana...
     
    Zachęcam w komentarzach do odnoszenia się do różnych aspektów podniesionych w tym wpisie. Nie pretenduję do posiadania "wiedzy", a jedynie dzielę się wrażeniami z przebytej drogi sprzętowo / ekwipunkowej.
     
    I muzyczna wkladka, bardzo na czasie :
     

  10. Guzu
    Wydarzenia stanowiące oś dla niniejszego wpisu zaczęły się pewnego upalnego dnia pod koniec czerwca 2017. Ale kontekst tych wydarzeń sięga czasów z lat 2006-2007. Wtedy to bowiem po raz ostatni zdarzyło mi się w warunkach użytkowania na łowisku złamać wędkę. Czyli właśnie jakoś tak w roku 2006/07 . Od tamtej pory nastąpił okres, w którym wędek nie ubywało, chyba, że je sprzedawałem. Bo nie pasowały, bo się nudziły…
     
    Z wyjątkiem wędki na blanku Talon Delta. Ale ta poległa w pierwszej godzinie służby w niewyjaśnionych okolicznościach. Więc nie zdążyliśmy się zapoznać.
     
    Ale wróćmy do 2017.
     

     
     
     
    Od rana obławiam jeden z ulubionych odcinków pstrągowych. Kilka kilometrów nieustannego łowienia trwa, w zależności od inspiracji, chęci i zjawisk nad woda, od 4 do 6 godzin. Wtedy trwało długo. Zrobił się skwar. Wyszedłem z odcinka. Polna droga. Do przejścia w pełnym słońcu jakieś 20 minut. Oczywiście w pełnym rynsztunku. Docieram do auta w porze posiłku. Ugotowany z lekka i głodny. Wędka, tak jak niosłem, na dach auta. Ja do środka. Odpalam silnik, klima rusza natychmiast. Jest muzyka, jest kanapka. Trwa regeneracja. Obmyślam co dalej. Ruszam, jadę . Po paru minutach piorun w głowę.
    WĘDKA !
    Ręczny, wyskok z auta.
    Na dachu nic nie ma.
    Zawrotka. Jade szutrową drogą. W połowie dystansu leży. Moje StC „Sub Zero”. Ze stellą. Tak jak położyłem. Ubytek lakieru na wędce, kilka rysek na kołowrotku. Ale wszystko działa i łowi. Potem, na koniec sezonu 2017, na tą wędkę łowię dotychczasowy rekord pstrąga potokowego w moim wykonaniu.
     

     
    Przychodzi kwiecień 2018. Powodziowa woda. I dzieje się to :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-486-po%C5%BCegnanie-z-sub-zero-m/
     
    Wędka zostaje skutecznie zabita przeze mnie.
    Epilog historii tej wędki jest taki, że dzięki bezinteresownej pomocy Kamila @Kotwitza, mam nowy blank SC3 SW do uzbrojenia w miejsce tej SC4. JESZCZE RAZ DZIĘKUJĘ.
    Także w kwietniu 2018 poległa SC4. Na jej miejsce wszedł Lamiglas im700. A do rangi podstawowej wędki awansował Lamiglas XMG.
    Do pierwszego trzy dniowego wyjazdu w 2019…
     

     
    Kończę intensywny, bo krótki, styczniowy dzień. Docieram do auta już szarówką. Lamiglas z kołowrotkiem na dach. Przebieram się. Mija mnie lokalny samochód (zdezelowane berlingo z dwoma dziadkami w środku) i po chwili zawraca. Zatrzymuje się kilkaset metrów ode mnie, jakby patrzyli co robię.
    A ja kończę się przebierać. Do auta. Wracam do bazy. Po 2 kilometrach piorun w głowę.
    WĘDKA !
    Zawracam, mija mnie berlingo, kilkaset metrów dalej leży.
    Rozjechany Lamiglas XMG.
    Roztrzaskany blank.
    Rozjechana startowa przelotka Y25.
    Zebrałem resztki drżącymi rękami i w ciszy udałem się do bazy.
    Po 10 latach bez zniszczeń w ciągu niecałego roku rozwalam swoje dwie, niepowtarzalne (bo już niedostępne) pstrągowe wędki. Obie wypracowane, przerabiane przez nieocenionego Zbyszka @yglo. Dopasowane do zmieniających się preferencji i potrzeb.
     
    Zdjecie ze stycznia 2018 . Leżą obie. W najnowszych rękojeściach. SC4 SW Sub Zero i Lamiglas XMG...
     

     
    A tymczasem zostaję z jednym Lamiglasem. Lamiglasem, który szczerze mówię, mi nie podszedł.
    Połowa wędki płynnie ustępuje a dolnik…czeka by zacząć żyć. Ale mam jeszcze dzień łowienia. Nie ma wyboru. Polubimy się z Lamiglasem. Rano, montując zestaw, myślę sobie : „nie ma wędek niefartownych, są za mało używane”. I ruszam w trasę w poszukiwaniu pstrągów.
    Spinam pierwszych 5 - 6 ryb. W tym jedną 60tkę pod nogami i już mam autentycznie dość tego im700.
    A potem przychodzi moment. Moment z tych, które się nie nazywają. I od godziny 15 do końca styczniowego dnia zaliczam… najlepsze moje łowienie pstrągów w życiu. Dotychczasowo najlepsze...
    Gdyż bowiem, „nie ma wędek niefartownych, są za mało używane”.
     
    Jedna z ryb, z owego magicznego popołudnia, dolnik włączyła w Lamiglasie momentalnie.
     

     
    Wracam do Warszawy, męczę Zbyszka, trafiam blank na giełdzie (SC4 SW o oczko delikatniejsze niż nieodżałowany SUB ZERO) i… w lutym ruszam nad wodę z nowymi wędkami.
    Zbyszek znów mnie uratował.
    Nastąpiła zmiana warty. W pstrągowej rurze (tubie) jest StC SC3 Crankbait i ta SC4 SW. Lamiglas zostaje w bazie jako zapas. Ostatnie ubytki w arsenale pokazują, że taki zapas może szybko wskoczyć do rury …
     
    StC Crankbait dzielnie sobie radzi i szybko zdobywa kolejne szlify jako podstawowa wędka podczas spacerów za pstrążkiem . Jeden z żywych dowodów, poniżej :
     

     
    W tym miejscu jeszcze raz podziękowania dla Zbyszka, że tak dzielnie mi narzędzia połowowe przygotowuje. Na wszelkie okoliczności i potrzeby. Zawsze w terminie. Zawsze kiedy potrzebuję. DZIĘKUJĘ.
    I jeszcze raz dla Kamila, za pomoc z importerem StC i ten blank… Który wcześniej czy później @Yglo wykorzysta do zbudowania mi kolejnej wędki. Bo pstrągi to nie jest temat, który łatwo przechodzi.
     
    I przewodni motyw muzyczny nowej warty :
     

  11. Guzu
    Poprzedni mój wpis – podsumowujący pokrótce moje aktywności wędkarskie w mijającym, 2018, roku, wywołał kilka interesujących komentarzy, zamieszczonych pod nim w ramach takiej bardziej rozmowy niźli dyskusji.
    W nawiązaniu do myśli wyrażonych tamże, podjąłem pewnego rodzaju wysiłek intelektualny i chciałbym wrócić do przedstawionych tam tez.
    Koncepcja jakoby wędkarstwo samo w sobie, bez względu na ryby i ich udział w tej aktywności, było celem samo w sobie, jawić się może jako coś dojrzałego, przemyślanego i nawet rozsądnego.
    Nie jest moim celem dyskredytowanie takiego podejścia, ani tym bardziej krytyka osób takie podejście deklarujących. Pozwolę natomiast sobie na kilka słów komentarza takiego podejścia. Otóż moment, w którym ryba (zdobycz) przestaje być tym celem nadrzędnym, implikuje kilka nieuchronnych wniosków. I to jest właśnie „owoc” owego „wysiłku intelektualnego”.
    Skoro nie jest celem złowienie ryby…
     
    Można zatem jeździć na ryby, spędzać czas nad wodą w miejscach, sytuacjach gdzie tychże ryb nie ma. Lub szansa na nawiązanie interakcji z rybami jest minimalna. Skoro nie dążymy do interakcji i nie jest to naszym celem, to po co dobierać odwiedzane miejsca pod kątem możliwości spotkania z ryba? Kryterium może być np. odległość do pokonania na łowisko, widoki, atmosfera, ptactwo, możliwość spotkania / niespotkania tego czy owego nad wodą. Atrakcyjności żadnego z powyższych nie neguję, dla mnie okoliczności owe znaczenie mają niebagatelne, ale nadrzędnym jest szansa na spotkanie z RYBĄ.
     
    Można również aktywność nad wodą realizować celem maksymalizacji doznań związanych z posiadanym sprzętem – zabawkami. Bez względu na wynikające z tejże aktywności szansy spotkania z rybą. Dla wielu Kolegów jestem sprzętomaniakiem i lubię nowinki techniczne. Upatruję bowiem w sprzęcie szansy na złowienie ryby. Na zwiększenie tejże szansy. Jeśli łowi mi się czymś dobrze, to dłużej łowię skuteczniej. Jeśli wędkuję mi się bardziej komfortowo, to wolniej się męczę, dłużej pozostaję skoncentrowany, gdy sprzęt mnie nie irytuje i pozwala w pełni skupić się na tym …by złowić RYBĘ.
    Można łowić dowolnie, próbować, jak to nazwałem w komentarzu pod poprzednim wpisem. Brak celu nadrzędnego – spotkania ze zdobyczą daje pełną dowolność tego gdzie / kiedy i jak wędkujemy. Koncentrujemy się bowiem na samym wędkowaniu. Nie na wędkowaniu celem złowienia.
    Można łowić o dowolnie wybranej porze roku, porze dnia, w warunkach komfortu termicznego, meteorologicznego czy też towarzyskiego lub tego komfortu braku. Brak celu nadrzędnego – dążenia do spotkania zdobyczy pozwala dowolnie określić hierarchię czynników, którymi się kierujemy przy wyborze gdzie i kiedy.
    Cały powyższy wywód z jednej strony jest formą autorefleksji, z drugiej strony próbą zrozumienia, o co w tym wszystkim może chodzić ? Jeśli nie finalnie o rybę ?
    Dla mnie okoliczności, warunki, sprzęt, towarzystwo są ważne i mało u mnie gotowości kompromisu w kwestii tego gdzie / jak / kiedy i z kim spędzam czas z wędką. Za bardzo ów czas cenię, by na bylejakość w imię kompromisów sobie pozwolić. Nie tracę jednak ostatecznego celu, absolutnego weryfikatora, jakim dla mnie jest spotkanie z rybą, na którą się w danej sytuacji nastawiam.
    Kieruję się w moim wędkarstwie logiką, racjonalnością. Zapewne są podejścia inne. Dla mnie jednak wyciąganie wniosków, analiza sukcesów, porażek stanowią integralną część mojego „fishingu”. Prowadzi mnie to do takich czy innych wyborów… a finalnie do takich czy innych zdobyczy.
    Hierarchia bowiem jest w moim wędkarstwie czymś nienegocjowalnym i niezastępowalnym. Łowię tak jak lubię, tam gdzie lubię … po to by złowić. Jak nie złowię to analizuję dlaczego nie złowiłem, tak by następnym razem spróbować złowić. By zwiększyć swoje szanse na sukces, który mierzę autorską, subiektywną, miarą łowionych przeze mnie ryb.
    Wiele razy pisałem, czy w blogu, czy na forum, ścigam się wyłącznie sam ze sobą. Z nikim nie rywalizuję, nie porównuję się i Koledzy, z którymi spędzam czas nad wodą myślę, że tak właśnie to moje podejście odczuwają.
    Finalnie, sam sobie określam wędkarskie cele i sam się przed sobą z nich rozliczam. Rozwój metod, poznawanie nowych łowisk, nauka techniki wędkarskiej czy samodzielnego wykonywania przynęt, wszystko to ma mnie prowadzić do osiągnięcia moich własnych, wędkarskich celów. Owe cele mają płetwy.
     

     
    Pozdrawiam
     
    Guzu
     
    p.s. I tak muzycznie, ku refleksji :
     

  12. Guzu
    Pora podsumować zakończony, przeze mnie, sezon wędkarski 2018. Wyartykułowanie pewnych myśli, refleksji pomaga usystematyzować przemyślenia, podsumowania, wrażenia. Stanowić też może naturalną podstawę do planów na nadchodzący sezon…
     

     
     
     
    W 2017 udało mi się zamknąć sezon PB w pstrągu potokowym.
    Pisałem o tym tutaj :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-473-podsumowanie-sezonu-w%C4%99dkarskiego-2017/
     
    W moim subiektywnym wędkarskim świecie sprawa to niebagatelna. Ta sama ryba zamknęła też pewien rozdział, skończyłem łowić pstrągi na inne przynęty niż te, które sam wykonam. Także ten sezon był już nie tylko spinnmuchową monokulturą. Był też poligonem doświadczalnym bez wyjścia awaryjnego. Woziłem tylko swoje, zakładałem tylko swoje, łowiłem tylko na swoje. Czas i ryby wyraziły się z aprobatą na temat moich wabików. Co cieszy.
    W tym roku w planach był powrót do sumów. Po 4 latach sumowej abstynencji zebrała się mocna i fajna grupa … i byliśmy.
     

     
    220 centymetrowy otwieracz sumowy z początku marca 2018.
     
    Opisałem to na blogu, nie będę powtarzał.
    Kto chciałby, a nie czytał, to tu :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-481-4-dni-na-traktorze-powr%C3%B3t-do-matecznika-hiszpa%C5%84skich-sum%C3%B3w/
     
    Poza tym były pstrągi, od stycznia do października, dwudniowa eskapada nad Odrę, letnia wyprawa trollingowa oraz skalno oceaniczny epizod z wędką w wodach południowego Pacyfiku. Czyli próby łowienia w towarzystwie Rapa Nui ryb w wodach wokół Wyspy Wielkanocnej.
     

     
    Na więcej nie było czasu / głowy / motywacji . Nie odwiedziłem zapoznanego w zeszłym roku „nowego świata”. Nie byłem w Skandynawii, nie łowiłem w Morzu i nie zrealizowałem 666 różnych pomysłów i idei. Które to nieustannie rodzą się i umierają na etapie rozmów, planów, zamierzeń.
    Pstrągowy, a więc podstawowy, sezon był udany. Powiedziałbym bardzo, ale chyba pozostawię to określenie na jeszcze lepszy sezon. Jeśli oczywiście kiedyś się trafi. Wzrosła regularność spotkań z dużymi Pstrągami. Wzrosła regularność ich łapania. Złapałem dwie ryby 70 plus w tym roku. To dopiero drugi rok (po 2014) kiedy mi się to udaje. Traktuje to jako osiągnięcie, bez względu na względność wszelkich miar. Bo czym tak na koniec różni się ryba 69 od 70 ?
     

     
    Wczesnojesienna 69 cm, Geraldyna.
     
    W mojej głowie się liczą obie, ale ta druga bardziej bardziej. Także tak. Jak wspomniałem w pierwszym akapicie ten pstrągowy sezon oznaczał też przejście kompletnie na przynęty mojego własnego wykonania. Temat wciągający, rozwijający i jestem zdeterminowany wskakiwać na kolejne szczeble doskonalenia swoich przynęt.
     

     
    Poza rozwojem wabików rok ten był sporym krokiem we właściwym kierunku jak chodzi o świadomość i podświadomość mojego pstrągowania. To chyba przychodzi z wiekiem i godzinami w wodzie. Kilka sytuacji, które miały miejsce w tym roku, a zakończyły się spotkaniami z kapitalnymi rybami można skwitować jako świadome wykorzystanie podpowiedzi z podświadomości w kwestii wyboru łowiska, taktyki łowienia czy sposobu wędkowania. Brzmi bardzo przeteoretyzowanie, ale chyba czuję coraz lepiej te moje łowiska pstrągowe i zaczynam to czucie świadomie wykorzystywać. Dokąd to może zaprowadzić ? Nie wiem, ale też nigdy nie brałem pod uwagę znaleźć się tu, gdzie obecnie się znajduję. Jak chodzi o moje wędkarstwo.
     

     
    Kwietniowa 70tka. Gabriela. Złapana na początku powodziowej wody.
     
    Pstrągi udane, sumy udane, przygody typu Odra czy Wyspa Wielkanocna udane, ale na tym sezonie długim cieniem rzuca się fiasko wyprawy trollingowej. Pogoda, warunki hydro i apatia ryby przerosły mnie i nie sprostałem byśmy połapali, jak planowałem. Kaliber porażki rośnie wraz z liczbą uczestników. A tym razem 3 osoby zdały się na mnie. Na szczęście są plany by się odegrać i to się kiedyś stanie. Im bardziej sroga nauczka, tym bardziej zaowocuje ona w przyszłości.
     

     
    Przyszłoroczne plany wędkarskie obejmują oczywiście pstrągi, sumową repetę… i wznawiam projekt, który kompletnie porzuciłem…gdy odkryłem pstrągi. Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody, ale w tym akurat przypadku planuje wejść inaczej uzbrojony i z innym nastawieniem … Ale to już będzie zagadnienie na oddzielny wpis w 2019 roku. Więc też na tym nie chciałbym podawać większej liczby szczegółów na ten temat.
     

     
    Zatem jeszcze mniej podróży w nieznane, jeszcze bardziej skoncentruję się na "swoich" łowiskach na Półwyspie Iberyjskim. To chyba taki moment w życiu. Cieszy mnie to. Inspiruje. Pochłania. Nie szukam więc na siłę odskoczni, tylko wgryzam się i drążę rewiry. Wiele razy to pisałem, wypracowany sukces smakuje mi najlepiej. A wciąż miarą mojego wędkarstwa jest moje subiektywne poczucie sukcesu / porażki.
     
     
     
    Pozdrawiam
     

  13. Guzu
    Długo miałem wątpliwości, czy tego typu wpis umieścić w sieci. Nie jestem flytierem. A miałbym napisać o wykonywaniu przynęt - much ?
    Niemniej jednak zdecydowałem się podzielić moimi refleksjami po 3 sezonach łowienia w ten sposób.
    Jedynym usprawiedliwieniem jakie mam, to ryby, które w ten sposób łowię. Musi wystarczyć.
     

     
    Temat łowienia wędką spiningową ryb na relatywnie lekkie, a spore rozmiarowo przynęty wykonywane z piór i włosia nie cieszy się popularnością.
    Dla muszkarzy łowiących na zestaw ze sznurem muchowym jest to spining, dla spiningistów jest to utrudnianie sobie łowienia na przynęty nielotne, bez akcji i pracy wyczuwalnej na kiju. Jeśli już sięgają po takie przynęty to są one wykonywane na głowkach jigowych czy innych systemikach z obciązeniem. Obciążeniem znacznym.
     
    Zatem o co chodzi ?
    Po co takie wymysły i utrudnianie sobie życia ?
     
    W moim przypadku chodzi o pstrągi. Przyjemność z ich łowienia. Wypuszczania i łowienia ponownie tych samych ryb w znakomitej kondycji.
    Pojedynczy hak a nie dwie kotwice, naturalna prezentacja, zawsze zgodnie z nurtem, niemożność przeciwstawienia się nurtowi i ta finezyjność wynikająca z faktu, że ta przynęta po prostu płynie (leci) w wodzie. Tak jak ryba, która imituje ...
     
    Mokra doskonałość w tonacji grizzly, lato 2015:
     

     
     
     
    Złowiłem już kilka innych gatunków ryb na te konstrukcje. Bolenie czy sandacza na Odrze. Klenie czy brzany podczas wizyt nad pstrągowymi ciekami. Da się.
    Czy warto ? Nie robię reklamy, nie namawiam. Nie sprzedaję przynęt. Kolegom lubię podarować próbny zestaw, by spróbowali czegoś nowego.
    Ale może z troski o Wasze pstrągi, warto łowić na 1 haczyk a nie na dwie kotwice ?
     
    Przygoda z tego typu przynętami zaczęła się wiosną 2015, gdy @Piotr75 - Mistrz Piotr, wykonał pierwszy zestaw przynęt dla mnie. Potem wykonał drugi, trzeci, czwarty...
    Każdy kolejny coraz bardziej dopasowany do moich potrzeb / wyobrażeń dotyczących mojego wędkowania .
     
    Jedna z pierwszych przynet od Piotra, lato 2015 ;
     

     
     
     
    Równocześnie sukcesy nad wodą sprowokowały mnie do zakupu imadła . Imadła i materiałów do wykonywania much.
     
    Pierwsza 70tka na muchę. Ryba zamknięcia sezonu 2015 :
     

     
     
     
    Jedna z pierwszych wykonanych przeze mnie prób, listopad 2015 :
     

     
    Nieudolne były to próby. Zdecydowanie lepiej zaczęło mi iść po wizycie u Piotra w Trójmieście. Przynęty zaczęły łowić. Uwierzyłem, że mogę samodzielnie wykonać skuteczną przynetę.
    Ale w trakcie 2016 roku i tak najlepszą bronią pozostawały wabiki z Trójmiasta.
     

     
     
     

     
     
     
    Jedna z ostatnich, najskuteczniejszych much wykonanych jeszcze na dużym haku 5/0. Następna generacja to już muchy na trzonkach z przegubem.
     

     
    W 2017 doskonaliłem swój warsztat. Odkryłem wspaniałość przegubu między stelażem przynęty a hakiem, na którym szaleje ryba.
    Ale na koniec 2017 poprawiłem swój rekord pstrągowy na Muszysko od Piotra. Ostatni model, który w moim selektywnym portfelu z 6 przynętami mam ze sobą.
    Pozostałe przegródki zajmują już moje przegubowe konstrukcje.
     
     
     
     
     
    Ewolucja wykonywanych przeze mnie przynęt wspierana była poradami od @Venom666 a kwestie warsztatowe /drutowe w stelażach pomógł rozgryźć mi @Szpiegu.
    Wykorzystam ten wpis i jeszcze raz podziękuję serdecznie za okazaną pomoc i wsparcie.
     
     
     
    Aktualne przynęty wykonuje na drucie 0.8 - 0.9 mm. Kształtuję ów drut na prostej giętarce, której używają osoby wykonujące samodzielnie woblery.
    Potem cone head, nawój ołowiu kółko łącznikowe w dupkę i można motać co się chce.
    Najczęściej wykonuję przynęty, których nauczył mnie Piotr - muchy oparte o 4 pióra i wyposażone w okazałą część przednią. To podstawowy model, budowany przeze mnie w różnych wariacjach.
     
    Na niskich wodach i przepływach sprawdziły mi się modele, które nazywane są "deciver". Czyli 2 piórka i pękaty korpusik .
     

     
    W 2017 dopracowałem mniejsze, 4 piórowe konstrukcje, które też się sprawdziły latem.
    A może to ja latem nauczyłem się skutecznie łowić ?
    Echa tych historii są do odnalezienia w moich wpisach na blogu...
     
    Pod 60tak złapany w środku skwarnego dnia na bardzo niskiej, gładkiej wodzie :
     

     
    Nie wykonywałem nigdy żadnych much "pod sznur", moje są za bogate, przeładowane, ciężkie i na zestawie ze sznurem zachowują się jak cegły ( relacja Kolegi, który próbował).
    Ale warto pamiętać, o uniwersalnych zasadach. Usłyszałem je od Mistrza Piotra.
    Już na początku wykonywania przynęty warto wiedzieć co to będzie na koniec. Mieć wizję całości.
    Potem proporcje. Jak ma być grubo i masywniej to lepiej niech to będzie z przodu przynęty... tak jak jest zbudowana ryba.
    Przynęta w założeniu ma imitować rybę, więc budową lepiej niech do nie nawiązuje.
    Od siebie dodam, że lepiej jak jest ciut za mało materiałów, niż za wiele.
     

     
     
     
     
     
    A teraz kilka moich komentarzy odnośnie wędkowania za pstrągiem przy pomocy takich przynęt :
     
    - największe ryby najbardziej agresywnie reagują na naturalną prezentacje. Żadne przytrzymania, pseudo fajne podbicia sandaczowe czy inne techniki z wód stojących.
    - moimi przynętami pracuje nurt rzeki. Każda struga, cień nurtowy czy załamanie nurtu wywołuje zmianę zachowania przynęty i takie zachowanie przynęty dla ryb jest czymś naturalnym
    - bardzo dużo brań jest od dołu. Prezentacja muchy jest wolniejsza niż woblera. Ryba ma czas namierzyć COŚ płynącego z szybkością nurtu. Nawet tego najszybszego nurtu. Tylko nie radzę uczyć się łowienia muchami na szypotach.
    - prezentacja na szypotach, kaskadach czy kamiennych przeszkodach wymaga naprawdę bardzo dobrej techniki i kontroli zestawu. Ułamek sekundy i linka zabrana przez nurt sprawia, że ciągniemy flaczek, a nie prowadzimy przynętę z nurtem. Poza tym kontakt z dużą rybą w takim miejscu to branie atomowe, wyskok i jeśli się nie zatnie w nożyczki to momentalna spinka.
    - jeśli ryby będą aktywne, to nawet z czarnych dziur wyskoczą do przynęty płynącej niewiele pod wierzchem. A jak nie wyskoczą ? to nie żerują i albo możemy poszukać innej, albo sprobówać innego dnia
    - natomiast większość brań będzie "na oczach". Niemal cały czas mamy kontakt wzrokowy z prowadzoną przynęta. Warto nie zrobić w portki Nieważne czy oddychacze czy gumowe.
     

     
    Nieprzypadkowo umieściłem daty w tytule wpisu tego. Wiem już z doświadczenia, że ewolucja tej mojej muchołapki będzie wciąż trwała. To nie jest koniec drogi, to tylko chwilowo złapana stopklatka w przededniu otwarcia sezonu 2018.
    A dokąd ta droga prowadzi ? Zapewne do nikąd. Warto się cieszyć samą drogą i momentami nad wodą a nie szukać nieistniejącej doskonałości i nieustającej skuteczności.
     

     
    Muzyczna dedykacja ze sporą nutka inspiracji i fantazji, dla chętnych spróbowania tej drogi .
     
    Powodzenia życzę \m/
     

  14. Guzu
    Dotychczas nie miałem okazji poświęcić wpisu na blogu jednej rybie.
    A może po prostu nie miałem dotychczas takiej ryby ?
    Jakieś tam ryby już złapałem w życiu.
     
    Niektóre duże, bo takie pewnie ponad 90 kilogramowe sumy...
    Ale rozmiar to nie wszystko
     
    Z perspektywy czasu to chyba mój życiowy szczupak, gdy wynurzył się w 2015 przy łodzi, zrobił na mnie podobne wrażenie i rozdygotał mną skutecznie. Pomijam ryby łapane jako "pierwszy raz", aczkolwiek tamten szczupak właśnie był pierwszym razem (w kategorii 120 plus).
     
    Ale to już 3 lata przeszły od tamtego szczupaka.
    Dodatkowo wiem już, że żadna nie działa na mnie tak jak DUŻY PSTRĄG potokowy.
     
    Nie lubię określenia "łowca okazów", ma jakieś złe konotacje z tymi wszystkimi "łowcami", ale niestety mentalnie jednak nie ma już dla mnie ratunku.
    Łapanie ryb średnich (małych unikam) czy po prostu konkretnych jest miłym dodatkiem i przerywnikiem w szukaniu TYCH, których szukam. Tych, które mnie nakręcają.
    Ponadto się starzeję, nieuchronnie nabieram dystansu, mniej impulsów może mnie wybić z równowagi, szczególnie w kierunku tym pozytywnym...
    Ale na szczęście się to zdarza.
    Nie przedstawię całego tła wydarzeń, które doprowadziły do tej przygody, bo to zagadnienie na oddzielny wpis, ale ograniczę się krótkiego opisu tego dnia.
     

     
    Od rana przemierzam sobie solowo, aktywnie wrzucając muchy własnego pomysłu i autorstwa w poszukiwaniu pstrąga.
    Kilka rybek udaje mi się złapać, nawet chyba 2 lub 3. Same małe. Łowi mi się dobrze. Mimo, że ewidentnie ryby niespecjalnie są aktywne.
     

     
    Odwiedzam kolejne ulubione mety, bo jest to pierwszy dzień 3 dniowej solowej wycieczki, wiec korzystając z dobrych hydrowarunków na start wybieram najlepsze sektory, żeby potem nie żałować, jak woda się "zepsuje".
    Docieram do odcinka, którego unikam. Odwiedzam go bowiem ...raz w roku, i to też nie w każdym sezonie. Przed nim po prostu jest sensowne wyjście z dżungli a dobrnąć do niego przez rozlewiska nie jest łatwo ...Ale jakoś mnie tam pcha tym razem.
    Trudno dostępny, prosty odcinek, mało urozmaicone dno. Nigdy dotąd niczego sensownego tam nie miałem. Czyli "nuda" nad wodą i w wodzie, jeden brzeg podmokły, drugi z domami i szczekającymi psami. No nie jest to rewir, który lubię.
     
     
     
    Smaku całej sytuacji dodaje fakt, że łowię od kilku godzin niedawno wykonaną muchą, którą to muchę uznaję arbitralnie, że jest TOP. Tak zaocznie, samemu. Ryby do niej owszem wychodzą jakieś, także nie odstrasza.
    Niemniej jednak u mnie w głowie już robi, więc po prostu idę przez rzekę znanymi mi ścieżkami i rzucam, nie tracąc już czasu na zmienianie przynęty. Bo łowię dobrą .
    To tak zwana wiara w przynętę w wersji ortodoks.
     
    Podanie muchy pod drzewa po lewej. Defiladka. Podanie muchy na środek, gdzie lekkie wiry robi leżące z prawej strony zwalone drzewo. Szerokość rzeki to może 30 metrów. Mucha wychodzi z tych wirów i nagle ... no właśnie.
    Jakby pod wodą biegł lis. Bo nie wydra. Za bardzo rude to jest. Pcha wodę i płynie na moją muchę. Trwa to może 3-4 sekundy. Płynie z nurtem i dogania moją przynetę. I trafia w nią !
    Zawrotka ryby po zacięciu, kilka kroków moich w kierunku środka rzeki. Reszta dzieje się odruchowo. Hamulec. Ryba w rynnie powyżej mnie. Nerwowość niewskazana. Ryba do góry. W dół. Zero skoków. Kontroluję sytuację na tyle, że nie ma ryzyka by poszła poniżej mnie. Na szczęście miejsce "słabe". Równe dno, płynie średnio szybko, na środku bez drzew.
    Trwa to, jak na pstrągi, długo, bo pewnie z 2 minuty.
    Podbierak i jest w środku ten "lis".
    Podbierak się wygina, a ja razem z nim.
    Do brzegu. Pomiar. Chłonięcie rozmiaru...zdjęcie. Dwa.
    Potem do wody i wypuszczanie.
    Poszedł dobrze :
     

     
    A potem, dopiero na spokojnie obejrzałem...
     
    Tutaj we dwóch z Panem Edwinem :
     

     
    I adekwatny muzyczny komentarz, do tego zajscia :
     

     
    Pozdrawiam
  15. Guzu
    Od kilku lat relaksuje się pod koniec sierpnia w warunkach termicznie mi egzotycznych.
     
    Kilka wyjazdów opisałem na swoim blogu :
     
    2017 :
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-471-tra%C5%82-edycja-2017/
    2016 :
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-430-upalny-trolling-na-hiszpa%C5%84skiej-syberii-rok-2016/
     
    Tegoroczny, 2018, był o tyle nowatorski, że ekipa liczyła 4 osoby.
     

     
    Było nas więcej niż kiedykolwiek i stopni Celsjusza było więcej niż kiedykolwiek dotąd.
    Temperatury na łodzi, po południu , po iluś tam godzinach nasłonecznienia non stop (brak cienia) osiągały poziom mi nieznany. Nie można było dotknąć metalowych sterów w woblerach. Niektóre modele kotwic stawały się bardziej plastyczne.
    Przez niektórych cenione woblery pękały wzdłuż po zgrzewie - wyglądały jak rozgotowane parówki. Oczywiście woblery do wyrzucenia...
     

     
    Czy w takich warunkach wędkarstwo to przyjemność czy cierpienie ? O to retorycznie pytałem w poprzednim wpisie na blogu
    Ale nie po to pojechaliśmy, by nie próbować, robiąc swoje.
    Takie podejście panowało do końca.
    Więc pływaliśmy FULL TIME, bez zmiany planów, sumiennie.
    Czy przeżyliśmy ? TAK. Zdjęcie na górze wykonaliśmy po zakończonym tygodniu pływania.
    Czy dało się coś złowić ? TAK. Były szczupaki, zdecydowanie mniej niż w poprzednich latach brzan. Były tez bassy.
     
    Na szczęście największą rybę złowił Tata
     

     
    Było jeszcze kilka innych ponadmetrowych szczupaków. Ilościowo i jakościowo poniżej niebotycznie wysoko zawieszonej poprzeczki z poprzednich lat.
    Tym razem nowe rekordy życiowe łowili tylko "nowi".
     
    Bass 50plus w wykoananiu Ewarysta :
     

     
    Ryby były bardzo, bardzo nieaktywne. Szczupaki wisiały w toni i mogliśmy je oglądać na echu bez reakcji na przynęty podawane na różne sposoby i z różną prędkością.
     
    Ale brzany "wesołogębne" się trafiały co jakiś czas :
     

    Dziennie jeden / dwa, czasami więcej kontaktów, na 12 godzin pływania to była norma. A zdarzały się dni bez styczności z podwodnym życiem...
    Na pewnym etapie po prostu pozostaje robić swoje, pocić się. Nie napiszę niczego nowego, gdy powiem, że ja tak do tego podchodzę. Jakoś tak wyszło, że na szczęście współuczestnicy również. Zapewne dlatego, że ekipa była zdecydowanie mocno nieprzypadkowa ?
     
    Pozostawało nam polewać się wodą i pływać, trollingować i szukać choćby lekkiego podmuchu wiatru.
    Nie podać się i nawet, jeśli się nie złowi, to przynajmniej się wróci z poczuciem przepracowanego czasu na wodzie.
    To też cenne.
    Do końca w gotowości czekaliśmy na te chwile, gdy ryby się aktywowały...

     
    Gdybyśmy powtórzyli wyniki z poprzednich lat, to nie poszedłbym tak bardzo do przodu w analizie i rozeznaniu tej ogromnej wody, jak w tym roku.
     
    Odkryłem wiele nowych miejsc...
     

     
     
     
    Sprawdziłem ileś tam pomysłów, kolejne sprawdzę następnym razem, gdy wezmę więcej różnego sprzętu.
    Bo ja już TAM planuje wrócić.
     
    Przez ten upał mam poczucie, że mam rachunki do wyrównania.
    A poza tym ... TAM jest ładnie :
     

     
    Mimo braku spektakularnych wyników, trudnych obiektywnie warunków pogodowych do końca liczyliśmy na to jedno branie, jedną RYBĘ. Zapewne pewnie się trafi następnym razem ... Albo nigdy
     

  16. Guzu
    Dawno nie pisałem. Nie było ryb, nie było weny.
     
    Lata lecą, pułapka, którą sam na siebie zastawiłem, aczkolwiek nie do końca świadomie, wygląda już nie tylko na skuteczną. Ale również zatrzaśnięta za mną. A ja w środku. Sam, najczęściej.
    Moje bezkompromisowe podejście do wędkarstwa, w połączeniu z wymogami życia, sprawia, że wędkuję niewiele. Statystki godzinowo / dzienne nie są gorsze niż w poprzednich latach. Ale mam przemożne odczucie, że możliwości do tego by więcej wędkować nie szukam. Dziwny to stan świadomości. Większość okazji do "spędzenia czasu nad wodą z wędką w ręku" odrzucam. Za zaproszenia dziękuję. A lata lecą.
    Kiedyś dorabiałem do tego kwestię rybostanu czy sensowności. Teraz sam przed sobą szczerze metkuje to jako wygoda, lenistwo i zadufanie. Po prostu mi się nie chce. Odnajduję radości w innym spędzaniu czasu. A jak wędkuję, to po mojemu.
     
    Na szczęście, albo może po prostu wciąż, mam w sobie coś, co pcha mnie w miejsca i okoliczności, które z przyjemnością "spędzenia czasu nad wodą z wędką w ręku" niewiele wspólnego mają.
    Masochizm ? Potrzeba dołożenia sobie, aby odreagować ? Nie wiem. Ale wiem, że na przestrzeni lat nabrałem, a w ostatnich latach jakoś to bardziej sobie świadomie uporządkowałem, przekonania, że kluczową dla mojego wędkowania jest absolutnie subiektywna percepcja, polegająca na poczuciu robienia czegoś sensownego.
    Nie ma na to wzoru, czy też jasnego wyjaśnienia. Bo ona jest subiektywna. Jednakże na przestrzeni lat nabiera wagi, coraz bardziej decyduje o tym gdzie / kiedy / jak wędkuję. Lub nie wędkuję. Taki stan rzeczy sprawia, że coraz bardziej to wszystko jest zamknięte, niewyjaśnione i jakby w ogóle nie do wytłumaczenia dla laików czy osób próbujących to zrozumieć.
     
    Ale się rozpisałem... UFF
     
    Niemniej jednak tak jest. Czy to na początku marca na sumach, gdy woda ma 10 stopni, czy w trollingu za szczupakiem i brzaną przy niemal 40 stopniach w cieniu...czy przy spacerach za pstrągiem przy 35 stopniach.
     
    To pierwsze łapanie się już odbyło wczesną wiosną.
    To drugie odbędzie się w przyszłym tygodniu.
    To trzecie właśnie kończę.
     
    Sytuacja beznadziejna. Drugi miesiąc upałów. Woda niska. Ryby w formie przetrwalnikowej. Ludzie na plażach. A ja w spodniobutach, z plecakiem, statywem i portfelem samodzielnie wykonanych przynęt w poszukiwaniu aktywnych mieszkańców rzek. Specyfika mojego łowienia pstrągów przyjęła formę mocno ograniczoną. Wydaję mi się, że mogę złowić rybę aktywną. Lub choćby połowicznie aktywną. Ryb jednak nie wydłubię. Muszę ją jakoś sprowokować. O ile się da.
    I jeszcze 2 lata temu uważałem, że udowadnianie sobie, że się da, gdy jest upał i żar to trochę bez sensu. Ale teraz ten proces nabrał sensu - vide akapit pierwszy. A zatem łażę. Próbuję. I przede wszystkim się pocę.
     
    I dziś trafiłem 6tkę w wędkarskiego totka...
     
    Skalne półki po obu stronach, w środku rynna z leniwie płynącą wodą, jak wykuta . Cały dzień nic się nie dzieje. Kilka kilometrów spacerku już za mną.
    Ryby nawet nie odprowadzają. Podanie muchy na rant półki. Pewne rzeczy są jakby nieopisywalne. Ale ten kąt podania pod prąd wabika ma kapitalne znaczenie. Tak samo jak ruch szczytówką w momencie jej dotknięcia wody. Nie wiem jaki % podań przynęty wykonuje optymalnie. Ale wiem, nawet jak nie będzie ryby, które były optymalne. Mucha dotyka wody. Kabłąk ręką. Linka napięta, nie zabiera przynęty. Obrót korbką. Woda się otwiera. Pod drugim brzegiem. Jest dobre 30 metrów ode mnie, ale to nie są sytuacje pozostawiające wątpliwości co się dzieje. Ryba trafia. Ja zacinam. Ryba w rynnie. Spokojnie . Spokojnie. Podchodzę do rantu mojej półki. Ryba do góry. Ryba na półce. Kilka chlapnięć. Za drugim jest w podbieraku. Hak wbity pomiędzy otwory nosowe. Hak bez zadziora. Wszedł głęboko.
     
    Ilość czynników i ich kompilacja, która umożliwia wykonanie sobie takiego zdjęcia w upał w krzakach jest tak złożona, że
    jest "niewyjaśniona i jakby w ogóle nie do wytłumaczenia dla laików czy osób próbujących to zrozumieć.".
     

     
    I to chyba podsumowuje kwestie podniesione w pierwszym akapicie tego wpisu ?
     
    Tygodniowy trolling zaczyna się w najbliższą niedzielę i mam głębokie poczucie o sensowności tego pływania...
     
    Serdecznie pozdrawiam
     
    Daniel
     
    p.s. pytania w tytule potraktujmy jako retoryczne lekutko nawiązując do tego, jakże wspaniałego, motywu muzycznego :
     

  17. Guzu
    Wróciliśmy !
     
    16 dni za granicą Europy.
    Przeszło 60 godzin spędzonych na pokładach różnych maszyn latających umożliwiło nam zobaczenie rzeczy, których na naszym kontynencie nie ma.
     

    Na szczęście wszystko przebiegło sprawnie i przyjemnie. Tak jak chciałoby się spędzać urlop.
     
    Rodzinny, niewędkarski wyjazd do Chile postawił mnie przed kolejną szansą zweryfikowania tezy zawartej w tych wpisach na moim blogu :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-395-ale-o-co-chodzi/
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-434-o-co-tak-naprawd%C4%99-u-mnie-chodzi/
     
    A więc urlop, a do tego wędka ? Hmmm
    Perspektywa powędkowania w wodach południowego Pacyfiku wydała się wystarczającym alibi do wyłamania się z głoszonej postawy niełączenia wakacji rodzinnych z wędkowaniem. Iluzoryczne wręcz szanse ponownego odwiedzenia Wyspy Wielkanocnej zdecydowały o zabraniu travelka w 5 częściach. Do tego kołowrotek i pudełko przynęt.
     
    Po drodze były inne mega atrakcje - Atacama, Patagonia z Torres del Paine, Ziemia Ognista... wędka czekała jednak na swoje 5 minut w tubie w plecaku.
     
    Isla de Pascua to był nasz przedostatni przystanek na zaplanowanej trasie. Mąż prowadzącej hotel okazał się Rapa Nui wędkującym i dysponującym wolnym przedpołudniem dnia następnego. Więc na ryby się umówiliśmy na po śniadaniu.
     

     

     
    Wulkaniczne skały z których zbudowana jest cała wyspa - skaliste cyple, gruzowiska głazów i skalne półki to idealne miejsce do przemieszczania się w klapkach japonkach, o ile jest się Rapa Nui
     
     
     

     
    Zastrzegam, nie wywaliłem się, ale jak po kilku minutach dotarłem na szczyt skalistego cypla, a pod nogami mieliśmy 10 metrów wody, to wiedziałem, że moje wyobrażenie i zabrane dalekosiężne pociski do ciskania z brzegu mogą niekoniecznie na takim basenie dać radę.
    Marzył mi się głęboko nurkujący wobler o stabilnej i wyraźnej pracy, albo wirówka z korpusem z ołowiu A ja miałem kilka przynęt powierzchniowych, pociski typu Salmo Wave i pływające Slidery...
     
    Miejscowy łowił na chlebek a zamiast wędki miał rurę kanalizacyjną z drewnianą przetyczką - poniżej krótki filmik.
     

     
    Złowił kilka ryb po czym zarządził odwrót, bo przypływ tego dnia był mizerny. Ja obroniłem się mikro beloną pacyficzną i niezliczonymi braniami nieznanych mi ryb . Brań nie do zacięcia.
     
    Pozostało mi przyjść samemu następnego dnia o tej samej porze i trafić lepszy przypływ. Trafiłem. Złowiłem pierwsze dwie ryby, potem trzecią ...i poszedłem do domu.
    Przypływ był mocniejszy. Ryby tak ładowały w wabik, że co któraś się zaczepiała skutecznie.
    A jak widać na foto pyski tych stworzeń tego nie ułatwiały.
    Ustanowiłem PB w gatunku Aulostomus chinensis - 75 cm
    i złapałem dwa egzemplarze podobnego gatunku, ale niestety nazwy nie znam. Ryby miały ok 80 cm długości.
     
    Ale sobie zaliczam
     

     

     

     
    Po kilku skutecznych wyholowaniach spakowałem zabawki i wróciłem na kwaterę. Jednak większą atrakcją były dla mnie poraz kolejny oglądane takie widoki, niż wrzucanie wabika w fale i wyciąganie nieznanych mi ryb.
     
    Dla porównania :
     

     

     
    I teraz konkluzja i refleksja. To nie dla mnie. Takie przygodne wędkowanie. Brak elementu rozgryzienia tematu, wniknięcia w temat łowiska, jego mieszkańców.
    Pomijam brak klimatu wyprawy wędkarskiej w kontekście kilku godzin czasu na tą aktywność. Ja jednak jak wędkuję to wędkuję. A nie spędzam czas nad wodą z wędką w ręku. To nie dla mnie.
    Także tego wszystkiego mi brakowało. A to jednak, tak jak czułem i pisałem wcześniej, w moim wędkarstwie i wędkowaniu jest jednak bardzo ważne.
     
    Traktuję to jako przygodę, oderwanie się od mojego wędkarstwa. Przeżycie czegoś niepowtarzalnego. Ale moje wędkarstwo to jednak nie takie pojedyncze, niepowtarzalne puzzle. To mozolnie budowana całość w ramach tego jak bardzo metodyczne, konsekwentne i zaplanowane wędkarstwo może być .
    Wtedy jest progres, satysfakcja z wyników, wtedy to czuję i się w tym odnajduję.
    Wartością samą w sobie było kilka godzin spędzonych sam na sam z Rapa Nui. Rozmowy z nim o Wyspie, o ich tradycjach, świecie, kulturze. To było COŚ.
     

     
    Europejski sum pokazany w telefonie zrobił wrażenie. Ale duże sumy robią wrażenie niemal zawsze i wszędzie, o ile nie ogląda ich moja Żona. Dla niej są "wszystkie takie same, śmierdzące i obleśne" ( a kilka dniówek na Rio Ebro spędziła, więc wie co mówi ).
     
    Cieszę się, że spróbowałem . I że sobie udowodniłem, że nie lubię takich MIX rozwiązań.
    Oferowane w miejscowym porcie w Hanga Roa wycieczki na trolling za tuńczykiem z miejscowymi wogóle nie były przeze mnie brane pod uwagę. Akurat frajdę z samego holowania ryb, które nie chcą dać się wyciągnąć, zaspokajam we własnym zakresie, gdy najdzie mnie na pływanie za sumami
     
    Wpis ten ma bardzo subiektywny charakter. Mam tego pełną świadomość. Ale w kontekście poczynionych wcześniej wpisów a ostatnio zaliczonej przygody, pozwoliłem sobie podzielić się z Czytelnikami moimi przemyśleniami w temacie.
     
    A na koniec Mistrzowie - Pingwiny królewskie (Aptenodytes patagonicus), których spotkanie nad Cieśniną Magellana przedłożyłem ponad kilka godzin wędkowania za pstrągiem w jednej z rzek Ziemi Ognistej.
     
    Ale to rzecz jasna kwestia osobistych wyborów. Ja z mojego jestem bardzo zadowolony
     

     
    I jeden z przewodnich motywów muzycznych podczas jazdy po Patagonii (przejechaliśmy ponad 2000 km) :
     
    https://www.youtube.com/watch?v=KAA4vkC7YSo
  18. Guzu
    Na łamach mojego bloga, ale również na forum, dzieliłem się wielokrotnie opinią na temat mojej ulubionej, podstawowej wędki służącej mi do łowienia pstrągów na sztuczne przynęty.
    Wędkę tą, jak niemal moje wszystkie, zbudował dla mnie nieoceniony Zbyszek @Yglo. Nie pamiętam już teraz okoliczności zakupu blanku. Miało to związek chyba z niezadowoleniem z SCV MF i szukaniem czegoś gnącego się głębiej. Musiało coś takiego to być.
     

     
    Fakt faktem, że jakoś w pierwszej połowie 2014 roku ta wędka zagościła w moim arsenale. Wówczas, można powiedzieć w zaawansowanych początkach moich spacerów za pstrągami, podstawowym narzędziem był Lamiglas 844 z serii Im700. Polecony przez Tomka Mańczaka na duże pstrągi sprawdził się w tej roli i długie lata dzierżył chwalebny tytuł życiowego pstrąga z otwarcia sezonu 2014. Notabene zdetronizowała go ryba z 2017 złowiona właśnie na tego St Croix…
    No ale w 2014 pojawił się ów granatowy patyczek. Nie rozkochał od początku. Ale był. Jeździł i dostawał swoje szanse i powoli zaczął przekonywać mnie do siebie. Super poręczny, manewrowy, pracujący jak należy. Trzymający ryby i fartowny. Takie przymiotniki do niego przywarły. I tak sobie trwaliśmy. Ja i ten StC. Czasami coś złowiliśmy, czasami coś się spięło. Lamiglas wrócił do Polski, jako za mocarny na pstrągi. Pojawiały się inne wędki. Zwykle na średnio krótko. Albo krócej. Nie wymienię wszystkich prób i podejść.
     

     
    Ciężko było nawet zostać zmiennikiem tego StC. Zawsze bowiem dwie ze mną podrożują w szarej rurze PVC. Pojawił się pozyskany cudem z mudhole krótki Lamiglas XMG. Ale nie zdetronizował granatowego króla. Gdyż StC Sc4 został już wtedy łowcą pstrągów. Jak nic nie kombinowałem, to wiedziałem, czym łowię.
    Sam w międzyczasie przestałem łowić na małe podłużne woblerki. Zacząłem łowić na 11 i 13 cm Originale. A potem na smukłe gumy.
     
    Kiedy w 2015 miała nadajeść rewolucja z przynętami z piór i włosów, SUB ZERO już był niekwestionowanym punktem podniesienia jak chodzi o moje wędki pstrągowe.
     

     
    Na 2017 dostał nowa rękojeść i nadal łowił.
     

     
    Tylko ze względu na dbałość o moje łowiska nie napiszę ile dużych pstrągów ta wędka wyholowała.
    Ale pozwolę sobie pokazać po sztuce z każdego roku, gdy graliśmy w jednej drużynie.
     
    2014 …
     

     
    2015…
     

     
    2016…
     

     
    2017…
     

     
    2018…
     

     
    Zaczynaliśmy z plecionka nawijaną na kołowrotki Daiwa, potem były jeszcze inne Daiwy. Potem Shimano. Potem jeszcze inne Shimano. Potem znów Daiwa. Jak wyjątkowa w moim arsenale była to wędka niech świadczy fakt, że z pewnością kilkanaście różnych topowych kołowrotków do niej zakładałem. Wszystkie generacje Stelli do 2014, Daiwy Exist, Steez, Certate…
     

     

     
    Gdy weszły „muchy” weszła razem z nimi żyłka 0.25 mm. A StC robiło swoje. Może ja uczyłem się łowić pstrągi nią, a może ona była dopasowana do mojego łowienia i charakteru ? Seria Saltwater Inshore. Moderate i ML power.
    Nieprodukowany już 4SW70MLM.
     

     
    Prowadziła woblery z nurtem i skośnie przez rynny. W wachlarzu. Potem łowiła gumami na lekkich główkach. By zacząć łowić potem muchami nielotami. Twitching, łagodne podciągnięcia przynęty, kontrolowany dryf wraz z podniesioną do góry ręką . Naprawdę sporo umiała. Przy muszyskach metody prowadzenia tych piórek mnożyły się ale nigdy nie wracałem z ryb z poczuciem, że StC SC4 mnie ogranicza. 90 % czasu nad pstrągowymi rzekami robotę robiła ona. Reszta to były próby i eksperymenty, po czym następował powrót do Sc4.
     
    Tak to z granatową wędką było i w sobotę, 21 kwietnia 2018, się skończyło. Stojąc w ostrym nurcie na powodziowej wodzie, w miejscu gdzie normalnie można robić piknik na kocu, bujałem się pod naporem nurtu. Tak się bujnąłem, że przy wymachu z dużą siłą uderzyłem szczytówką w grubą gałąź. Mimo łoskotu rzeki dźwięk był słyszalny i nie pozostawił miejsca na interpretacje.
     
    Nie krzyczałem, nie przeklinałem, nie płakałem. Były emocje i żal. Z pewnością szkoda tak świetnej wędki. Tyle ryb, tyle wspomnień. Jeśli na jakąkolwiek wędkę złowię kiedyś więcej dużych pstrągów to będę mile zaskoczony.
    A tu ostatnie ujęcie z pola walki, po ostatniej, marcowej 60tce na SC4…
     

     
    W użytkowym arsenale pojawi się kolejny Lamiglas. „Lamiglasyzacja” mojego arsenału będzie już niemal kompletna. Zostaną niszowe narzędzia typu wędka na sumowy trolling czy jacyś tam pełnoprawni rezerwiści, zastępcy podstawowych Lamiglasów. Czy to na pstrągi, czy na wielkorzeczny spinning z pontonu, czy sandacze/ szczupaki / okonie z ręki czy na trolling śródlądowy za szczupakiem.
     
    Życie toczy się dalej, a poppingowy blank Lamiglasa im700 już wyruszył do Zbyszka …
     

     
    Jak każda moja wędka, będzie nosił nadane mu imię.
     

  19. Guzu
    Witam na moim blogu.
     
    Uleglem pokusie .
    Startuje z blogiem.
    W ramach moich skromnych mozliwosci, zewnetrznych bodzcow i inspiracji a takze przebiegu mojej egzystencji, bede na nim publikowal tresci zwiazane z moim wedkarstwem i plynace z owego wedkarstwa przemyslenia, refleksje.
    Wpisy beda mialy charakter subiektywnych opinii, relacji czy komentarzy.
    Prosze wszelkie oceny i wartosciowania zachowac dla siebie :)
     
    Z przyjemnoscia odniose sie do rzeczowych postow badz pytan pod moimi uzewnetrznieniami.
     
    Krotka notka techniczna dla czulych Czytelnikow : przepraszam za brak polskich znakow diakrytycznych. Lata przyzwyczajen, a przede wszystkim praca na komputerach wyposazonych w roznorakie wersje klawiatury (polskie, niemieckie, angieskie, hiszpanskie, francuskie itd….) zebraly zniwo. Pisze jak analfabeta :(
     
    Mam nadzieje, ze publikowane tresci usprawiedliwia trudnosci wynikajace z lektury tekstow z bledami. Dziekuje .
     
    Pozdrawiam
     
    [img]https://lh3.googleusercontent.com/-Wahc5_6q6PE/VX3g0PfQ6QI/AAAAAAAAK7o/_kMLyJZgu-g/s640-Ic42/P6140122.JPG[/img]
  20. Guzu
    Kiedyś bywałem tam regularnie. Niektóre sezony realizowałem niemal w całości na tamtych wodach.
    Sumy, czasami sandacze, ale jednak sumy.
    To były czasy pływania za sumem.
    Nawet artykuł o tym napisałem - ukazał się na jerkbait.pl "x" lat temu.
     
    http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/artykuly/w-pogoni-za-sumem-r264
    A potem odkryłem pstrągi. Które de facto wciąż odkrywam
    Nostalgia, namowy Kolegów, a przede wszystkim chęć poczucia tego charakterystycznego targnięcia, gdy sumik atakuje przynęte podaną za płynącą łodzią, sprawiły, że w kalendarzu na marzec 2018 zagościł wyjazd "na sumy".
     

     
    Było nas sześciu. Większość pierwszy raz na rewirach. Zatem przypadła mi funkcja niemal gospodarza, przewodnika. Wiedzą gdzie i jak pływać podzieliłem się jeszcze na etapie przygotowań. Sprzęt był ogarnięty. Odbyła się dość chaotyczna i wesoła odprawa.
     
    Moje osobiste przygotowania polegały głównie na odkurzeniu starych pudeł - czekały od września 2014.
    Kołowrotek to nieśmiertelny Avet, nowa plecionka 65 lb.
    Wędką miała być łowna i fartowna, lekka i przyjemna Daiwa Kenzaki Braid Boat Special.
    W zawierusze dziejów, przygotowań, sprawdzeń uszkodziłem przelotkę szczytową i ucięcie dwóch zestawów w pierwszej godzinie pływania wymusiło zmianę na awaryjnego nieśmiertelnika - Ugly Stick Tiger.
     
    Ale pływanie już trwało...
    Trwało i trwało, a niewiele się działo. W takich sytuacjach trzeba mieć świadomość, że poruszamy się traktorem - pyrkającą łódką. Pływając bez ustanku po wytypowanych rewirach... i tak do brania.
    W pierwszym, drugim, trzecim bądź czwartym dniu.
    Bo wiecej czasu na jazde traktorem tam nie miałem.
     
    Mi sie trafiły brania w pierwszym i ostatnim dniu. Udało się, dzięki dużej dozie szczęścia te 3 brania przełożyć na 3 ryby w łodzi. Każda ponad 2 metry.
    Tak bywa.
     
    Pierwszy dzień przyniósł mi branie po południu, pierwszy kontakt z podwodnym zwierzakiem. Wykorzystałem dana mi szansę i podebralem 220 cm.
    Potem się okazało, że była to największa moja ryba tego wyjazdu.
    Ale nie największa jaką złapano na tej wyprawie...
     

     
    Wiedzą się podzieliłem, okazjonalnie występującym fartem i tym tępym uporem sumiarza niestety nie mogłem.
    Kolejne dni pływania bez kontaktu z rybą.
    Nowa, awaryjna, żółta wędka nie chciała zostać fartowną.
     
    To "bezsensowne pływanie", to taki sam element tej całej zabawy, jak brania, hole i lądowania.
    Aż nastała godzina 14ta ostatniego dnia.
    "N-ty" raz płynę tą samą trasę. Na końcu zestawu wobler jointed. Partner na łodzi wykazuje typowe zmęczenie i ograniczoną czujność. A ja wożę nas i czekam...
    No i jest. Pacnięcie i hol się zaczyna.
    Ryba żółto - beżowa. Mniejsza od tej z pierwszego dnia.
    Krótka foto sesja na pobliskim pomoście...
     

     

     
    ... i wracamy na trasę.
     
    Obowiązkowe po każdej Rybie przewiązanie zestawów, chwila rozmowy ze znajomymi z innej łódki.
    Przekazuję fartownego woblera Koledze na dziobie. Sam zakładam innego jointeda Salmo.
    Przynęty do wody, po około 50 metrach trasy... BUM. Kolejne branie. Zdarza się. Podobno. Czasami. Mi w każdym razie bardzo, bardzo rzadko.
     
    Spływamy z nurtem, Koledzy z innej łodzi rejestrują całe zamieszanie ...
     

     

     


     
    Walczy dzielnie, bo z tych mocarnych wielkogłowych zawodniczków. Ja już "lekko" zmęczony. No ale się udaje. Podbiórka.
     

     

     
     
     

     
    Pomiar... 215 cm . Ryba ciemna, niemal grafitowy grzbiet. Masywny łeb i duży brzuch. Wydaje się wręcz krótka, przy tych swoich proporcjach ciała
     

     

     
    Ekstremalnie krótka fotosesyjka i ryba z powrotem w wodzie...
     
    W tym momencie już pozostaje mi tylko skupić na tym, by mój Kolega z łodzi złowił.
    Co też się udaje, w okolicznościach zaiste filmowych. W ostatniej trasie przejazdu.
    Ale to temat na kompletnie inną opowieść i innego narratora
     
    Generalnie, na każdych rybach, tak i na sumach warto być czujnym do końca robiąc swoje...
     
    Jak w tej piosence z linku ponizej:
     
    " ...Spirit never fade" \m/
     

     
    A wtedy jest szansa na jakiś wynik.
     

  21. Guzu
    Pierwsza runda nowego sezonu za mną.
    Udana.
    Zaskakująco hojnie mnie wody obdarowały w tym pierwszym wejściu antenowym sezonu 2018.
    Trochę chyba na wyrost ? Może coś dostałem na kredyt ?
    No sam nie wiem.
    W każdym razie, marudzić nie będę.
    Niecałe 5 krótkich, styczniowych dni aktywnego wędkowania, dwa otwarcia w siwym krajobrazie przymrozków i mgieł...
     

     
    Także tutaj taki delikatny muzyczny motyw nawiązujący do warunków i do mojej najdzielniejszej wędki pstrągowej - która własnie takie imię nosi \m/
     

     
    Ale o pstrągach... Wystartowałem na czele imponującej muszej armady. Wyposażony bowiem byłem w taką baterię nowych much ukręconych własnym sumptem,że nie było szans nawet połowy z nich przetestować.
     
     
     

     
     
     
    Także pełni nadziei przemierzaliśmy siwy krajobraz, w poszukiwaniu rybek w kropki.
    "ŚMY" - bo dwóch nas było - siła optymizmu i perswazji doprowadziła mojego serdecznego Kolegę do dołączenia do tej eskapady dosłownie w ostatniej chwili. I dobrze to wyszło dla nas obu !
    Kilka dni pobrykaliśmy razem, połapaliśmy. A potem dwa dni samemu buszowałem .
     

     
    Tytułowa historyjka rozegrała się ostatniego popołudnia. Także grałem solo. Właśnie w porze owego słynnego telewizyjnego programu parainformacyjnego. Dzień przyniósł kilka rybek, aktywność ryb spadała z godziny na godzinę. Na ostatnią rundę wytypowałem sektor bardzo zróżnicowany. Rzeka to skręca, to przyspiesza, to się rozlewa. By potem znów skręcić...
    Gdy wybiła 17ta, w nowych Low Light Ignitorach stanąłem u stóp (czyli końca) długiego, łagodnego zakrętu. Teren mocno zadrzewiony, dno to sekwencja skalnych garbów, naturalnych przelewów przecinających rzekę skośnie po całej szerokości. Pomiędzy nimi głębsze partie upstrzone stosami kamieni o tej porze pokrytych gęstą czupryną zielonych glonów.
    Rewir ten, od kiedy używam muszysk odwiedzam z lubością. Standardowymi przynętami spiningowymi łowi się tam ciężko. Nierówności dna, ilość strug opływających kamienie - to nie ułatwia roboty przy pomocy woblerka czy błystki. Wolniej prowadzone muszysko, pracujące dosłownie 10/15 cm pod wierzchem wody jest jakby stworzone do tamtych miejsc.
    A może to te miejsca powstały, bym miał gdzie smyczyć muszyskami ?
     

     
     
     
    No w każdym razie bardzo lubię ten obszar. Mimo tego, iż jak chodzi o te największe pstrągi, to obszar pozostał zawsze trochę poniżej swoich możliwości. Które to możliwości oceniałem i oceniam bardzo wysoko.
    Zdjęć tego rewiru nie wstawię, bo nie mam
    No i wpadłem tam. Słońce już w za niedalekim wzgórzem. Wszystko w cieniu. Mucha zatem super widoczna. Jedziemy. Wychodzi ryba, która mimo cienia jest doskonale widoczna. DUŻA. Brązowa i bardzo chce zabić mój wabik. Przy pierwszym podaniu nie zdąża. Poprawiam. Mucha wpada tam gdzie powinna, idzie tą strugą co należy, mijamy fragment skały, kamień jeden, drugi. Jest głęboczek, gdzie zaparkowało rybsko. Nie widzę błysku. Czuję już go na kiju. Duży brązowy pstrąg. Zacięcie , linki mam ze 3 metry, skutkuje wyskokiem "kloca" nad wodę. Metrowe salto. Spada z pluskiem. Dobrze, że nie ma gapiów Trwa to jeszcze kilka chwil. Ustawiam się poniżej niego. Wędka "Sub Zero" amortyzuje ostatni odjazd. Do góry. Podbierak.... JEST.
     

     
     
     
    63 cm brązu i kropek. Imię jego Marian - od początku 2017 każdy złapany pstrąg powyżej 60 cm otrzymuje imię zgodnie z imieninami danego dnia. Wiadomo - albo damskie, albo męskie. To klasycznie idzie
    Sesja foto, wypuszczenie, przewiązanie...
    Wracam na ten sam głaz, gdzie stałem gdy się pojawił. Inna struga. Niemal pod drugim brzegiem. Do tego ograniczona fragmentem drzewa leżącym trochę powyżej mnie. Pierwszy rzut trochę za nisko. Drugi blisko drzewa. Trzeci idealnie. Muszysko robi w rynnie. Branie - taki jak bierze duży, aktywny pstrąg gdy napływa coś na niego. Pstryknięcie takie trochę sandaczowe i gwaltowny przyrost masy. Ryba zamyka pysk na napływającym na nią kąsku i wykonuje zwrot. Stąd takie to uczucie. Nie ma wątpliwości - zacięcie na dalekim dystansie nigdy nie jest za mocne . W końcu żyłka i tak się rozciąga. I ryba tnie w górę w tej pseudo rynience i w kierunku głęboczka powyżej skalnego garba na którym stoję. Ekwilibrystka stosowana i po paru susach jestem już w połowie szerokości rzeki. Kilka chwil tańców, ale SUB ZERO, żyłka i mucha wpięta w nożyczki to są mocno na moją korzyść znaczone karty.
    Podbierak. Nieudane. Podbierak dwa. JEST.
     
    65 cm i masywny, budzący szacunek, Pan Jan pozuje ze mną do zdjęć.
     

     
    Kończy się Teleekspress. Kończy się przygoda w terenie.
    Pan Jan wraca grzecznie i szybko do wody. Ja w poczuciu spełnienia i zadowolenia rozkoszuję się chwilą.
     
    TROUT FISHING \m/
  22. Guzu
    Przed rozpoczęciem tegorocznych zmagań z wędką pozwoliłem sobie sformułować trzy wędkarskie cele na ten rok. Podjąłem działania mające doprowadzić do ich osiągnięcia. Ba, nawet miałem okazje odwiedzić akweny, gdzie takie wymarzone ryby żyją.
    A ryby miały być takie :
    Szczupak 125 cm
    Pstrąg potokowy 75 cm
    Boleń 80 cm.
    Najprościej poszło mi z boleniem. Nie złapałem żadnego sensownego bolenia w tym sezonie. Także klapa całkowita i „wstyd przed Ryśkiem”.
    Wyprawa, która miała szansę zaowocować tym BOLENIEM zakończyła się złowieniem nowego osobistego rekordu w jaziu. Lepszy jaź na zdjęciu, niż boleń w planach ?
     

     
    Jak chodzi o szczupaka, tu podjęta została walka. 10 dni trollingu na pewnym hiszpańskim akwenie dawało nadzieję na spotkanie z krokodylkiem wymarzonych gabarytów. Skończyło się na rybie 121 cm i dwóch 118tkach. Także miarowo zabrakło 4 centymetrów. Te trzy szczupaki pokazałem w poprzednim wpisie na blogu, zatem nie ma co ich powtarzać i w tym wpisie. Rekordu szczupaczego nie poprawiłem, ale mocno poprawiłem moje osiągnięcia jak chodzi o okazowe egzemplarze tego gatunku. Bo za takie uznaję powyżej wspomniane. Mimo nieosiągnięcia celu, mimo braku poprawienia rekordu osobistego, ten rok uznaje ze udany szczupakowo. Nie mam setek metrowych szczupaków na koncie, więc taki rok jak ten mnie cieszy. Do uzupełnienia puli godnych uznania szczupaków warto dorzucić ryby 110 i 104 z tego samego wyjazdu.
     

     
     
     
    I teraz ryba, która mnie napędza. Pod którą planuje sezon wędkarski od kilku lat.
    Pstrąg potokowy. Pstrąg potokowy 75 cm ? Nie złowiłem. Nie widziałem. Nie miałem kontaktu z taką rybą.
     
    To wciąż przede mną...
     
    Natomiast ostatniego dnia sezonu, czyli 12 października 2017, wydarzyło się coś. Tą ostatnią dniówkę na moich pstrągowych rewirach zaplanowałem skrupulatnie wcześniej. Które miejsca odwiedzę, gdzie zacznę, gdzie nie pojadę. W końcu miałem tylko 11 godzin nad rzeką. W tym czasie jeszcze musiałem jeść, przemieszczać się, a nie tylko wrzucać przynętę do łowiska…
     

     
    A zatem planistyka logistyczno / motoryczna w wersji zaawansowanej. Pierwszy wybrany sektor, to taki rewir, w którym zawsze sobie myślę : „stąd kiedyś będę miał życiowego pstrąga”. Łatwiej pomyśleć niż złowić. Sektor ma około 500 metrów długości. Obfituje w miejsca. Takie, że w każdym z nich może być życiowy pstrąg i nie ma prawa do zdziwienia. Ot, taki rewir. Przemierzałem go od początku owego czwartkowego dnia zaliczając kilka delikatnych pyknięć w muchę. Takie branka dyżurnych rybek, które mówią „ jest życie w łowisku”. Ale jak to bywa ostatniego dnia sezonu, planistyka logistyczno / motoryczna narzuciła rytm. Trzeba iść dalej. Ostatnia meta, przed wspinaczką do auta. Jeszcze kilka rzutów. Jeszcze trzy kroki do przodu wielkiego napływu na bystrze. Jeszcze kilka rzutów… BRANIE.
     
    Nie jakaś podwodna masakra dokonana na sztucznej musze, raczej takie branie z zawijasem. Ryba gdzieś z boku się przyczaiła i jak kąsek napłynął skasowała go z boku zwracając w miejscu i robiąc falę. Zacięcie, ryba idzie na środek, na głębsze. Do góry ją, ona w dół. Ale spokojnie. Bez niepotrzebnego kamikaze, tak lubianego przez brzany. Do góry, znów w dół. A zestaw mój podstawowy – SC4SW Popping 14 lb i żyłka 0.25 z męsko ustawionym hamulcem. Trzecia próba do góry a równocześnie już stoję w linii z nią, poniżej ryby, po pas w wodzie. Ryba próbuje mnie minąć, ale widok podbieraka ja zawraca. Już wtedy było widać, że tu jest STAWKA. Delirka i panika w głowie – „bo się zepnie…!!!”. Kolejna próba do góry i skasowanie linki do minimum. Jak dobrze mieć wędkę zwijająca się bez końca, a do tego krótką (7 stóp). Zawrót ryby, chlapanina. Podciągniecie i JEST. Podbierak waży.
    Zaglądam – no locha. Ale bardzo zgrabnie zbudowana. Duża, ale jak duża ?
     
    Największa !
     

     
    Oczywiście do 75 zabrakło. Ale nowy rekord jest. 73 cm!!!
    Po zeszłorocznym wyrównaniu 72 (pierwsze 72 miałem w styczniu 2014), jest nowy PB. Zdjęć seria na nadrzecznej półce, oby szybko i do wody. Przecież to pomnik przyrody. Prawem i troską chroniony.
     

     

     

     
    Emocje tryskają! Radość, której skala i intensywność, nawet mnie samego zaskakują. Jakoś takie wypracowane, wychodzone ryby najbardziej mi smakują. Takie wytęsknione, a jednak ulotne, chwile chwały. Złowić coś i tak jakby być zaskoczonym takim zdarzeniem, nie liczyć się z tym, że to się może wydarzyć, to trochę jednak inna radość. Radość zmieszana jest wówczas ze zdziwieniem. Tak miałem z tą rybą na początku 2014 roku. Trafiłem. Tak to oceniam po tych kilku intensywnych sezonach „za pstrągiem”. Teraz było jakby inaczej. Bardziej świadomie, ale jednak tyle różnych czynników musiało zagrać. Idealnie się spasować. Czas / miejsce/ podejście / wybór i podanie przynęty / branie/ zacięcie / hol / podebranie i pewnie ileś tych, których jeszcze nie znam.
     
    Ale taki ostatni dzień sezonu, szczegółowo zaplanowany, który przynosi nowy rekord w mojej wielce faworyzowanej rybie ? REWELACYJNE UCZUCIE, tak to określę.
     
    Kończąc to podsumowanie / relacje, nie będę się bronił, że swoje sezony oceniam przez centymetry.
    Przez złowione ryby i zaliczone rekordy czy inne cele. Moje wędkarstwo, samemu przeze mnie dość świadomie zdefiniowane, to nie jest łapanie chwil, zachodów słońca czy obserwacja ważki. To nie są spotkania z kolegami po kiju, zloty, czy odkrywanie nowych łowisk.
    Owszem lubię te szczegóły, wyłapuję je i tworzą one dla mnie otoczkę. Przyrodę, zwierzęta, brak ludzi przez cały dzień, gdy przemierzam dzikie ostępy w poszukiwaniu pstrągów.
     
    Ale moim celem są ryby. Interakcja z nimi. Największe ryby, jakie mogę spotkać w łowiskach, które odwiedzam.
    To mnie napędza, pcha do przodu. Zmusza do wysiłku intelektualnego, uczy cierpliwości i rozwija. Tak to widzę.
     

     
    W 2017 nie zrealizowałem żadnego z wyznaczonych celów. Paradoksalnie, sezon uważam za bardzo udany. Zastrzegam, że miewałem lepsze w życiu. Ale ten był lepszy od poprzedniego - 2016. A poprzedni był bardzo dobry. W zeszłym roku byłem więcej dni na rewirach pstrągowych. To się przełożyło na większą liczbę okazowych ryb w kropki. Ten rok przyniósł większą regularność w kontaktach z tymi XL. Złapałem ich niemało na samodzielnie wykonane przynęty (w tym temacie jest wciąż ogromne pole do rozwoju), co oczywiście cieszy. Tego największego złapałem na przynętę wykonaną przez mojego Mistrza… i automatycznie zdefiniował się cel na 2018.
     
    Cel na 2018 : Złowić nowy rekord pstrąga potokowego na samodzielnie zrobioną muchę i samodzielnie zrobić sobie jak najlepsze zdjęcia z tą zdobyczą.
     
    Pozdrawiam
    Daniel
     
    p.s. podczas samotnej, nocnej podroży na czwartkowe rewiry odkopałem stary, niesłuchany od dawna materiał \m/
     

  23. Guzu
    Rok temu odbyłem wycieczkę trollingową po wodach słodkich Hiszpanii.
    Relacje z tej wyprawy pozwoliłem sobie zamieścić na blogu :
     
    http://jerkbait.pl/blog/18/entry-430-upalny-trolling-na-hiszpa%C5%84skiej-syberii-rok-2016/
     
    Mam nadzieję, że chociaż niektórzy dali radę przeczytać tamtą relację. Na wstępie ostrzegam. Tegoroczna wyprawa trwała 10 dni zamiast 7. Było żmudniej, więcej pływania …i na koniec więcej ryb.
    Wyjazd ten, jak mecz hokeja, można podzielić na trzy tercje.
     
    1.
    Rozpoznanie walką.
     

     
    Szykowałem nas na ten wyjazd wiedząc, że będzie inaczej. Wody dużo mniej . Wyjątkowa jest susza tego roku. Zatem mniej wody, ile to jest mniej wody ? No tyle, że patrząc w pionie to 7 metrów niżej było lustro wody w porównaniu z rokiem poprzednim. Większość miejsc dających najlepsze wyniki szlag trafił. Dużo zbiornika było wciąż do odkrycia. Zatem ruszyliśmy od początku dziarsko. Sprawdzać, węszyć. Dniówka trwała 13 godzin, 13 godzin trollingu. Żadnych przynęt spinningowych. Stawiamy wszystko na jedną kartę, a może wiemy w co gramy ? A może trochę ponosi mnie (nas) pewność siebie.
     

     
    Pierwsze dni przynoszą pierwsze ryby. Łapiemy na starych miejscach kilka sensownych szczupaków (90 plus i po jednym większym) i jasno widać, że brzany to trzeba będzie znaleźć. Albo brzany znajdą nas...
     

     
    Wszystko to odbywa się w duchu spokojnie upływającego czasu. Ów komfort dają nam te dodatkowe dni. Jest średnio z rybami, ale z prędkością 5 kmh poznaję kolejne partie zbiornika, zapamiętuję miejsca. Sprawdzam je w różnych porach dniach. Odbywa się rozpoznanie walką.
     

     
    2.
    Front.
     

     
    W Hiszpanii mówią na to zjawisko „temporal”. Trwa kilka dni i przynosi zmianę pogody … a potem idzie dalej. I tak to wyglądało. Deszcz, wiatr, fale, dziwne zjawiska (fale zmieniające kierunek co kwadrans) i kupę innych atrakcji mieliśmy w kolejnych 4 dniach . Ale ryb nie mieliśmy. Podwodne stworzenia ewidentnie wrzuciły na przeczekanie. Tata zaliczył dzień na zero. Łapaliśmy przypadkowe szczupaczki, dobraliśmy się do pierwszych brzan. Ale było ciężko. Z komfortowego materaca dodatkowych dni szybko schodziło powietrze. Duże ryby nie pojawiały się i zaczynało się pojawiać w głowach pytanie : a jeśli to co robimy, to nie jest to co robić powinniśmy ?
     

    Ale w poprzednich latach o tej porze roku to działało, a poza tym nie mieliśmy za wiele alternatyw w zakresie aktywności wędkarskich na wodzie. A poza tym z upływem lat wiedza i doświadczenie rosną, a nie maleją. Teraz to może zabrzmi jak przechwałka, ale nie straciłem nadziei. Wiedziałem, że do końca będę pływał jak opętany i trollingował jak nagłębiej mogę...
     

     
    W dzień, w którym miało przyjść przełamanie powiedziałem rano do Taty : „ to będzie jak na sumach, będziemy pływać do skutku, albo do końca wyjazdu. Nie będzie wiadomo czy dużego szczupaka złapiemy pierwszego, drugiego czy trzeciego dnia. Czy w ogóle go złapiemy. Ale tak będziemy postępować…”
     
    3.
    Zbiory.
     

     
    Pusta gadka z powyższego paragrafu zbiegła się w czasie z końcem frontu. Pogoda zaczęła się stabilizować. Brzany już były znalezione. Szczupaki w zasadzie też. Aczkolwiek może nie byliśmy jeszcze wtedy tego świadomi. No w każdym razie czarna robota była zrobiona. Sprzętowo / przynętowo itd to byliśmy odrobieni już w poprzednich latach. To nawet nie komentuje. Ten rok jasno pokazał – limity, cele, wyniki, sukcesy a nawet rekordy – to jest w głowie. Robić swoje, ciągle analizując okoliczności. Pływać jak nieczłowiek – bez cienia wątpliwości, mimo że się nie łowi. Po prostu wariactwo… Ale w końcu wyniki przyszły.
    Zaczęło się kilka godzin po tamtej przemowie. Czysty przypadek. Moje 121.
     

     
    Wieczorem, na namierzonych już brzanach. Największa brzana wyjazdu . Moja. Kilka innych grubych.
    Dzień kończymy z poczuciem, że chyba się „ruszyły”. Osobiście, poczucie, że czuje temat, miałem już poprzedniego dnia.
     

     
    Może dlatego ta przemowa w ogóle się odbyła. Bo jednak aż taki coach motywator to ja nie jestem …
    No w każdym razie mamy dwa dni. Jest na łodzi już jeden bardzo duży szczupak z dnia poprzedniego. Ja czuję, że mamy jeszcze dwa dni. Gramy swoje !
    Następnego dnia rano pierwszy przejazd w trollingu otwieram metrówką . Ale najlepsze dopiero nadchodzi. Godzinę później Tata łowi życiowego (jak dotąd) szczupaka. 120 cm.
     
    Perch 14 sdr jest zjedzony. Wystaje czubek steru. Dosłownie. Operacja odbywa się przez pocięcie kotwic i wyjęcie ich w kawałkach.
     

     
    Nagle wszystko się układa w całość. Ryby przestają być przypadkowe. Wszystkie poprzednie dni się wydają super krótkie. A my łowimy !
    Są brzany, kolejne szczupaki. Mniej lub bardziej normalne.
     

    Dzień uznajemy, za najlepszy z dotychczasowych. Spływamy, a Tata mówi : „ A to były dopiero półfinały…”.
    No skoro tak, to przed nami ostatni dzień.
    Ostatni z 10. Mamy za sobą 9 dni pływania, po 12 godzin efektywnego trollingu. Trochę ponad przeszło 100 godzin ciągania przynęt za łódką.
    Zaczyna się, jak codzień, jeszcze o szarówce. Są pierwsze ryby. Wiele rzeczy już się dzieje automatycznie. Przynęty same się wypuszczają jakoś szybciej, woblery zatapiają się jakoś same równocześnie. To jest ta faza. Kiedy po prostu się łowi.
    Po godzinie mam lekkie branie i hol ciężkiej ryby. Kwadratowe 118.
     

     
    W ciągu następnej godziny łowię kilka bojowych brzan 70 plus. Wszystko jest na miejscu. Ryby biorą. Zaliczamy pierwsze dublety – równoczesne brania na oba trollingowe zestawy. Dzieje się dobrze, a my łowimy dalej. Do obiadu mamy ilościowo więcej ryb niż poprzedniego, najlepszego dnia.
    Po obiedzie gramy dalej swoje. Kolejne branie. Zacinam. To jest duży szczupak. Drugie 118. Dublet zaliczam. 236 jednego dnia w dwóch równych kawałkach. Wystarczy.
     


     

    Składam wędkę. Ostatnie kilka kwadransów po prostu powożę Tatę w trollingu…
     
    Taki to był wyjazd. Dłuższy niż dotychczasowe. W warunkach innych niż dotychczasowe. Mam poczucie, ze stanęliśmy na wysokości zadania.
    Oczywiście najważniejsze jest, że Tata ma życiowego szczupaka 120 cm. Ja ze swojej strony połapałem ryb. Obaj jesteśmy zadowoleni.
    To była udana wyprawa .
    Mam taką wędkę, do trollingu właśnie. Na tej wyprawie była podstawowa już od 3 dnia.
     
    Tak się nazywa, jak tytuł tej piosenki poniżej \m/
     

  24. Guzu
    Mateusz zapraszał mnie na rewizyte wiele razy. Termin ustaliliśmy ze sporym wyprzedzeniem i pozostało przygotować się na wycieczkę w nieznane.
    Nieznane dla mnie. Bo On, odwiedzane przez nas łowiska ma rozpracowane.
    Przygotowałem się miernie, lub gorzej. Gdyby nie wsparcie Kolegów w zakresie przynęt słabo bym powalczył na nowych wodach.
    A wody są. Grube, rybne. Mocno inne od dotychczas przeze mnie odwiedzanych. Rzeki przypominają wodne autostrady. A jeziora...tez wodne autostrady.
    W przeciwieństwie do regularnie zwiedzanej przeze mnie Hiszpanii "tam" wody są niemal wszędzie. Jest więcej ciekawych łowisk niż wolnych weekendów. A niektóre akweny aż piszczą by poświęcić im kilka lat wędkarskiej aktywności.
    Tymczasem wyjazd zaplanowaliśmy na 4 dni.
    2 dni na rzece.
    A potem 2 dni jeziorek.
    Zwiad, rozpoznanie, zapoznanie, innymi słowy stopa w drzwi do nowego, ciekawego Świata.
     
    Łowienie jest inne, jak wszędzie dopasowane do lokalnych uwarunkowań. Oczywiście można robić swoje i nie patrzeć na to co holują Koledzy na łodzi, ale można też czerpać z ich doświadczenia i dołączyć do grona łowiących.
     

     
    Jazie wyglądają jak karasie, tylko są od "karasiów" zdecydowanie dłuższe. Natomiast pokrojem ciała niektóre egzemplarze przypominają piłki ...
     
    Ta rybka poniżej to moje nowe PB jak chodzi o jaśka, ale mam nadzieje, że w przyszłym roku uda mi się podnieść jeszcze wyżej poprzeczkę.
     

     
    Wspaniałym aspektem wędkowania w tym "Nowym Świecie" jest rozmaitość gatunkowa. Na rzece bierze "WSZYSTKO", nawet sumy na woblery jaziowe. Na szczęście ich rozmiary są mało hiszpańskie i udaje się nawiązać walkę z pozytywnym skutkiem.
     
    Natomiast w jeziorze może być sandacz, grubszy szczupak ...albo rekordowy okoń.
     

     
    Wyjazd bardzo krótki, intensywny ale udany.
    Plany są na więcej, chęci są.
     

     
    Teraz trzeba zaplanować terminy i trzymać kciuki za pogodę. Bo jeśli ona pozwoli, to my swoje zrobimy. Nawet jeśli co godzinę pada deszcz, potem świeci słońce i tak non stop. Grunt to przygotowanie w kwestii odzieżowo przeciwdeszczowej, a w tym zakresie przygotowałem się nad wyraz dobrze (zimowa czapka to przydatne wyposażenie w sierpniu)...
     
    Następna moja wycieczka to subtropikalna aura Hiszpańskiego interioru.
    Sprzęt w gotowości .
    Stroje i akcesoria już przygotowane.
    Za dwa tygodnie start!
     

     
     
     
    A niektórzy Koledzy to twierdzą, że przynoszę szczęście...
     

  25. Guzu
    Kalendarzowy półmetek roku 2017 tuż za rogiem. Kilka karteczek zleci z kalendarza i już będzie druga połowa 2017 r.
    Znowu łowię tylko pstrągi. Od 7 stycznia 2017. Miałem zamknąć pierwszy semestr występów z wędką w połowie czerwca, ale wyszło jak wyszło. Sytuacja zawodowa zmusiła mnie do pozostania na obczyźnie dłużej. Żeby całkiem nie uschnąć z tęsknoty wybrałem się postać w rzece. Upały dokazują w tym czerwcu wyjątkowo. Niemal jakby był już co najmniej 20 lipca, albo początek sierpnia. No przesada.
     

     
     
     
    Starożytni mawiają, że okazja czyni złodzieja. A ja mówię : wolny weekend cieszy pstrągarza. Po ostatnim weekendzie mogę już chyba uzurpować sobie prawo do tego tytułu. Ale w każdym razie w komentarzach możecie mnie sprowadzić na Ziemię, jeśli to tylko moje nieuzasadnione pretensje.
    Cały semestr z rybami w kropki. Monokultura i nuda. Niby bez sensu, a jednak jestem bardziej szczęśliwym wędkarzem niż kiedykolwiek. A może to tylko złudzenie i próba makijażu narastającej paniki przed zbliżająca się 40tką ? Nie wiadomo.
    Pstrągi mnie pochłonęły, jak nie mam okazji łowić to siadam do imadełka i konstruuję jakieś tam wabiki z piór, sierści i włóczek. Jeden z nich przeszedł do historii mojego wędkarstwa. Nie boję się tego napisać – powiedzieć. Nigdy dotąd nie wykonałem przynęty tak zastraszająco zdecydowanie bardziej skutecznej od pozostałych w moim portfelu (noszę 7 przynęt w 7 przegródkowym portfelu) .
     

     
    Tak wyglądają jej resztki. Zaliczyła przeszło setkę ataków w trakcie 7 dni wędkowania. Równocześnie próbowałem wszelkich innych i nie miały nawet cienia szansy na równą skuteczność. Drut miedziany zaczął się luzować po pierwszej rundzie – 4 dni. Wtedy ta przynęta miała już na koncie dwie ryby ponad 60 cm, kilka dobrych 50taków, kilkadziesiąt innych wyholowanych i jeszcze nie wiem ile niezaciętych zajadłych strzałów.
    Drut zawijałem po każdym mocniejszym braniu. Zmieniałem przynęty…ale tylko ta łowiła. Widocznie taka była magiczna. Umarła po spotkaniu z Dorotą. Na super bystrzu nastąpiło takie branie, które następuje, gdy niemal się wjedzie dużemu pstrągowi do paszczy przynętą. BUM BUM. Zacięcie i odjazd w lewo. Tak zapoznaliśmy się . Potem walka. Hol. Podebranie. Fotki. Wypuszczanie. Zostało kilka zdjęć, rozpruta mucha – ten loczek to jeżynka z korpusu… i święto.
    Imieniny Doroty zbiegły się z osiągnięciem przeze mnie pewnego cenzusu. 60 pstragów potokowych po 60 (i więcej) centymetrów złowionych. Wyholowanych i wypuszczonych. Kilka powtórzonych, to owszem. Rekordzistów złowiłem już 3 razy. Od tego sezonu, za namową Przyjaciela, zaczynam pstrągi nazywać. Klucz jest prosty. Samiec czy samica. Dzień złowienia wskazuje imię – wedle imienin.
     
    Dlatego Dorota, z lekką nadwagą, to i owszem.
     

     
     
     
    No i tu jestem. Po pierwszym semestrze. Z osiągnięciem, jakim dla mnie jest 60 ryb 60plus. Z refleksjami i planami na przyszłość. Tą wędkarską oczywiście. Jest coraz trudniej. Zwykłe łowienie przy pomocy wykonywania rzutów z nadzieją na złowienie czegoś coraz mniej interesuje. Propozycje łowienia szczupaków na jerki czy gumy nie wzbudzają zainteresowania. Sandaczy z opadu też jakoś nie. Co ja będę robił? Biegł w kierunku 100 pstrągów ? Być może. W każdym razie teraz letnia przerwa do wrześniowego wznowienia sezonu pstrągowego.
     

     
    W lipcu nie wędkuję. W sierpniu wyruszam na trollowanie. Najpierw wielkie rzeki Zachodniej Europy, a potem poszukiwanie rekordowego szczupaka w Hiszpanii. Znów motogodziny z wędką w ręku. Po maratonie spacerów, będzie miła odmiana.
     

    Te upalne, wedle kalendarza wciaz czerwcowe, a jednak już letnie, pstrągowe sesyjki odbywałem w rytm tejże miłej nuty.
    MADE IN ESSEN \m/
    O tytule jak najbardziej pasującym do okoliczności przyrody :
     

×
×
  • Create New...