Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing
@slider@

[Artykuł] Alaska 2012 cz. 2

Recommended Posts

Alaska 2012 cz. 2
Autor: Łukasz Materek

 

 

Pierwszy tydzień na Alasce, który miał się powoli ku końcowi, nie rozpieszczał nas pod względem wędkarskim i spływ po rzece był naszą ostatnią nadzieją. Zgodnie z planem w sobotni poranek Walter odstawił nas na Paxson Lake, gdzie zwodowaliśmy ponton. Przeprawa przez jezioro poszła nam nadspodziewanie gładko. Co 15 minut zmienialiśmy się przy pagajach i pyknęliśmy je w dwie rundki.

 

Dołączona grafika
Daleko jeszcze tato?

 

Na wypływie Gulkana River zrobiliśmy przerwę na kilka rzutów. Miejsce to było polecane nam jako bankowe na troć jeziorową. Tylko z porą dnia nie trafiliśmy, bo w południe to akurat ten gatunek nie jest aktywny, żeby więc uniknąć rozczarowań na wszelki wypadek zaczęliśmy od lipieni. Stuart z Mariuszem skutecznie kusili je na mokre muchy, tata eksperymentował z sam już nie pamiętam czym, a ja klasycznie na sucharka.

 

Dołączona grafika
Wybarwiony sockeye, przyłów na lipieniową nimfkę.

 

Trochę jednak nerwów straciłem kiedy kolejne muchy były ignorowane i dopiero na Blue Dun przy pierwszym podaniu kardynał dał się skusić. Ciekawostką było, że lipienie żarły każdą mokrą muchę lub nimfę, tylko wybredne były przy zbieraniu z powierzchni.

 

Dołączona grafika
Lipień arktyczny

 

Za to sieje brały na wszystko, dosłownie. Nawet indykator brań kilkukrotnie stał się obiektem zainteresowań tych żarłocznych stworzeń. Takiego zagęszczenia ryb dawno nie widziałem. Spływając pontonem mogliśmy obserwować wszystko jak w akwarium. Setki lipieni i siei i co jakiś czas pojedyncze duże pstrągi jeziorowe.

 

Dołączona grafika
Sieja

 

Udało mi się namierzyć przy brzegu nieodpoczywającego pstrąga. Skatowałem go wszystkimi muchami, które mogłem przeprowadzić mu koło pyska, niestety bezskutecznie. W końcu odłożyłem wędkę i postanowiłem zapolować na dziada z aparatem...

 

Dołączona grafika
Południowa drzemka

 

Powoli godziłem się z faktem, ze lokalna atrakcja nie wyjdzie z wody, żeby się z nami przywitać. Na szczęście Stuart uratował sytuacje i z głębokiej wody za kamieniem wyjął taka ślicznotę na Sunray Shadow.

 

Dołączona grafika
Veni, vidi, vici

 

Połowa planu na ten dzień została zrealizowana. Pozostało nam jeszcze do zrobienia 12 km rzeki do jej przełomu. Ruszyliśmy zatem w dół i początkowe kilometry mieliśmy nerwowe, bo rzeka była płytka, kręta i ze sporym spadkiem. Stopniowo nurt się uspokoił do tego stopnia, ze zaczęliśmy wiosłować, żeby nadrobić czas. Po drodze widzieliśmy masę lipieni i stadka nerek gotowych do tarła. Niestety nawet na chwilę nie mogliśmy sobie pozwolić na postój, bo na tym odcinku miejsce na obóz jest tylko jedno i zależało nam, żeby do niego dotrzeć przed umowną nocą, deszczem i wilkami.

 

Dołączona grafika
Przełom Gulkana River I

 

Kilkusetmetrowy przełom stanowi wyzwanie nawet dla doświadczonych rafciarzy, a żółtodzioby jak my przenoszą swoje graty wąska ścieżką w dół rzeki do obozowiska położonego poniżej ostatniego, najwyższego progu, a następnie spławiają ponton na linach unikając tym samym niechybnej kąpieli. Wyszedłem z nieśmiała inicjatywą spłynięcia, ale spotkało się to z ponurym spojrzeniem papy Brody i jakimś bliżej nieokreślonym wyrazem dźwiękonaśladowczym wydanym przez Mariusza. Odebrałem to wszystko jako dezaprobatę dla mojego pomysłu i skończyliśmy jak wszystkie żółtodzioby. Na szczęście udało się przed deszczem i jeszcze zdążyliśmy opędzlować parę tłuściutkich siei na kolację.

 

Dołączona grafika
Przełom Gulkana River II

 

Pierwsza noc upłynęła w miarę spokojnie. Poza normalnymi atrakcjami, czyli chrapaniem, bąkami, i nieświeżym oddechem sąsiada, powykręcało mi nogi od kolan w dół, gdyż moja karimata okazała się być przeznaczona dla krasnali. Idąc spać całkowicie to zignorowałem, ale doświadczenie w ten sposób zebrane nie poszło w las i na kolejne nocki kładłem dodatkowa izolacje pod kończyny dolne.

 

Dołączona grafika
Dzień lipienia.

 

Pogoda była piękna, więc ruszyliśmy bez śniadania nad wodę. Stanąłem przy pierwszym interesującym miejscu. Zawiązałem sporego streamera w nadziei na tęczaka. Pierwszy rzut, i czuję, że coś podskubuje muchę. Przynęta wychodzi na płytsza wódę, a za nią lipień. Sytuacja powtarza się w kilku miejscach. Trochę zniecierpliwiony brakiem pstrągów zmieniłem streamera na pojedynczą mokrą Greenwell’s Glory i w pięciu rzutach wyjąłem cztery lipienie. Do kompletu zabrakło jednej sztuki, która była na tyle cwana, że gdy już spadła po raz drugi to dała sobie na luz (przyp. red. wzięła, spadła, ponownie wzięła, ponownie spadła). This is madness!

 

Dołączona grafika
Jeden z grubszych.

 

Złożyłem wędkę i wróciłem do obozu, bo pstrąga to ja tu raczej nie złapię. W tym czasie Stuart kosił lipasy na dwie mokre w dosyć szybkim nurcie, takim ścinającym z nóg. Na liczniku przekroczył czterdziestkę i właśnie miał dublet. Rzut, ryba, hol i tak w koło.

 

Dołączona grafika
Znowu lipień?

 

Wybiła godzina pakowania obozu i dwóch członków wyprawy zwinęło graty i przygotowało się do odpłynięcia. Niestety druga połowa grupy zapomniała/nie zrozumiała/zabłądziła i wróciła na miejsce zbiórki ze sporym opóźnieniem. Wreszcie ruszyliśmy. Tata złapał się za pagaje i tak nas przewiózł, że do dziś zachodzę w głowę jak to możliwe, że wyszliśmy z tego w jednym kawałku? Trzeba jednak przyznać, że sterowność przeładowanego pontonu, była bliska zeru i każdy z nas się o tym przekonał tego dnia. Natomiast zalety odkryliśmy ostatniego dnia na spokojnej wodzie, kiedy to pomimo silnego wiatru nasza jednostka napędzana wiosłami trzymała pięknie kurs.

 

Dołączona grafika
Śniadanie mistrzów o drugiej po południu.

 

Tym razem na obóz zatrzymaliśmy się dużo wcześniej w bardzo urokliwym miejscu. Była nim wyspa utworzona pomiędzy głównym korytem i jego odnoga w pobliżu bobrowych żeremi. Na obiado-kolację wciągnęliśmy lipienie pieczone na ognisku i po odpękaniu wszystkich przykrych obowiązków związanych z rozbijaniem obozu wreszcie mogliśmy oddać się wędkowaniu.

 

Dołączona grafika
Obóz na wyspie.

 

Lipienie za bardzo mnie nie interesowały, więc zawiązałem czarnego streamera imitującego pijawkę i zacząłem obławiać okolice żeremi. W tym czasie tata poszedł w góre odnogi, a Stuart i Mariusz obławiali główne koryto. Pierwszy rzut i spod zwalonego drzewa coś wystrzeliło w kierunku muchy. Trochę zabawy i pierwszą rybą wieczoru okazuje się być spory lipień. Po nim był kolejny, i kolejny i tak ze trzydzieści razy.

 

Dołączona grafika
Czy wspomniałem, ze dominowały lipienie?

 

Więcej szczęścia miał Stuart i wydłubał dwa tęczaki przy obozie. Tata tez lipieniował, a Mariusz namierzył stadko nerek i zachciało mu się fotki z czerwonym rozbójnikiem. Pierwsze dwie ryby nie dały się zatrzymać na cienkim zestawie, ale po przezbrojeniu trzecia sztuka zapozowała do zdjęcia.

 

Dołączona grafika
Nerka Mariusza.

 

Repertuar niespodzianek Alaski jest obszerny. W nocy zostaliśmy potraktowani przymrozkiem. Przebudziłem się z zimna koło trzeciej. Wydawało mi się, że wszyscy śpią i tylko ze mnie taki zmarźlak, więc założyłem na siebie co było pod ręką, opatuliłem się szczelnie śpiworem i zasnąłem. Rano jednak okazało się, że zimno wszystkim dokuczyło, a Mariuszowi do tego stopnia, ze musiał wyjść z namiotu i pochodzić, żeby się rozgrzać. Wtedy też zauważył, że w bocznym korycie na zakolu ze spokojną wodą pojawiła się cienka warstwa lodu.

 

Dołączona grafika
Miejscowa odmiana przyobozowych sępów karłowatych.

 

Kolejny dzień spływu zszedł nam na tym samym, czyli lipieniach. Jednak już nie w takich ilościach. Natomiast napotykalismy coraz więcej nerek i zaczęły się też pojawiać pojedyncze kingi. Jednak ich kondycja wskazywała na gotowość do odbycia tarła, więc ograniczyliśmy się do zabawy z drobnicą. Wszystkie zakola ze spokojną wodą były okupowane przez sieje. Ciekawostką było to, że okazały się one dosyć trudne do złapania i zupełnie nie przypominały tych z jeziora. Były chudsze i wyjątkowo wybredne. Dopiero mała imitacja kiełża sprowokowała je do brania.

 

Dołączona grafika
Sieja w wersji rzecznej.

 

Obóz rozbiliśmy przy ujściu West Fork do Gulkana River. Prawobrzeżny dopływ toczył błotnistą wodę i był głównym winowajcom naszych wędkarskich niepowodzeń z poprzedniego tygodnia. W tym miejscu utworzył się długi pool z grubą wodą, czyli nasza ostatnia nadzieja na kinga na muchę. Podczas wieczornej sesji musiałem w pojedynkę bronić honoru drużyny, bo moi towarzysze wybrali relaks przy ognisku i butelce czystej. Orałem rzekę uparcie, ale poza lipieniem samobójcą nic innego nie zainteresowało się moimi intruderami.

 

Dołączona grafika
Poranek.

 

W nocy nastąpiło poważne załamanie pogody i dzień przywitał nas deszczem i silnym wiatrem. Po porannej jajecznicy i kawie tata z Mariuszem odmówili wyjścia nad wodę, bo stwierdzili, ze w takich warunkach nie ma szans. Stuart dał się namówić na rundkę po poolu i bardzo dobrze, bo przynajmniej nie marzliśmy. Przy takim wietrze nawet skagit nie chciał latać i trzeba było mocno cisnąć, żeby wyekspediować muchę do wody. Misja prawie zakończyła się powodzeniem, bo Stuart zapiął kinga, ale skubaniec urwał się przy brzegu. Zgodnie orzekliśmy, że można to zakwalifikować jako "semi-long distance release". Warunki uległy dalszemu pogorszeniu i musieliśmy się zwijać. Szybkie pakowanie obozu i odjazd. Zdecydowaliśmy się tego dnia zakończyć spływ, bo woda poniżej West Fork już nie bardzo nadawała się do muchowania i pomimo, że mieliśmy spory kawałek do przystani w Sourdough to udało nam się późnym popołudniem do niej dopłynąć.

 

Dołączona grafika
Copper River

 

Ostatni dzień w Copper Valley postanowiliśmy spędzić na Klutina River. Wiedzieliśmy, że szału nie będzie, ale przynajmniej istniała realna szansa na świeże i waleczne nerki. Woda przez te kilka dni znacznie opadła. Udaliśmy się na ujście do Copper River i powoli przemieszczając w górę rzeki obławialiśmy ten odcinek.

 

Dołączona grafika
Mount Drum

 

Szło nam jak krew z nosa i dopiero kolo południa trafiliśmy na miejscówkę, gdzie były ryby. Udało się kilka nerek wydłubać i przyszła pora na pakowanie sprzętu, pożegnanie Copper Valley i sześciogodzinną podróż na Kenai.

 

Dołączona grafika
Ostatni sockeye z Klutina River.

 

Plan był taki, żeby się porządnie wyspać przed czwartkowymi połowami na Kenai River, ale z przyczyn oczywistych znowu poszliśmy bardzo późno spać . Poranne wstawanie okazało się być sporym wyzwaniem i wypłynęliśmy z przystani z godzinnym poślizgiem.

 

Dołączona grafika
Pudło z przynętami do trollingu.

 

Tegoroczny ciąg czawyczy na Kenai był wyjątkowo slaby i obowiązywał C&R, a do tego zakazano upiększać przynęt ikrą i atraktorami zapachowymi, więc i nasze oczekiwania musieliśmy trzymać na wodzy.

 

Dołączona grafika
Hol ryby na sąsiedniej łódce.

 

Do południa za wiele się nie działo, kiedy to mogliśmy obserwować sąsiadów w akcji. Josh skierował łódkę bliżej brzegu, żeby nie splątać zestawów, a tata zabrał się za robienie kanapek. Nagle zauważyliśmy, że przynęta na taty wędce popłynęła sobie w górę rzeki. Wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, ze chyba coś się uwiesiło i trzeba zwijać wędki i zabrać za hol. Tata coś protestował, ze właśnie smaruje majonez i nie ma czasu, ale ostatecznie dał się łaskawie namówić na przerwę w tym niezwykle skomplikowanym zadaniu i doholował małego Kinga do łódki. Ryba fiknęła koziołka przy burcie i ucieszona odpłynęła, Pan Jan zadowolony wrócił do swoich kanapek, a ja musiałem uspokoić skołatane nerwy piwkiem. Snimki nie budiet nada dalsze pławat’.

 

Dołączona grafika
Papa Broda pykający fajeczkę w głębokiej zadumie.

 

Spłynęliśmy na ujściowy odcinek w nadziei na dorwanie czegoś podczas przypływu. No i się udało, tym razem u Mariusza wędka zatańczyła lambadę i ryba zaczęła odjazd. Po kilku minutach mieliśmy łososia blisko łódki. Josh ocenił go na 30-35lb. I powtórka z rozrywki, czyli świeca i do widzenia...

 

Dołączona grafika
Mariusz w akcji.

 

Rodzi sie pytanie dlaczego? A dlatego, ze przy C&R hol jest ograniczany do minimum, czyli dosyć siłowy przy czym łódka pomaga skrócić dystans do ryby, która jest jeszcze pełna wigoru i najczęściej niegotowa na podebranie. Zabawa była tylko fotki brak.

 

Dołączona grafika
Gimnastyka na sąsiedniej łódce.

 

Mówi się, że do trzech razy sztuka. Dwa brania nastąpiły jednocześnie na wędach taty i Mariusza, ale tylko ta druga ryba się zapięła. Pełna mobilizacja na łódce. Ja nagrywałem kamerą, Stuart robił fotki, tata udzielał rad wujkowi „dobra rada”, a Josh starał się nie posikać ze śmiechu. Wszystko zakończyło się jednak powodzeniem i nasz przewodnik odhaczył kinga w wodzie.

 

Dołączona grafika
Sreberko z przypływu.

 

Następnego dnia wróciliśmy do Anchorage i tam zakończyliśmy wyprawę tradycyjną kolacją w barze sushi i pożegnalnym piwkiem u Erica. Tegoroczny wyjazd do łatwych nie należał. Na każdą rybę, poza lipieniami, musieliśmy się porządnie napracować. Była to mała lekcja pokory, ale bynajmniej nie zraziło mnie to do wyjazdów w tamtym kierunku i mam głęboką nadzieję, że w tym roku ponownie zawitam na Alasce.

 

Dołączona grafika
Zdrówko.

 

Autor: Łukasz Materek



[url=http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/relacje/alaska-2012-cz-2-r301]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url]

Share this post


Link to post
Share on other sites

Super opis pięknej przygody - szczerze zazdroszczę  bo marzy mi się taka wyprawa... no ale najpierw trzeba pociechę podchować ;)

Share this post


Link to post
Share on other sites

Bajeczne widoki :) No i nastawienie w 100% na slamonidy. Chyba zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi. Obawiam się, że już wpadłem ;) ...

Share this post


Link to post
Share on other sites
Pewnie troche przegialem z saturacja, ale podkrecilem ja na zapas, zeby zrekompensowac strate na jakosci po wrzuceniu na serwer. Jakbym sam to robil, to na zasadzie prob i bledow dobralbym parametry, a tak to jest jak jest. Poza tym czesc fotek robil Stuart malym Cannonem i musialem troche przy nich pogrzebac.

Share this post


Link to post
Share on other sites
Dzikość przepięknej krainy wręcz wychodzi ze zdjęć. Pięknie

Share this post


Link to post
Share on other sites

Luko, dopiero teraz trafiłem na ten tekst

I zdjecia fajne, ale przede wszystkim - świetnie napisane. Naprawdę doceniam i styl i lekkość, szczególnie ze lubię takie rubaszne opowieści :D

Aż się prosi być miał swojego bloga i wpisy w jednym miejscu!

Share this post


Link to post
Share on other sites

U bloggerow za duza konkurencja jest, trzech muszkieterow wystarczy  ;) Tak na marginesie, to bileciki juz mamy kupione na czerwiec, wiec za 3 miesiace bede o tej porze pakowal graty i pilnie sledzil prognoze pogody.

Share this post


Link to post
Share on other sites

 

Sniadanie mistrzów-pierwsza klasssa.

 
A wiesz jak smakowałoooooo....

Share this post


Link to post
Share on other sites

×
×
  • Create New...