Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing
@slider@

[Artykuł] Rzeka spełnionych marzeń – cz. I

Recommended Posts

Rzeka spełnionych marzeń – cz. I
Autor: Maciej Rogowiecki


Nad Rio Matupiri wstaje świt. Ciemno granatowe i bezgwiezdne niebo zaczyna zmieniać barwę na niebieskie, a na wschodzie pojawiają się różowe odcienie budzącego się opieszale dnia. Z początku pastelowe, delikatne i niezdecydowane –zupełnie jakby nie chciały zbyt natarczywie pospieszać ustępującej właśnie nocy. Po dłuższej chwili jest jednak na tyle jasno, iż przez okno pływającego domku mogę rozróżnić zarys drugiego brzegu i tropikalnego, pierwotnego lasu otulonego dotychczas skrzętnie przez gęsty mrok. Powinienem już wstawać, ale nie chcę stracić tej ulotnej chwili. Rozbudzony, wciąż leżę nieruchomo na wznak i tylko…słucham. W absolutnej, doskonałej ciszy jakiej doświadczyć można tylko w niezamieszkanym, bardzo odległym miejscu, dochodzą do mnie pierwsze odgłosy brzasku. Moje niewprawne, wielkomiejskie ucho nie potrafi ich zrazu odróżnić – zlewają się w jeden, wyraźny szmer i „pulsowanie”. Przyjemne i trochę swojskie, ale gdyby zapytać co właściwie słychać, to nie potrafiłabym konkretnie odpowiedzieć. Staram się więc wyłowić pojedyncze brzmienia i skupić na nich uwagę. Z pewnością słychać ptaki i zdaje się, że to powszechnie występujące w Amazonii papugi. Ich wesołe „trele” dobrze niosą się po rzece. Rozróżniam jeszcze szelest poruszanych pierwszymi powiewami wiatru liści co daje nadzieję na być może nieco chłodniejszy, bardziej znośny dzień i dźwięk kołyszących się na wodzie łodzi zacumowanych parę metrów od naszego domku . Słyszę także odległy, acz wyraźny i nieco metaliczny świst, który przypomina trochę odgłos jakiejś olbrzymiej, dawno nie oliwionej maszyny, której lata świetności już dawno minęły. To stado wyjców – dużych i bardzo donośnych małp, które przy pomocy głośnego ryku komunikują się ze sobą i konkurującymi o terytorium i pożywienie innymi mieszkańcami dżungli. Do tego żaby. Ich nieprawdopodobny, wybijający się na pierwszy plan i zwielokrotniony rechot potrafiłby obudzić umarłego. Ciekawe czy ich rozmiary są proporcjonalne do dźwięków jakie wydają? Musiały by być wtedy chyba wielkości nosorożca….Z kakofonią budzącej się do życia przyrody przeplatają się odgłosy dziwnie tu niepasującego człowieka – miarowe buczenie generatora, „Och, my darling Clementine” spod prysznica w domku obok i brzdęk naczyń rozkładanych na dużym, przykrytą kwiecistą ceratą stole w stołówce. Pora wstawać – zaraz zaserwują sadzone jajka, kiełbaski, świeże owoce i wyciskany sok z mango.

Niespełna pół godziny później witam się z szczerzącym w uśmiechu białe zęby Carlosem, który podczas śniadania zdążył podstawić płaskodenną łódkę pod werandę naszego pływającego lokum. Wczoraj razem świetnie nam poszło i dzięki jego pomocy przechytrzyłem wiele ryb. Pakujemy prędko ekwipunek do łodzi – jeden spinning, jedną muchówkę, dwa małe pudełka z przynętami i jedną olbrzymią skrzynię z zapasem lodu i napoi na cały dzień. Carlos nie mówi po angielsku, a ja ni w ząb nie rozumiem po portugalsku. Ale kto by się tym przyjmował? Oboje wiemy co mamy robić. Wyruszamy gdy pierwsze promienie bezlitosnego słońca zaczynają padać na gładką i czarną jak smoła powierzchnię Matupiri. Pięć minut później, pod rozłożystym zwalonym drzewem zacinam z powierzchni pierwsze duże tucunare. Chwilo…trwaj!


Dołączona grafika
Tym razem wyruszyliśmy na tucunare (peacock bass) – super sportowe ryby Ameryki Południowej.


Do trzech razy sztuka

Bliżej niesprecyzowany, romantyczny pomysł wyjazdu w dorzecze Amazonii pojawił się w naszych planach po raz pierwszy w bodajże 2007 roku, ale 5 lat czekaliśmy aż nasze stopy dotkną brazylijskiej ziemi. Z początku wszystko przebiegało wartko, prędko i zgodnie z tym samym, utrwalonym już przez wiele wyjazdów scenariuszem – przegląd internetu, ofert turystycznych operatorów, filmików na You Tube oraz raportów z serii „w tym tygodniu w dżungli” na przeróżnych , zazwyczaj amerykańskich forach. I potem….nie wiem co się stało. Pamiętam, że byliśmy już zdrowo „podpaleni”, jednak pomysł wyjazdu do Brazylii jakoś sam z siebie upadł na kilka ładnych lat. Chyba nie miałem po prostu czasu i determinacji aby na poważnie to wtedy zorganizować, a moja rozkapryszona innymi „tropikami” ekipa też miała chwilowo dość ciepłych klimatów.

Nastał zimny i posępny styczeń 2011. Przy tradycyjnym, noworocznym lunchu padło nagle ni z gruszki ni z pietruszki nieśmiałe „to co z tą Amazonką? Jedziemy?”. Pół metra śniegu za oknem restauracji, szaro-stalowe niebo i brak kontaktu z wodą przez kilka ładnych już tygodni sprawiły, iż decyzja została podjęta szybko i „po męsku”. Termin wybraliśmy na listopad zaraz po Wszystkich Świętych. Organizacja całego przedsięwzięcia spadła jak zwykle na mnie, a Michał, który wyjeżdżał akurat na dłużej do USA miał zrobić sprzętowy „research” i wybrać co ładniejsze zabawki. Przygotowania ruszyły więc pełną mocą i kilka tygodni później zaskórniaki na tajnych kontach, o których nasze żony nie miały jeszcze wtedy bladego pojęcia, skurczyły się o wysokość przelewanej do Brazylii zaliczki. Klamka zapadła.

Do listopada został opór czasu, jednak pamiętam dobrze, iż przed tą wyprawą było dużo spraw do „ogarnięcia” i wiele maili zostało napisanych i wymienionych z kolegami aby ułożyć ostateczny plan. Sama tylko trasa przelotu (wybraliśmy operatora, który umożliwiał nam dotarcie na bardzo odległe – czytaj nieprzełowione rzeki Amazonii) pociągała za sobą 4 loty w jedną stronę z obowiązkowym, 2 dniowym przystankiem w Rio de Janeiro na zwiedzanie. Trochę niepewności budziła także kwestia lotniczego bagażu, który na ostatni etap lotu (z Manaus na naszą rzekę lecieliśmy małą awionetką) był przez organizatora okrutnie, wprost brutalnie ograniczony i miał zamknąć się w 20 kg łącznie z podręcznym i wędkami. Na miejscu okazało się oczywiście, że 20 kg to na wyprawę do Brazylii aż nadto, ale nie uprzedzajmy faktów…. Michał, mimo iż przebywał sobie na słonecznej Florydzie też nie miał lekko. Gnębiłem go bez litości podsyłając coraz to nowe pomysły na sprzęt, który powinniśmy ze sobą do Amazonii zabrać – nowe poppery, woblery, jigi, dziesiątki wzorów much i kilka rodzajów linek o wszelkim możliwym stopniu tonięcia. Gdy przysłał wreszcie do mnie długo wyczekiwaną paczkę z „osprzętem” to pierwszym co pojawiło mi się w głowie, była myśl, że nigdy jeszcze nie zapłaciliśmy tyle za nadbagaż. Czegoż tam nie było? Składane muchowe kosze (do wyrzucania linki na teoretycznie dalszą odległość), poppery we wszystkich kolorach tęczy, jigi robione na zamówienie przez amerykańskiego guru od bassów, linki z kosmiczną powłoką, która „wytrzyma” każdy tropik i….jeszcze kilka rzeczy, których zupełnie nie zamawiałem!

Czas uciekał szybko i zanim na dobre otrząsnęliśmy się z jesiennych, szwedzkich szczupaków nastał początek października. Do upragnionego wyjazdu do Brazylii zostało nieco więcej niż miesiąc i mocno cieszyliśmy się na nadchodzący szybko termin. Niestety nadaremnie, bo po prostu nie polecieliśmy. Na chyba 3 tygodnie przed wyjazdem odebrałem telefon, iż z powodu wysokiego poziomu wody nasz miejscowy organizator zdecydowanie sugeruje zmianę terminu na inny. Oczywiście wiedzieliśmy o takim niebezpieczeństwie (dorzecze Amazonki jest pod tym względem całkowicie nieprzewidywalne, nawet w porze suchej), jednak podekscytowany, wędkarski umysł po prostu nie przyjmuje takiego scenariusza do wiadomości. Kilka dni trwała gorączkowa wymiana informacji z bazą wędkarską na miejscu w Brazylii. Raporty, jakie spływały jednak od grup, które mimo niekorzystnych warunków zdecydowały się przyjechać, były bezlitosne. Woda wysoka, mętna, ryby weszły w zalane drzewa i trudno się do nich dobrać – „radzimy abyście nie przyjeżdżali ponieważ nie zobaczycie co Amazonia ma wędkarzowi naprawdę do zaoferowania”. Jesteśmy rozgoryczeni, ale co było robić? Podejmujemy decyzję o zmianie terminu. Na szczęście kupiliśmy bilety lotnicze, które można przesuwać w czasie. Są kilka stówek droższe niż podstawowa taryfa „economy”, ale mogą zaoszczędzić później znacznie poważniejszych zmartwień.

Ciśnienie i cały zapał uszło z nas jak powietrze z przedziurawionej dętki. Trudno opisać rozczarowanie jakie poczuliśmy gdy wyjazd został odwołany. Tym bardziej, że zima znów była za pasem i zapowiadało się na dłuższą przerwę od wędkowania. Po kilku dniach rozpoczęły się „negocjacje” w domach i pracy co do potencjalnego, nowego terminu. Ponowne zgranie całej, choć w sumie niewielkiej ekipy zajęło ze 2 tygodnie, ale koniec końców nowa data została wyznaczona na drugą połowę lutego 2012. Ponad 3 miesiące od pierwotnie zaplanowanego terminu, ale wcześniej nasi organizatorzy nie mieli żadnych wolnych miejsc – wszystko było „pobukowane” na amen. Nic, dobre i to! Minęło nieco czasu i smutek z powodu odwołanej wyprawy zmienił się u nas znów w niecierpliwe oczekiwanie. Dodatkowo mieliśmy otrzymać od losu mały bonus, ponieważ „stopover” w Rio przypadał na sam środek karnawału, co już samo w sobie było dostateczną gratyfikacją za anulowany przedtem termin. Co prawda licha nora w obskurnym schronisku kosztuje w tym czasie tyle co 5-gwiazdowy Hilton, a milion przybywających na rozpustną zabawę turystów korkuje niemiłosiernie miasto, to jednak zobaczyć Rio w karnawale to było coś! I wiecie co się stało? Tak, właśnie to. Znów nie pojechaliśmy. Scenariusz ten sam co poprzednio – telefon z Brazylii i informacja, że rzeki w dorzeczu Rio Negro przybrały kilka metrów i o rybach można zapomnieć na co najmniej kilka tygodni. Nawet nie byliśmy specjalnie źli. Sytuacja była po prostu kuriozalna – po raz kolejny będziemy musieli przebukować bilety oraz hotele w Rio i Sao Paulo (plan zakładał lot powrotny do Europy przez to miasto) i po raz kolejny nasze wędkarskie ego zostanie wystawione na ciężką próbę. Tym razem jeszcze cięższą niż ostatnio, bo sezon wędkarski w Amazonii kończył się w połowie marca i na nowy termin przyjdzie nam sporo poczekać. Ustalamy wspólnie, iż przekładamy wyjazd na październik 2012 i robimy to po raz ostatni. Nawet biblijny potop nie spowoduje, że anulujemy wyprawę po raz trzeci i najwyżej pojedziemy zwiedzić turystycznie Brazylię. Na kilka tygodni przed koleją próbą wyjazdu nie czuliśmy więc specjalnie nic i niczego też sobie nie obiecywaliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że na pewno tym razem polecimy – najwyżej bez wędek. Aby się niepotrzebnie nie denerwować zaniechaliśmy też regularnego śledzenia internetowych raportów wędkarskich, które precyzyjnie podawały poziomy wody, a nawet dokładne ilości tucunare złowionych na „naszych” rzekach w każdym mijającym tygodniu. Na kilka jednak dni przed wylotem pękłem i sprawdziłem z Michałem stan rzek. Dobry humor i optymizm powrócił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – warunki tym razem były dobre, a nawet więcej – były wprost idealne. Lecimy!!!


Dołączona grafika
Przedmieścia Rio z okien samolotu. Mieszka tu blisko 12 milionów dusz…


Zobaczyć Rio i umrzeć

Po tradycyjnym cyrku z nadawaniem wędek na Okęciu i 17-godzinnej podróży dolatujemy do Rio de Janeiro. To kultowe, niebanalne miasto od zawsze było wysoko na mojej liście „100 miejsc, które musisz zobaczyć przed śmiercią” i muszę powiedzieć, że nie rozczarowałem się ani na jotę. Boskie Rio jest takie za jakie uchodzi: kolorowe, piękne i rozrywkowe. Na mnie zrobiło kolosalne wrażenie i z pewnością wrócił bym tam na dłużej. Dwa dni, które poświęciliśmy na zwiedzanie tej metropolii w zupełności wystarczyły aby poczuć jego magnetyczny urok. Aby nie tracić cennego czasu skorzystaliśmy z usług profesjonalnego przewodnika, którego zawczasu wynajęliśmy w miejscowym biurze podróży. Paulo okazał się przesympatycznym, bardzo kulturalnym facetem w średnim wieku, który płynną angielszczyzną opowiadał nam o Rio prawie bezustannie. Przez 2 dni przejechaliśmy wspólnie miasto wzdłuż i wszerz robiąc sporo kilometrów. Licząca ponad 11 mln ludzi metropolia jest bez wątpienia najładniej położonym miastem jakie w życiu widziałem. Otulona z jednej strony przez niebieskie, czyste wody Atlantyku, a od strony lądu przez liczne, dość strome i wysokie wzniesienia, porośnięte tropikalną roślinnością. Najsławniejsze z nich to oczywiście „Głowa Cukru” (wzgórze nazwane jest tak z powodu kształtu przypominającego fragment trzciny cukrowej) oraz Corcovado z majestatycznym posągiem Chrystusa Odkupiciela. Oba wzniesienia stanowią absolutnie obowiązkowy punkt pobytu w Rio i niezwykłą atrakcję turystyczną, którą zapamiętacie na długo. Dopiero bowiem z wysokości widać jak piękny i majestatyczny jest Port Rzeki Styczniowej (Rio de Janeiro znaczy właśnie tyle).


Dołączona grafika
Turystyczna kolejka wiezie nas na szczyt Corcovado.

Dołączona grafika
Corcovado - będąc w Rio to miejsce trzeba zobaczyć choćby nie wiem co!

Dołączona grafika
Widoki zapierają dech w piersiach. Bajkowa sceneria.

Dołączona grafika
Spotkane na Corcovado zwierzątko co przypomina oposa…

Dołączona grafika
Na samej górze można kupić owoce najwyższej jakości – np. mango.

Dołączona grafika
Które można od razu zjeść. Super smaczne i w niczym nie przypomina mango z naszego marketu.

Dołączona grafika
Rio jest najładniej położonym miastem jakie kiedykolwiek widziałem. W tle „Głowa Cukru”.

Dołączona grafika
Posąg Chrystusa Zbawiciela na szczycie – najbardziej charakterystyczny punkt w Rio

Dołączona grafika
Imponująca statua ma 38 m wysokości…

Dołączona grafika
I jest uznawana za jeden z siedmiu „nowych cudów świata”.

Dołączona grafika
Wieczorem spotykamy miejscowych wędkarzy. Niestety są „na pusto”.

Dołączona grafika
Zmierzch zapada nad Rio. Zabawa tutaj dopiero się rozpoczyna!

Dołączona grafika
Późno w nocy…zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy zaraz do hotelu.

Dołączona grafika
Rano zwiedzamy olbrzymią i sławną katedrę rzymskokatolicką.

Dołączona grafika
Ma 80 m. wysokości, mieści 20 000 wiernych, a w 1980 r odwiedził ją Jan Paweł II.

Dołączona grafika
Dzisiaj jedziemy na „Głowę Cukru”. Kolejka wiezie nas wysookoo….

Dołączona grafika
Pamiątkowa fotka na tle słynnego wagoniku Jamesa Bonda (Moonraker z 1979 r).

Dołączona grafika
W dole cudne widoki Rio de Janeiro.

Dołączona grafika
Można sobie przyjechać na górę odpocząć, poczytać książkę, napić się kawy…

Dołączona grafika
Widać stąd dobrze słynną Copacabanę – najsłynniejszą z plaż.

Dołączona grafika
I jeszcze rzut oka na drugą stronę…ech, gdyby tak morze u nas było takie piękne i czyste…

Dołączona grafika
Tu także nie obeszło się bez spotkań z dziwnymi stworzeniami…

Dołączona grafika
I czerwonymi ptakami (podobno mega rzadkie i 90% Brazylijczyków nigdy ich nie widziało).

Dołączona grafika
A także owocami wielkości piłek do koszykówki. Niestety ich nazwa mi umknęła.


Rio jest także miastem plaż, które przez cały rok obmywają ciepłe wody oceanu. Jest ich w obrębie miasta kilkanaście, ale dwie, które trzeba zobaczyć koniecznie to najsławniejsza chyba plaża świata – Copacabana oraz jej nieco mniejsza, ale równie piękna siostra, czyli Ipanema. Trochę przypominają słynne Miami Beach, ale nie ma tu tego nadęcia i przepychu jakie widać w USA. Jest za to prawdziwy, naturalny chaos (ale w pozytywnym sensie) i koloryt, który na przybyszach z Europy robi mega wrażenie. Plaże są tłoczne, ale taki już ich urok. Spotkacie tu surferów, wędkarzy oraz dosłownie tysiące osób uprawiających jogging, jazdę na rowerze czy wrotkach. Do tego często leci głośna muzyka, a śniade latynoskie piękności wylegują się na złotym piasku. Wszystko to w otoczeniu palm, luksusowych hoteli i boskich zapachów wydobywających się z położonych nad plażami restauracji. Nad plaże w Rio ściągają wszyscy – od prostytutek i drobnych złodziejaszków poprzez rodziny z dzieciakami i „białe kołnierzyki”, które dopiero co opuściły klimatyzowane biurowce w centrum. Myślę, iż to właśnie ten społeczny „tygiel” przesądza o uroku tych miejsc. Naturalnie jak każde tej wielkości miasto Rio boryka się z licznymi problemami. Podstawowymi są wieczne korki ciągnące się „po horyzont” i olbrzymie rozwarstwienie społeczne, które łatwo tu zauważyć. To miasta kontrastów, jak zresztą wiele innych w Ameryce Południowej. Dzielnice bogaczy z luksusowymi pałacami i ferrari na podjazdach znajdują się przysłowiowy „rzut beretem” od nękanych przestępczością „favelas” czyli dzielnic biedoty. Niektóre z nich są całkowicie kontrolowane przez niebezpieczne narkotykowe kartele i policja nawet nie próbuje tam zaglądać. Przestępczość na terenie całego miasta jest dość wysoka i turyści powinni się mieć na baczności. Bardziej zainteresowanym tematem polecam przy okazji znakomity, acz mocny film Fernando Meirellesa (tytuł „Miasto Boga”), który stworzył w nim przejmujący acz prawdziwy obraz tej metropolii.


Dołączona grafika
Po długim locie śpi się marnie, więc ruszamy rano na przepiękną plażę Ipanema.

Dołączona grafika
Ruch zaczyna się tu koło 7 rano…

Dołączona grafika
…a przed 8 pojawiają się pierwsi plażowicze.

Dołączona grafika
I plażowiczki wypatrujące tęsknie swych ukochanych 

Dołączona grafika
Na Ipanemie znajduje się pomnik?Piłsudskiego (!). W przewodnikach o tym nie ma ani słowa?

Dołączona grafika
Na Copacabana idziemy sobie na spacer.

Dołączona grafika
Za parę godzin, po pracy, będą tu tysiące ludzi.


Czas w Rio minął szybko i intensywnie. Nie obejrzeliśmy niestety największego stadionu świata czyli Maracany, która w najlepszych czasach świetności mieściła 200 tys. ludzi (gigantyczny obiekty był w czasie naszej wizyty w przebudowie przez zbliżającymi się Mistrzostwami Świata 2014, których gospodarzem będzie właśnie Brazylia.) Stadion uważany jest za dobro narodowe i wpisali go nawet na listę oficjalnych zabytków Rio. Piłka nożna jest w ogóle w Brazylii czymś specjalnym, a dla wielu jest po prostu religią, gdzie poszczególne zespoły czy zawodnicy darzeni są nabożną czcią. O piłce zresztą niekończące się dysputy prowadził z Paulo nasz Piotrek, który jest w tej dziedzinie prawdziwym specjalistą. Żal było żegnać Rio i miłych cariocas (tak nazywa się potocznie mieszkańców miasta), ale musieliśmy ruszać w dalszą, daleką podróż. Czekało nas kolonialne Manaus, największe miasto w Amazonii, skąd mieliśmy rozpocząć już stricte wędkarską część tej podróży.


Zielono mi

Tak naprawdę zacząłem sobie zdawać sprawę czym jest Amazonia dopiero w samolocie, którym lecieliśmy do Manaus. Po starcie potężna maszyna Boeinga ruszyła na północny – zachód, a ja z nosem przyklejonym do szyby podziwiałem przewijający się na dole krajobraz. Przez cały, ponad 4-godzinny lot na niebie nie było ani jednej chmurki, więc zdążyłem dobrze się przypatrzeć. Pierwsza połowa trasy przebiega wpierw ponad wysokimi górami (powyżej 2000 m), a potem olbrzymimi równinami, a także czymś na kształt stepu o niesamowitym czerwono – pomarańczowym kolorze. Widać było liczne zabudowania, drogi i jak mi się wydaje, gigantyczne rolne gospodarstwa. Po jakiś 2 godzinach na monitorze pokładowym zauważyłem, iż wlecieliśmy nad obszar stanu Para, który sąsiaduje ze stanem Amazonas, gdzie leżał kres naszej podróży – Manaus. Od tego momentu widok za oknem stał się dość monotonny, ale uświadomił mi potęgę i ogrom tropikalnej przyrody. Aż do samego Manaus (czyli jeszcze jakieś 1700 – 2000 km) pod oknami samolotu rozpościerał się bowiem „płaszcz” nieprzebytej i zwartej zieleni, poprzecinany gęsto siecią niezliczonych rzek, odnóg, kanałów oraz mniejszych i większych jezior. Ten absolutny gąszcz rozpościerał się aż po horyzont, z obu stron samolotu. Co kilkanaście minut lotu (czyli kilkaset km) zobaczyć można było jakąś niewielką osadę czy słup dymu znad linii drzew. Poza tym nie było nic. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie w jak egzotycznym i dalekim kraju przyjdzie nam spróbować wędkarskiego szczęścia.


Dołączona grafika
Z Rio lecimy do Manaus jakieś 4 h. Tu wszędzie jest daleko.

Dołączona grafika
Amazonia z okien Boeinga. Las, las, las….

Dołączona grafika
Parę minut przed lądowaniem w Manaus, a tu wciąż tylko zieleń za oknem…


Największe miasto Amazonii, Manaus przywitało nas piękną, słoneczną pogodą i temperaturą, w której krew w żyłach zmienia się w ledwie płynącą, ciepłą zupę. Upał i duża wilgotność powietrza wysysały z człowieka chęć do jakiejkolwiek aktywności, ale cieszyliśmy się jak małe dzieci. Wreszcie, po 5 latach „planowania” i dwóch odwołanych terminach staliśmy nad brzegiem Amazonki, a ściślej mówiąc jej potężnego, lewego dopływu czyli Rio Negro, który w Manaus ma kilkanaście km szerokości. Nasz organizator zakwaterował nas w genialnym, kolonialnym hotelu, a pojutrze rano mieliśmy lecieć na Rio Matupiri, gdzie rozpocząć się miał nasz wędkarski „bój”. W hotelowym barze rozmawialiśmy z co najmniej kilkunastoma amerykańskimi wędkarzami, którzy właśnie z łowienia wrócili i nazajutrz ruszali w drogę powrotną do USA. Zresztą w samym hotelu przebywało co najmniej kilkadziesiąt osób (!), które albo zaraz leciały albo właśnie wróciły z ryb.Oj, żeby na tej Amazonce nie było jak na Słupi na 1-ego stycznia…jak te ryby wytrzymują taką presję co tydzień? O dziwo jednak każdy nasz rozmówca był z powodu łowienia przeszczęśliwy, z zapałem prezentował w aparacie piękne tucunare, a nasze obawy co do „presji” na wodzie okazały się raczej bezpodstawne . Obszar na jakim organizuje się tu wędkowanie jest bowiem większy od Polski, a niektórzy operatorzy mają „swoje” rzeki wynajęte na wiele sezonów od indiańskich plemion, gdzie nikt inny nie morze łowić. Matupiri, na którą mieliśmy się udać należała właśnie do tej grupy, co oczywiście jeszcze bardziej rozbudzało nasze nadzieje. Ale o tym później.

Dołączona grafika
Hotel Tropical w Manaus. Jeśli kogoś tam kiedyś zagna, to szczerze polecam. Miejsce z klimatem.


Po dość późnym śniadaniu (poprzedniego wieczora postanowiliśmy uczcić dotarcie do kolejnego etapu podróży) pod hotel zajechał po nas kierowca-przewodnik i ruszyliśmy na całodzienne zwiedzanie Manaus. Miasto jest zakorkowane na maksa, brudne i miejscami niebezpieczne, ale z pewnością warto je zobaczyć. W czasach kauczukowej prosperity (przełom XIX i XX wieku) musiało być piękne, jednak wynalezienie kauczuku syntetycznego sprawiło, iż stolica Amazonii mocno podupadła i już nigdy nie wróciła do czasów pierwotnej świetności. Są jednak miejsca, które odwiedzić po prostu trzeba i nie będziecie nimi na pewno rozczarowani. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobił super-egzotyczny targ rybny, gdzie można zobaczyć prawdziwe „cuda” pływające w wodach Amazonii oraz potwornie zaśmiecony, ale jakże klimatyczny port skąd miejscowa ludność wypływa do położonych dalej w biegu rzeki osad. Oddzielne słowo należy się tutaj także brazylijskiej kuchni, która moim zdaniem może spokojnie stanowić jeden z powodów, dla których warto tu przyjechać. Aby posmakować kulinarnych klimatów należy wybrać się do miejsca o nazwie „churrascaria”, które nie ma niestety odpowiednika w polskim języku (po angielsku będzie to jednak coś na kształt „steakhouse”). Tego typu restauracji znajdziemy w każdym większym mieście bez liku ale jak to śpiewał Kazik „jedne są lepsze, drugie są gorsze”. Nam za każdym razem doradzał przewodnik i były to przysłowiowe „strzały w dziesiątkę”. Zasada w takiej knajpie jest prosta – płaci się jedną kwotę i można korzystać ze wszystkiego w dowolnych ilościach. Stoły uginają się zazwyczaj od różnego rodzaju wykwintnych przystawek, ale nie radzę spożywać ich zbyt wiele. Szkoda na nie miejsca. Kluczem bowiem programu są mięsa serwowane przez kelnera – specjalistę. Jest ich kilkanaście rodzajów do wyboru i zabawa polega na tym, że kelner co kilkanaście minut przybywa z inną częścią wołowiny (w dobrej churrascaria będzie też wieprzowina i ryby) „na spróbowanie”. Kelnerzy są wystrojeni, mięsa pięknie podane na specjalnych „szpadach”, a dodatkowo można to wszystko „zapić” wykwintnym winem. Kolacja to prawdziwy rytuał i trzeba na nią przeznaczyć minimum ze dwie godziny albo i lepiej. Cena takiej przyjemności jest dość wysoka, ale będziecie tak najedzeni, że na pewno nie wydacie następnego dnia grosza na śniadanie!


Dołączona grafika
Rio Negro w Manaus - największy dopływ Amazonki.

Dołączona grafika
Próbujemy różnych miejscowych „wynalazków”. Jedne podchodzą, inne nie bardzo…

Dołączona grafika
Próbujemy mięsa z Arapaimy (Piraruku)– niebo w gębie w najczystszej postaci!

Dołączona grafika
Michał już dorwał swój rekord ;-)

Dołączona grafika
Gdzieś na ulicach Manaus.

Dołączona grafika
Nad tajemniczym koszykiem ananasów – Piotrek z Michałem

Dołączona grafika
Pan mi wybierze kilka…tylko ładnych!

Dołączona grafika
Na targu właśnie trwa rozładunek arbuzów.

Dołączona grafika
Kora cynamonu. Jej zapach czuję do dziś!

Dołączona grafika
Najbardziej interesuje nas część „rybna” targu…

Dołączona grafika
…gdzie spędzamy chyba ze 2 godziny.

Dołączona grafika
Codziennie trafia tu kilka ton ryb z dorzecza Amazonki.

Dołączona grafika
Port w Manaus skąd statki transportują Indian do dalej położonych osad.

Dołączona grafika
Miejsce strasznie brudne, ale jakże ciekawe.

Dołączona grafika
Fajrant na dziś.

Dołączona grafika
Targ spożywczy na dalekim planie.

Dołączona grafika
Po raz kolejny w życiu próbujemy mleczka kokosowego i znów nam nie smakuje.

Dołączona grafika
Migawka z ulic Manaus.

Dołączona grafika
Nowy most spinający brzegi Rio Negro. Imponująca rozmiarem budowla.

Dołączona grafika
Wieczór w „churascarria”…Janek jest jeszcze na początku tej „mięsnej” drogi…


Nadszedł w końcu ten wspaniały dzień, w którym mieliśmy zawitać nad brzegiem Rio Matupiri. O godzinie 6 rano zostaliśmy odebrani z hotelu, po czym pojechaliśmy na pobliskie lotnisko. Towarzyszyło nam czterech przemiłych wędkarzy z Antypodów, którzy przylecieli tu na ryby z Australii (a to my narzekaliśmy na ciężką podróż!). Przez następny tydzień mieli dzielić z nami 8-osobowy obóz. Procedura „boardingu” trwała może 5 minut i po skwapliwym ważeniu bagaży (każdy z nas zmieścił się ostatecznie w 20 kg, ale „mistrzami świata” byli Australijczycy, którzy mieli po 12-15 kg!) dziarsko maszerowaliśmy przez płytę lotniska do jednośmigłowej Cessny. W środku było dość ciasno, bardzo gorąco, pilota można było klepnąć w ramię, ale samolot sprawiał bardzo dobre wrażenie. Czyściutki, zadbany i widać było, że jest w miarę nowy. Zanim się obejrzeliśmy byliśmy wysoko nad dżunglą podziwiając ogrom Amazonki. Lot trwał około godziny i minął bez przykrych niespodzianek.

Dołączona grafika
Na pokładzie Cessny. Kierunek ? Rio Matupiri!

Dołączona grafika
Jeszcze raz się udało…

Dołączona grafika
…dolatujemy cali i zdrowi.


Pokonawszy ok. 250-300 km od Manaus wylądowaliśmy w niewielkiej, zagubionej pośród lasów osadzie, która było ostatnim miejscem z oznakami cywilizacji i o dziwo, telefonicznym zasięgiem. Każdy wykonał więc połączenie do Polski korzystając z tej miłej niespodzianki, a chwilę potem zostaliśmy zaokrętowani na pokład bardzo szybkiej, płaskodennej łodzi, która miała dostarczyć nas do obozu nad Matupiri. Przyzwyczailiśmy się już do miejscowych realiów oraz odległości, więc wizja 5-godzinnej jazdy łodzią z prędkością 40 km/h mocno nas nie przerażała. Wszystko było dla nas nowe, nieznane i co tu dużo mówić, po prostu fantastyczne. Łódź mknęła jak błyskawica po plątaninie rzeczek i rzek zmieniając kierunek jazdy o 180 stopni co najmniej kilka razy. Nie zauważyłem na pokładzie żadnego kompasu, o GPS już nie wspominając. Czerstwa twarz indiańskiego kapitana nie zdradzała jednak żadnych oznak niepokoju i widać było, że stoją za nim lata doświadczenia w pływaniu po tych wodach. Wszystko było perfekcyjnie i sprawnie zorganizowane, a my choć na „końcu świata” to czuliśmy się błogo i bezpiecznie. Te parę godzin spędzonych na łodzi i jakieś 200 przebytych nią kilometrów dało mi szansę aby przyjrzeć się dokładnie amazońskiej dżungli. Trudno to dobrze opisać, ale pierwsze wrażenie jest na pewno niesamowite. Tropikalną roślinność widziałem już w kilku miejscach na świecie, ale nawet w Kostaryce czy Belize las nie zrobił na mnie takiego wrażenia. W Amazonii jest przede wszystkim ciemny, nieco złowrogi i strasznie gęsty. Przy powierzchni ziemi roślinność jest często obumarła i sucha, gdyż gęste korony drzew hamują dostęp światła. Niespotykana jest także bioróżnorodność. Nie znam się na tym i nie podam Wam żadnych nazw, ale nawet kompletny laik zauważy, że na niewielkiej przestrzeni da się wyodrębnić dziesiątki gatunków drzew i przeróżnych roślin. W koronach „śpiewają” papugi i wiele innych ptaków. Wprawne oko zauważy siedzące wysoko małpy lub aligatora wygrzewającego się na piaszczystej łasze. Do tego te nieznane dla nas dźwięki – buczenie, bzyczenie, sapanie, mlaskanie i kilka innych, dla których nie potrafię znaleźć dobrego określenia. Jestem pełen podziwu dla dzielnych podróżników, którzy w XIX wieku przecierali po raz pierwszy te szlaki narażając się na przeróżne choroby, dzikie zwierzęta czy nie zawsze przychylnych Indian.

Z początku co jakiś czas mijaliśmy na brzegu maciupeńkie, w większości totalnie opuszczone ludzkie osady, które składały się z kilku rozpadających się chałup skleconych z „byle czego”. Niebawem jednak w koło była już tylko gęsta ściana wściekle zielonego lasu, a jedynym towarzyszącym nam dźwiękiem był ryk potężnego, 200 konnego silnika, który wiódł nas w kierunku wyśnionego Eldorado – Rio Matupiri.


Koniec części pierwszej. Maciej Rogowiecki, www.wyprawynaryby.pl

Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl


Dołączona grafika
W oczekiwaniu na łódź, którą popłyniemy ok 200 km w kierunku obozu.

Dołączona grafika
Dobrze, że to nie będzie łódka z takim silnikiem (nazywanym tutaj peke-peke)

Dołączona grafika
Wreszcie. Pakujemy się w „try miga” i w drogę!

Dołączona grafika
. Burty jak na Wiśle pod Warszawą…

Dołączona grafika
I woda ma na razie nawet podobny, mało obiecujący odcień.

Dołączona grafika
Pierwsze spotkanie z Rio Matupiri. Wygląda „genialnie”. Ciekawe, czy coś uda nam się tu złowić…c.d.n

Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl

[url=http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/relacje/rzeka-spe%c5%82nionych-marze%c5%84-%e2%80%93-cz-i-r300]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url]

Share this post


Link to post
Share on other sites

Gratulacje dla Maćka za dobre pióro. Zaczęło się naprawdę dobrze. Ja też czekam na tucunare i inne surubi (chociaż może w tej części Amazonii zowią się inaczej). Całkiem niedawno próbowałem zebrać ekipę na wyjazd prawie w to samo miejsce i nie znalazłem chętnych, a raczej dostatecznie odważnych. Tym chętniej poczytam o tym, co mnie ominęło ;)

Share this post


Link to post
Share on other sites
Miałem przyjemność spotkać się z tucunare, zaprawdę godny to przeciwnik. Z perspektywy czasu oceniam go jako nr 2 w moich potyczkach z rybami, tuż za golden dorado. W stu procentach zgadzam się też z oceną walorów kulinarnych arapaimy, jedna z najsmaczniejszych ryb, jakie jadłem, choć tucunare też warta grzechu. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy relacji i podziwiam Waszą wytrwałość w dążeniu do marzeń. Bartek

Share this post


Link to post
Share on other sites
Zdecydowanie czekam na cz 2 i mam nadzieję , że będzie dużo o wędkowaniu a nie o dupie marynie , ta część nie dla mnie , chociaż pierwsza fota powala na kolana ;)

Share this post


Link to post
Share on other sites
Hehe...Druga część będzie typowo o rybach :-).

Share this post


Link to post
Share on other sites
Mateush takie wyprawy są niesamowite dlatego że ryby nie są jedyną atrakcją a jedną z wielu . Czekam Maćku na drugą część bo pierwsza świetnie napisana :).

Share this post


Link to post
Share on other sites
Super napisane aż mi się przypomniało jak za młodych lat czytałem książkę o przygodach białasa w Amazonii. Czekam na drugą część.

Share this post


Link to post
Share on other sites
He, ja czuję pewien niedosyt - liczyłem na więcej zdjęć z Copacabany, szczególnie zbliżeń z teleobiektywu i w ogóle - zbliżeń :p Ujawniasz talent literacki Maciek - sam sobie wysoko zawiesiłeś poprzeczkę przez drugą częścią ;)

Share this post


Link to post
Share on other sites
Oj pięknie, pięknie, jakżesz zazdroszczę!:)
Tyle razy sobie obiecywalem tą amazonke... Jutro wylatuje ponownie do Azji S-E, pozniej jeszcze raz w czerwcu, ale na jesieni lub w 2014 juz chyba nie odpuszcze i w koncu teżvtam pojade:)
Już nie mogę się doczekac 2 części:) Prosba o opisanie też sprzętu, zwlaszcza czy kije jedno czy wieloczesciowe i jak bylo z ich transportem:)

Share this post


Link to post
Share on other sites
Sprzęt/przynęty opiszę szerzej w drugiej części. Generalnie spokojnie można zabrać kije dwuczęściowe i kołowrotki z ruchomą szpulą (choć wszyscy radzą multiplikatory). Nie ma to moim zdaniem żadnego wpływu na ilośc łowionych ryb/komfort łowienia, a czasem nawet takim sprzętem łowi się skuteczniej (dalszy rzut). Oczywiście sprzęt musi być po prostu dobry, trwały i mocny :-).

Share this post


Link to post
Share on other sites

×
×
  • Create New...