remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 Dla nas, wędkarzy, nazwa Mongolia brzmi jak wędkarski raj. I choć w obiegowej opinii Mongolia to płaski step i sucha pustynia, to również są tam miejsca gdzie mogą spełniać się najpiękniejsze wędkarskie marzenia. Ileż to razy będąc gdzieś w Polsce na rybach i narzekając na nie najlepsze wyniki, myślałem: już niedługo będziesz w Mongolii, tam się nałowisz, tam przeżyjesz najwspanialsze przygody. Potem wracałem z takiego wyjazdu i choć ręka bolała od niezliczonej ilości wyholowanych ryb, a wymęczony organizm domagał się prawdziwego odpoczynku, to już po kilku tygodniach myślałem, aby znów tam wrócić. I wracałem... Cała przygoda z Mongolią zaczęła się od lektury Putramenta, polskiego wędkarskiego pioniera eksplorującego tamte tereny. Potem pojawiły się relacje Stępowskiego, które rozpalały moją wyobraźnię do białości. Już wtedy wiedziałem, że będę musiał kiedyś tam być. I choć pierwszy raz pojechałem do Mongolii dopiero w 2000 roku, wyjazd ten na zawsze zostanie w mojej pamięci. Jestem pewien, że już nigdy nie przeżyję tak bajecznych 3 tygodni nad żadną rzeką na świecie. Sceny i obrazy z tamtego czasu bardzo często wracają do mnie... niesamowicie rybne i czyste rzeki, kilkadziesiąt złowionych tajmieni, półtorametrowe potwory pokazujące pyski i ogony, a potem odpływające jakby wcale nie były na końcu mojej wędki, setki lenoków prześcigających się w pochwyceniu obrotówki i lipienie. Rzeki pełne lipieni, pełne roczniki – od kilkunasto centymetrowych maluchów po prawie sześćdziesięcio centymetrowe prawdziwe kardynały – zbierające w cudowny sposób muchy z powierzchni wody i jednocześnie żerujące w toni wodnej. Dublety ryb po 40-50 cm każda, wcale nie były rzadkością. A przede wszystkim puste brzegi rzek. Podróżując konno wzdłuż rzeki przez 2 tygodnie nie spotkałem człowieka, a cóż dopiero wędkarza. Drugi raz w Mongolii byłem w 2002 roku. Minęły 2 krótkie lata, a Mongolia znacznie się zmieniła. Pojawiły się pierwsze bazy wędkarskie, brzegi już nie były tak puste, Mongołowie sami zaczęli łowić ryby. Ale nadal było pięknie, rybnie, czysto... Przez kolejne 2 lata tak się złożyło, że nie mogłem wrócić do Mongolii. Ale cały czas pilnie zbierałem wszelkie informacje od ludzi, którzy tam jeździli. Konkluzja była jedna – jest coraz gorzej. W Polsce popularność łowisk mongolskich wzrosła drastycznie, każdego roku przynajmniej kilkanaście wypraw wyruszało w poszukiwaniu „czerwonego ogona”. Podobnie było w innych krajach – od Europy, przez Japonię aż po Stany. Presja wędkarska rosła. Rosła też moja tęsknota za Mongolią. Jasnym się stało, że jedynymi miejscami, w których można odnieść sukces wędkarski są tereny, do których dociera jak najmniej ludzi. Dlatego pod koniec 2007 roku kilku członków klubu Bayangol podjęło decyzję – jesienią 2008 znów jedziemy do Mongolii! Chcąc zapewnić sobie możliwość dużej mobilności i dotarcia do nieprzełowionych miejsc zaplanowaliśmy spływ pontonem raftingowym. Kilkumiesięczne planowania i przygotowania do wyprawy minęły bardzo szybko i znów mogłem z góry zobaczyć dobrze znane widoki. Ułan Bator bardzo się zmieniło przez ten czas, choć nawet nowoczesne technologie są wprowadzane w „mongolski” sposób. Jak najszybciej uciekamy z brudnego miasta. Uaz mozolnie przemierza step, godzina ciągnie się za godziną, co jakiś czas spoglądam na licznik – jedziemy już pół dnia, a za nami dopiero 150 kilometrów. Ale to jest Mongolia, tu, poza miastem, nikt się nie spieszy, na wszystko jest czas i nie ma znaczenia czy do celu dotrzesz za dzień, dwa, trzy.... Zresztą zawsze może nas zatrzymać nieprzewidziana awaria samochodu lub podniesiona woda w rzece uniemożliwiająca skorzystanie z brodu. Wolno płynący czas pozwala wracać wspomnieniom... teraz tym bardziej, że przecież jestem w Mongolii i z każdą godziną zbliżamy się do rzeki, do jej mieszkańców.... Wreszcie docieramy nad Delger Moron – cel tegorocznego wyjazdu. Rzeka wygląda obiecująco, woda jest lekko podniesiona, ale czysta. Postanawiamy jechać wyżej, bo przed nami ponad 2 tygodnie spływu, więc trochę kilometrów przepłyniemy. Wjeżdżamy w wyższe partie gór, robi się zdecydowanie chłodniej. Rano pobudka i trzeba się zagrzać gorącą herbatą. Taka z ogniska smakuje najlepiej. Miejsce, do którego dotarliśmy w nocy dopiero teraz pokazuje swój urok. Nikogo nie trzeba namawiać do szybkiego pompowania pontonu i załadowania ekwipunku. Ponieważ w miejscu do którego dotarliśmy jest bród, postanawiamy nie łowić na odcinku najbliższych kilku kilometrów. Chcemy od razu dotrzeć do miejsc rzadziej odwiedzanych przez wędkarzy. Nurt rzeki szybko unosi ponton, a my jedynie od czasu do czasu korygujemy wiosłami tor spływu. Co kilkaset metrów trafiają się ostre zakręty, woda wtedy pędzi znacznie szybciej i rzeka się zwęża. W takich miejscach wymagana jest zgodna praca wszystkich na pokładzie i odpowiednio szybko podjęta decyzja. Jeżeli za późno zaczniemy wykonywać jakiś manewr, w najlepszym przypadku, uderzymy w jeden z wielkich głazów lub nurt zniesie nas wprost na pionowo opadającą ścianę skalną. Ale są też miejsca gdzie w wodzie leżą połamane wielkie drzewa, naniesione przez rzekę w czasie roztopów, złowrogo wystawiając w naszą stronę poszarpane gałęzie. W takich miejscach trzeba bardzo uważać. Wreszcie znajdujemy miejsce, w którym planujemy rozbić obóz i rozpocząć wędkowanie. Szybko rozpakowujemy ponton, w błyskawicznym tempie rozbijamy namioty i już można składać wędki. Montuję mocny kij castingowy, zakładam woblera, który pamięta jeszcze czasy mojego pierwszego pobytu w Mongolii. Ileż to wspaniałych wspomnień mam z nim związanych! Chyba tajmienie przez te lata nie odzwyczaiły się od niego? Schodzę niżej 200 metrów, rzeka najpierw przeciska się przez wielkie kamienie, by kawałek niżej rozlać się poprzez szeroką rynnę w wielką i głęboką płań. Woda krystalicznie czysta, patrząc przez okulary polaryzacyjne doskonale widać dno i tylko zawirowania na powierzchni wody zniekształcają ten obraz. Dno usłane różnej wielkości kamieniami tworzącymi niezliczoną ilość kryjówek dla ryb. Przez wiele miesięcy poprzedzających wyjazd myślałem o tej chwili. Zastanawiałem się, czy rzeka będzie dla mnie tak łaskawa, jak w czasie poprzednich pobytów w Mongolii. Zdawałem sobie sprawę, że pewnie nie będzie już tak jak kiedyś ale oczekiwania miałem spore. Nie przypuszczałem, że w tej chwili będą mi towarzyszyć tak wielkie emocje. Wykonuję pierwszy rzut, skośnie do góry, wobler leci pod przeciwległy brzeg i wpada do wody tuż poniżej wielkiego kamienia. Znów jestem nad mongolską rzeką! Dopiero teraz to poczułem. Wobler delikatnym łukiem spływa w moją stronę. W czystej wodzie widoczny jest już z daleka. Stoję schowany za kamieniem, tak by być niewidocznym dla ryb i wzrokiem prowadzę swoją przynętę. Czy jakiś duży cień nie płynie za nią? Wobler dopływa pod moje stanowisko, wyciągam go z wody i ponawiam rzut, tym razem kilka metrów niżej. Czynność tę powtarzam jeszcze przez dłuższy czas, schodząc powoli w dół. Niestety bez efektów. Powyżej widzę jednego z kolegów, łowi dużą obrotówką ale też bez wyników. Dochodzę do końca płani, zmieniam przynętę na wahadłówkę i idę niżej, w kolejną rynnę. Znów piękne miejsce. W najgłębszych miejscach woda ma piękny, szmaragdowy kolor. Ależ miejsca! Niestety, regularne obłowienie tych miejscówek również nie przynosi żadnych rezultatów. Zastanawiam się dlaczego. Różne miejsca, różne przynęty, różna prezentacja – i bez efektów. Chyba popełniam jakiś błąd. No cóż, czas wracać, pewnie koledzy dobrze połowili. Wieczorem przy ognisku porozmawiamy i poznam przyczynę swoich niepowodzeń. Ale, niestety, wieczorem nie jestem ani na jotę mądrzejszy. Łowiliśmy w trójkę, przez ponad 2 godziny i nikomu nie udało się nic złowić! Nawet lenoka! Jak to możliwe? Jeszcze do późnych godzin nocnych nad tym się zastanawiamy rozmawiając przy przyjaznym cieple ogniska. Rankiem pakujemy ponton i płyniemy dalej. Plan jest taki, by zatrzymywać się w ciekawych miejscach i w miarę możliwości dokładnie je obławiać. Ale tych ciekawych miejsc jest tak dużo, że tak naprawdę musielibyśmy stawać dosłownie co kilkaset metrów. Pojawiają się pierwsze ryby, niezbyt duże lenoki, a Piotr łowi pierwszego tajmienia wyprawy. Przez 3 dni spływamy i podziwiamy piękno tej części Mongolii. A ryby? Jak to ryby, raz biorą trochę lepiej, a raz są mniej chętne do współpracy. To, co najbardziej zastanawia to fakt, że poławiane ryby nie są duże. Stosunkowo nieliczne tajmienie mają 70-80 cm, lenoki 50-60 cm, a sporadycznie pojawiające się lipienie 25-35 cm. Pojawiają się pierwsze głosy, aby szybciej spłynąć Delger Moron i pojechać na inną rzekę. Ale nie ma wśród nas jednomyślności która rzeka miałaby być naszym następnym celem. Mamy jedno sprawdzone łowisko ale rzeka ta położona jest na wschodzie Mongolii i podróż tam zajmie przynajmniej tydzień. A nie przyjechaliśmy przecież do Mongolii po to, by większość czasu spędzić w rosyjskim uazie. Naturalnym wyborem pozostaje Chuulut, rzeka na której łowiliśmy już kilka razy i znamy ją bardzo dobrze. Ale tam problemem jest obciążenie naszego pontonu – 5 osób i pełny ekwipunek obozowy i wędkarski. Na dodatek mamy nieszczelną podłogę i ponton nie ma dostatecznej wyporności by sprawnie nim manewrować i przepływać nad płytko pod wodą znajdującymi się kamieniami. A na Chuulucie to bardzo ważne. Przez kolejne dni sytuacja się nie poprawia. W dalszym ciągu brak dużych ryb. Przepływamy koło miejsc gdzie powinny być bazy wędkarskie: jedna mongolska, a druga czeska. Nie ma jednej ani drugiej. Zastanawiamy się czy to aktualny rybostan tej rzeki spowodował zamknięcie tych baz? Czarę goryczy dopełniają napotkane sieci postawione przez Mongołów. To decyduje, że podejmujemy decyzję – jedziemy na Chuulut. W dwa dni dopływamy do czekającego na nas samochodu i wyjeżdżamy w stronę nowego celu. Po drodze uzupełniamy zapasy żywnościowe, jeszcze tylko szybki prysznic i możemy jechać dalej. Jesteśmy nad Chuulutem, czas na ponowne przygotowanie do spływu. Tu wspomnienia odżywają z jeszcze większą siłą. Jesteśmy tylko kilka kilometrów niżej od miejsc, do których docieraliśmy podczas ostatniego pobytu. Rzeka ma tutaj bardzo podobny charakter, można wręcz pomyśleć, że to te same miejsca. Kanion, przez który przepływa Chuulut ma bardzo powtarzalne formy.Ściana na zakręcie zewnętrznym jest zawsze znacznie wyższa od tej przeciwnej. Lewe i prawe zakręty przeplatają się, tworząc niekończący się ciąg naprzemiennie pojawiających się łuków. Na każdym takim łuku rzeka tworzy głębokie doły i banie, a nurt w tych miejscach znacznie się uspokaja. Potem odcinek płytszej, bardziej wartkiej wody przechodzący stopniowo w coraz to głębszą rynnę z równym uciągiem. Potem rzeka nieco się rozszerza i wypłyca, by za chwilę wpłynąć na kolejną skalną ścianę i gwałtownie odbić prawie pod kątem prostym. Woda stopniowo wlewa się w głęboką banię... i tak do następnego zakrętu. Poszczególne odcinki mają swoich stałych mieszkańców. Dość szybkie rynny to naturalne stanowiska lenoków. Szukają w wartkiej wodzie przeszkód, za którymi woda nieco zwalnia. Jeżeli taką znajdą, skrywają się za nią i łapczywie wyłapują niesiony przez wodę pokarm. Te kryjówki często zamieszkane są przez mniejsze tajmienie, zbyt małe jeszcze by konkurować ze znacznie większymi współbraćmi w głębszych miejscach. Spokojniejsza woda to domena lipieni. Niezliczonych ilości lipieni. Konkurują między sobą i często po dwa, trzy startują do płynącej po powierzchni wody muchy. Zwycięża najszybszy... Głębokie banie to ostoja największych tajmieni. Ukryte pomiędzy wielkimi zatopionymi głazami są niewidoczne zarówno dla takich intruzów jak my, jak i dla swoich ofiar. Gdy żerują, woda wydaje się wymarła, brak śladów jakichkolwiek ryb. Wielkie, smukłe cielska przesuwają się wtedy na płytsze fragmenty rzeki w poszukiwaniu pożywienia. To z jednej strony niesamowity i przepiękny widok, a z drugiej, bardzo przerażające widowisko. Dla nas, stojących na brzegu, kilka metrów powyżej tafli wody to przepiękny spektakl. Uzbrojeni w okulary polaryzacyjne widzimy te przepiękne ryby majestatycznie przesuwające się w stronę skupiska mniejszych ryb. Łowców jest kilku, wydaje się, że ze sobą współpracują i prowadzą bardzo świadome polowanie. Ustawieni w łuku zbliżają się do brzegu. Małe ryby, z tej odległości trudno je rozpoznać, zdradzają pierwsze oznaki zdenerwowania. Powoli odsuwają się w stronę brzegu ale w pewnym momencie woda jest już za płytka. Tajmienie ciągle się zbliżają. Naraz jedna z ofiar wykonuje gwałtowny ruch i z olbrzymią prędkością odpływa w stronę głębszej wody i dającej bezpieczeństwo przelewki. Jeden z tajmieni potężnym ruchem ogona wystrzela do przodu i gna za uciekinierem. Płyną tak szybko, że chwilę potem obie ryby znikają nam z oczu. To zdarzenie wydaje się być sygnałem. Pozostałe tajmienie uderzają w stadko przerażonych rybek, przestajemy dostrzegać szczegóły. Woda rozbryzguje się wieloma fontannami, rybki-ofiary wystrzeliwują wysoko w powietrze (dopiero teraz okazuje się, że to nie takie małe rybki, mają 20-25 cm) spadając albo w pyski napastników albo, mając znacznie więcej szczęścia, do wody i próbują ratować się ucieczką. Kilka z nich ląduje już na kamienistym brzegu i rozpaczliwie bije ogonami w kamienie. Nie wiadomo co chcą osiągnąć swoimi podskokami: czy wrócić do życiodajnej wody czy raczej odsunąć się jak najdalej od czyhających w niej olbrzymich pysków. Wielkie, grube, miedzianoczerwone grzbiety na wpół wystają ponad powierzchnię wody, a potężne pyski powtarzają dziesiątki kłapnięć. Jeszcze kilka sekund i wielkie cienie odsuwają się w stronę głębokiej wody. Nastaje cisza przerywana uderzeniami ogona w błotniste podłoże. To nieduży lenok próbuje ze wszystkich sił wrócić do wody. Za którymś podskokiem wreszcie mu się to udaje i w chaotyczny sposób próbuje uciekać. Ale ten kilkunasto sekundowy pobyt na powietrzu i atak tajmieni całkowicie go zdezorientowały. Odpływa szybkim skokiem w górę rzeki, po 3 metrach raptownie skręca w głębinę i równie szybko zawraca. O mało znów nie ląduje na brzegu. Udaje mu się wrócić do wody, teraz obiera właściwy kierunek i błyskawicznie odpływa w dół rzeki w szybką rynnę. Widowisko skończone ale my jeszcze przez długie sekundy stoimy w ciszy wpatrzeni w wodę. Powoli dociera do nas, że byliśmy świadkami naturalnego procesu przyrody, który od tysięcy lat powtarza się w tej rzece. Procesu przetrwania. Jakże brutalnego, jakże bezwzględnego ale z drugiej strony jakże czystego w prostocie swych praw... To wspomnienia, teraz stojąc na brzegu tej samej rzeki przeżywam te chwile jakby jeszcze raz. Czy dane nam będzie ponownie zostać świadkami takich scen? Przez następne 8 dni spływamy w dół rzeki. Co jakiś czas poznaję miejsca, w których byłem kilka lat wcześniej. Poznaję rynny, w których stały piękne lipienie, poznaję miejsce, które obdarzyło mnie pięcioma dubletami kardynałów, poznaję kamienie, za którymi czaiły się tajmienie i lenoki, i wreszcie, miejsca zamieszkane przez te największe tajmienie. Krajobrazy się nie zmieniły, przyroda jest przepiękna, niebo cudownie błękitne, a końcówka jesieni maluje modrzewie swoimi wspaniałymi kolorami. A ryby? Są... łowimy je w miejscach, w których się zatrzymujemy. Łowimy je w dzień ale te największe udaje się złowić nocą. Ale, niestety, rzeczywistość mocno kontrastuje ze wspomnieniami. Po krystalicznie czystej wodzie nie ma już śladu, szczególnie w wyższych partiach rzeki. Przejrzystość wody sięga jednego, półtora metra, w wolnych zastoiskach tworzą się kożuchy brudno brązowej piany. Woda niesie niezliczone ilości dziwnych, białych farfocli ciągle czepiających się naszych haków i kotwiczek. Kamienie pokryte są grubą na kilka centymetrów warstwą okrzemek, które odrywane przez prąd wody tworzą zieloną zawiesinę. Wzdłuż brzegów ciągle spotykamy wędrujące grupy mongolskich wędkarzy. Wędkują praktycznie w każdym ciekawszym miejscu. Oba brzegi rzeki wydeptane są do tego stopnia, że utworzyły się doskonale widoczne ścieżki, a ilość śladów ludzkich butów jest tak powszechna, że zastanawiamy się czy jesteśmy w dzikiej Mongolii czy nad jakimś bardzo popularnym odcinkiem Sanu. Wszędzie ślady ognisk i obozowisk, niedopalone puszki konserw, porozrzucane plastikowe butelki, dyndające na nadbrzeżnych gałęziach plastikowe reklamówki, porozbijane szkło. Któregoś dnia spotykamy kolejną ekipę.To wędkarze, którzy przyjechali na tygodniowe połowy z Ułan Bator. Stopniowo schodzą w dół rzeki, obrzucając ciekawsze miejsca przynętami spinningowymi. Co jakiś czas udaje im się coś zaciąć – to lenoki, które po siłowym holu szybko lądują na brzegu. Solidny kop zdzielony nogą obutą w mocne, skórzane buty nie daje rybie żadnych szans. Przez kilka godzin poruszamy się równolegle – my ciągle musimy walczyć z niezliczoną ilością kamieni znajdujących się pod i nad wodą. Stąd nasze tempo spływu ani na jotę nie jest szybsze od ich poruszania się. W pewnym momencie spotykamy się na brzegu. Pogoda parszywa, pada deszcz ze śniegiem, wieje silny wiatr, zimno. Rozmowa stopniowo się zawiązuje, tematów nie brakuje: tajmienie, lenoki, wędki, kołowrotki, przynęty, skąd jesteśmy... Za chwilę okazuje się, że jeden z nowo poznanych Mongołów mieszkał przez kilka lat w Polsce, pamięta jeszcze parę słów w naszym języku. Wspomagamy się różnymi napojami rozgrzewającymi. My częstujemy wyrobami sklepowymi, w zamian degustujemy wyroby wybitnie domowe o różnym stopniu czystości. Coraz chętniej i w sposób bardziej otwarty opowiadają o swoim wędkowaniu. Już drugi dzień schodzą w dół rzeki, a planują jeszcze iść do końca dnia następnego. Zabierają wszystkie złowione ryby. Aby się nie męczyć i ich nie dźwigać, po każdej złowionej rybie odcinają kawałek sznurka z dość sporego motka i zawiązują swoją zdobycz na gałęzi nadbrzeżnego drzewa. Zabiorą je w drodze powrotnej. Narzekają, że ryb w rzece jest coraz mniej i coraz rzadziej udaje się złowić coś większego, a tajmień to już prawdziwy rarytas. Jeszcze dwa lata temu można było trochę ich złowić, rok temu było ich znacznie mniej, a w tym roku „gdzieś się pochowały”. Próbujemy tłumaczyć. Przytaczamy opowieści o naszych, polskich rzekach. Kiwają głowami, że rozumieją. Chyba nie bardzo, bo za chwilę kolejny lenok ląduje na gałęzi. Zaznaczają, że oni są wędkarzami, ryby łowią tylko na wędkę ale nad wodą pojawiają się też grupy wyposażone w sieci i granaty. Szybko, skutecznie...Odpływamy. Jakoś nie klei się rozmowa. Odwracam głowę i spoglądam na rzekę, na wspaniałe góry, na przepiękne, bajecznie kolorowe lasy modrzewiowe. Słyszę plusk przepływającej po kamieniach wody. Jakiś dziwnie smutny ten plusk, brak w nim radości, brak w nim życia, jakby coś umierało. A my razem z otaczającą nas przyrodą... Mongolia... raj utracony... Zdjęcia: Artur Kreft, Krzysztof Zieliński. Tekst: Krzysztof Zieliński www.fishingart.pl Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/mongolia-%e2%80%93-raj-utracony-r193]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites