Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing
Sign in to follow this  
remek

[Artykuł] Amerykańska Przygoda - Podróż I Przygotowania

Recommended Posts

Od wielu lat marzyłem o musky – legendzie USA, rybie tajemniczej, pragnieniu wielu wędkarzy. Oglądałem filmy, czytałem książki, czasopisma. Gdzieś tam w głowie pączkowała myśl by te plany zrealizować, ale nie było to wcale łatwe. Wizje odległości, konieczności załatwienia wszelkich formalności, ogrom kosztów zwykle dość skutecznie leczyły mnie z tego jak się wydawało niezbyt mądrego pomysłu. W tym roku było jednak inaczej. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Jacek i powiedział – dlaczego po prostu nie wsiądziesz do samolotu i nie przyjedziesz. Na odpowiedź długo czekać nie musiał. W chwilę później byłem zdecydowany tegoroczną wyprawę odbyć za Oceanem. Co zdecydowało? Na pewno chęć zweryfikowania swojej wiedzy na temat musky, przeżycia kolejnej przygody i poznania naszych forumowiczów za wielkiej wody – Jerrego, którego znam już wirtualnie 5 lat, Jacka, Tadka i Zbyszka. W uszach słyszałem tylko jedną obietnicę Jacka – na pewno zobaczysz musky, ale złowienia nie gwarantuję, oraz jedno stwierdzenie – zapomnij wszystko, co wiesz o szczupakach. Zwłaszcza w to drugie trudno było uwierzyć. Miałem wtedy tylko jedną odpowiedź „tylko mi je pokaż a resztę …”. Jak się okazało „reszta” zajęła mi kilka ładnych tysięcy rzutów, dni, godzin. itd. Zacznijmy jednak od początku.

 

Formalności załatwiłem bardzo szybko. Właściwie stwierdzenie „jadę na ryby” załatwiło w konsulacie USA wszystko (być może też i bardzo skrupulatnie wypełnione dokumenty). Przyszedł czas podróży i pierwszych przygód. W celu obniżenia kosztów wybrałem lot przez Mediolan. Tam napotkałem na pierwsze trudności i jednocześnie potwierdziłem fakt, że Włosi do wielu kwestii podchodzą z wielkim luzem. Mój bagaż leciał transferem (wędki, praktycznie cały sprzęt wędkarski miałem w US), ja niestety nie. Po przybyciu do Mediolanu musiałem odebrać kartę pokładową na lot do Chicago. Nic szczególnego, ale … okazało się, że we Włoszech nie jest to takie proste. Pierwsza pani w punkcie informacyjnym skierowała mnie TAM, druga, TAM, a trzecia, kiedy ciśnienie już urosło do odpowiedniego poziomu TAM. W tym ostatnim TAM przywitali mnie karabinierzy mówiąc, że przejście, którym obecnie zamierzam przejść jest przeznaczone tylko dla personelu i mam iść TAM. TAM z kolei spotkałem dziewczynę z obsługi lotniska, która stwierdziła, że NIC nie muszę załatwiać. Wystarczy, że zjawię się na bramce przed samym odlotem. Trochę latałem już w swoim życiu i byłem pewien, że NIC to znaczy NIE WIEM. W końcu poszedłem jeszcze raz do informacji i dowiedziałem się, że mam powiedzieć karabinierom, że MUSZĘ przejść. Karabinierzy widząc mnie stwierdzili, że skoro MUSZĘ to znaczy, że MOGĘ i puścili. Znalazłem się w Mediolanie, poza lotniskiem. Teraz TYLKO trzeba było trafić ponownie na lotnisko, dokładnie halę odlotów, i odebrać już w prawidłowy miejscu kartę pokładową. Po 15 minutach poszukiwań znalazłem! Niestety okazało się, że to nie jest odpowiednie miejsce. Musiałem, więc iść do specjalnej strefy lotów do USA. Przechodzę przez dwie kontrole i widzę duży napis Chicago, San Francisco a pod napisem szczerząca się szczerym uśmiechem obsługa, która wita mnie po … włosku. Pomyślałem sobie, pewnie takie zwyczaje. Niestety okazało się, że to nie był żart, ani zwyczaj a po prostu zero komunikatywności w języku angielskim. Papier tym razem był cierpliwy, zniósł moje tłumaczenie, po czym na odchodne dowiedziałem się, że EVERYTHING IS OK. Samolot już na samym początku zaliczył pięć godzin opóźnienia.

 

Kiedy wszedłem na pokład doznałem kolejnego delikatnego szoku. Nie było pasażerów. Tzn. byli, ale porozrzucani po pokładzie w taki sposób, że nie było ich widać. Airbus mogący zabrać kilkaset osób tym razem gościł może z trzydziestu, czterdziestu pasażerów. Każdy pewnie z Was zastanawiałby się w tym momencie co jest nie tak, czy oby trafił w odpowiednie ręce. Po chwili samolot wzbił się w przestworza i … pojawiły się monitory, na których można było oglądać mapkę lotu. Niestety niektóre z nich się zacięły i nie wyjechały. Widać było tylko biegającego z narzędziami i planami mechanika, który próbował ratować sytuację oraz … strach i przerażenie w oczach pasażerów. W pewnym momencie mechanik machnął rękami, pokiwał do obsługi, że nic nie jest w stanie zrobić i oddaliśmy swój los w ręce kapitana. Samolot – nówka sztuka!

Koniec końców wylądowałem w Chicago i tutaj krótkie wyjaśnienie jak to jest z bramkami gdzie wypytują każdego przylatującego o to, po co dany delikwent przybył do raju. Cóż, przede mną była dziewczyna (Włoszka), która nic nie rozumiała po angielsku. Przeszła. Mnie zapytano jedynie o cel podróży i kiedy zamierzam wracać. Przeszedłem. I tak przechodziło wiele, wiele innych osób. Dlatego jeśli będziecie wybierali się w przyszłości do USA i nie macie nic na swoim sumieniu po prostu nie musicie się niczego obawiać. Słyszałem jednak opowieść o pewnym jegomościu, który kupił na lotnisku bułkę z ziarnami słonecznika. Na pytanie czy przewozi jakieś nasiona odpowiedział – TAK i miał problem.

Nigdy nie zapomnę pierwszego powiewu powietrza w Chicago. Drzwi lotniska otworzyły się i zobaczyłem obraz niczym z gry komputerowej Doom. Czerwone niebo, gorąco jak w piekle i strasznie duszno. O ruchu przed lotniskiem nie wspomnę, bo byłem tak przytłoczony wszystkim, że postanowiłem sobie nie dodawać kolejnego czynnika stresu. Po chwili przyjechał Jacek i … mimo, że znaliśmy się tylko z Internetu i z telefonów zaczęliśmy nadawać jak dwie stacje radiowe na falach krótkich. Dalej obraliśmy kurs do Zbyszka, który mieszka kawałek od lotniska (Kawałek? Podróż trwała jakieś 45 minut). Koniec końcem znaleźliśmy się w domu Ayki i Zbyszka, u których miałem wielką przyjemność mieszkać podczas mojego pobytu w US.


Rondo w Cabelsie

W niedzielę jechaliśmy nad Vermillion. Był to więc jeden dzień na zakupy. Nie mogliśmy biegać po wszystkich sklepach, więc na pierwszy ogień poszedł Cabelas. Sklep położony na przedmieściach Chicago, gdzieś w polu, ale oczywiście wiodą do niego, pod same drzwi autostrady. A jakże inaczej.
Już na samym wstępie, zaraz po zaparkowaniu samochodu doznałem, jak się okazało nie pierwszego w dniu, szoku. Przed sklepem kilka łodzi, mniejszych, większych w dogodnych ratach kredytowych. Tak naprawdę trzeba tylko ustalić, co się chce a resztę załatwi za Ciebie obsługa sklepu. Dosłownie jedyne czego potrzebujesz to karty kredytowej, zdolności kredytowej czy jak tam zwał. Sprzęt jest najmniejszym problemem, bo on po prostu jest dostępny w takiej konfiguracji, w jakiej klient sobie życzy.

 


 

Kiedy wszedłem do środka chwilowo zaniemówiłem. Piętrowy sklep. Przypominał wielkością nie jeden supermarket w Polsce. Na dole wędkarstwo, na górze myślistwo. Po środku ekspozycja myśliwska ze zwierzętami, które można upolować w US. Dodatkowo kilka elementów safari. To wszystko po to by wprowadzić w odpowiedni klimat brać myśliwską ale jak się w chwilę później okazało również i wędkarską.

 


 


 

Pod „górą” znajdują się akwaria. W nich większość gatunków ryb obecnych w amerykańskich wodach. Nie były to rybki akwariowe, a poważnych rozmiarów ryby. Szczerze mówiąc było to najlepsze wejście w temat wędkarstwa amerykańskiego – jak na talerzu można było poznać różnice między bassem małogębowym, a wielkogębowym, zobaczyć musky, crappie czy blue gila. Tam też miałem pierwsze spotkanie w swoim życiu z musky – oko w oko. Oczywiście nadal twierdziłem, że skoro łowię szczupaki to i z tą rybą problemów być nie powinno tym bardziej, że Jacek OBIECAŁ spotkania pierwszego stopnia z musky.

 


 


 

Kilka kroków dalej i … jak się okazało zacząłem zachowywać się jak samochód na rondzie. W którą stronę iść? Prawo sondy, lewo wędki, po środku odzież, a w oddali przynęty i kącik dla muszkarzy. Takiego czegoś jeszcze nie doświadczyłem. Z ust Jacka usłyszałem wtedy tylko „spokojnie” jeszcze tutaj wrócimy. Człowiek w takim momentach nie wie co robić: rzucić się i kupować, oglądać, pakować się do domu czy po prostu klęknąć na wejściu i płakać łzami większymi od tych przysłowiowych, krokodylich. Dla wędkarza to raj, miejsce, do którego można by organizować pielgrzymki, wycieczki. Po chwili namysłu, głębokim aczkolwiek spokojnym oddechu przeponą zaczynamy eksplorację zasobów sklepu.

 


 

Na pierwszy ogień oczywiście poszły wędziska. Musiałem koniecznie poznać możliwości Cabelasa. Cóż, po 10 minutach moja dociekliwość została stopiona jak lód wystawiony na plaży w środku lata. Oprócz standardów oczywiście wędki z serii Carrot oraz legalny sprzęt dla szarpakowców – było tych wędek naprawdę sporo. Trudno określić czego było więcej – spinningu czy castingu, byłem pewien jednego – kto tu przybędzie z pewnością wyjdzie uzbrojony od stóp po głowę.

 


 

Liczba przynęt, żyłek, plecionek przerosła moje oczekiwania. Generalnie myślałem, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć a tu jednak wielkie odkrycie – trudno podjąć decyzję, w którym kierunku pójść, którą linkę wybrać, która przynętę. Tutaj trzeba silnego charakteru. Dam Wam jednak jedną wskazówkę – nie róbcie zakupów na głodnego. Mówię to oczywiście w przenośni choć zaplecze Cabelasa jeśli chodzi o gastronomię jest równie imponujące – mięso z niedźwiedzia, sarny, jelenia, poszczególnych ryb itd.

 


 

W końcu trafiamy do kącika muszkarza. Przed wejściem mała salka wykładowa. Tam odbywają się prelekcje i pokazy. W środku istny raj. Wędki, kołowrotki, linki, komponenty do budowy much. Wszystko, czego dusza zapragnie – tylko wyciągać pieniądze i kupować.

 


 

Na górze trafiamy na stoiska myśliwskie. Oczywiście amunicję i cały pozostały asortyment dostępny jest od ręki – każdy ma do niego dostęp. Broń pod okiem personelu można również oglądać choć oczywiście dostęp do niej jest lekko utrudniony. Różnorodność odzieży maskującej jest wręcz oszałamiająca. Można ubrać się w taki sposób, że nie znajdzie Was dosłownie nikt nad wodą – warte przemyślenia!

 


 

Powoli, z koszykiem pełnym zakupów – głównie odzieży wędkarskiej, która jest bardzo tania idziemy do kasy. No cóż, chęci kupowania wielkie, ale niestety wszystkiego kupić się nie da. Generalnie pierwsza wizyta w Cabelasie skończyła się wygraną sklepu i wielkim moim szokiem. Szczerze powiedziawszy nie wyobrażałem sobie, że coś jeszcze może mnie zaskoczyć. Okazało się jednak parę dni później, że … jednak przyroda potrafi zaskakiwać.


Jak to Josh wiaderka ukręcił

Tuż przed wyjazdem pojechaliśmy spakować niezbędne rzeczy. W cieniu było ponad 30C. Tylko wszędobylskie cykady (pochowane gdzieś w koronach drzew) były w niezłej formie i nadawały z wielką częstotliwością. Na początku trudno było przywyknąć do tego jakże charakterystycznego dźwięku (w amerykańskich filmach można tego posłuchać), ale do wszystkiego można się przyzwyczaić i to bardzo szybko.

 


 

Kluczowym elementem jak się okazało, późniejszego naszego sukcesu, były wiaderka. Nie te z lodami, które można było kupić w supermarkecie, tylko te ukręcone przez Josh’a. To wielkie obrotówki typu Double CowGirl – czyli krótko mówiąc dwie paletki wirujące wokół ogromnej wielkości chwosta, najczęściej świecącego tzw. flasha. Można je było kupić w sklepie, ale Jacek zapewniał, że Josh robi je najlepsze w US. O tym dlaczego je tak nazwałem oraz dlaczego są tak nadzwyczjne napiszę w troszkę później podczas opowieści z naszych bojów na wodzie. Dostaliśmy, więc pudło super przynęt, wzięliśmy kilka wędek ze stojaków Jacka, kupiliśmy po drodze jeszcze kilka dodatków w supermarkecie i …

 


 

pojechaliśmy do małego, niepozornego sklepiku wędkarskiego. Z zewnątrz rzeczywiście niepozorny. Dosłownie jak zwykły polski, osiedlowy sklepik wędkarski. W środku jednak okazał się nie lada atrakcją. Jeden rząd przynęt, drugi, za narożnikiem okazywało się, że jeszcze jest jeden, a po nim niczym w labiryncie moim oczom ukazał się następny rząd tym razem z wędkami. Wtedy pomyślałem sobie, że ten mały niepozorny sklepik jest większy pod względem asortymentu niż ten największy w Warszawie. Cóż za niesprawiedliwość. Dodatkowo w oczy rzucało się jeszcze jedno – niesamowita otwartość ludzi. Każdy chciał porozmawiać, zagaić, poznać. To było wręcz niesamowite. Zdjęcia? A proszę bardzo – nie było nigdzie problemów.

 


 

Podróż nad Lake Vermillion

Na początek wyjaśnię dlaczego Lake Vermillion. Pewnie myślicie - o ... tajna miejscówka. Nie. Chcieliśmy miło spędzić wakacje. W jak to się mówi bezstresowych warunkach. Takich miejsc jak Vermillion jest w US mnóstwo. Wspólnie jednak ustaliliśmy, że ten rok pojedziemy właśnie tam by nacieszyć się pięknymi widokami, poznać się nawzajem oraz spróbować złowić musky.

Niedziela rano jedziemy nad jezioro. To dla Jacka urlop, dla mnie wyprawa roku. Na miejscu był już Jerry. To on od samego rana zdał nam relację z tego, co zastał na miejscu - praktycznie nowa łódź, świetne warunki mieszkaniowe, cisza, spokój i malownicza okolica. Wspólnie z Jackiem mamy do przejechania ponad 900km. Niewyobrażalne jak na polskie warunki – prawda? To jednak nie jest dla Jacka wielkim wyzwaniem. Warunki do przebywania takich odległości są naprawdę fantastyczne – autostrady, wygodne samochody, wysoka kultura jazdy (bo za niską płaci się słone mandaty). Co chwila znaki ostrzegawcze „jeśli przekroczysz prędkość zapłacisz minimalnie kilkaset dolarów”. Czy tego pilnują? A jakże. Policja musi zarobić na własne utrzymanie. W sumie podczas naszej podróży nad Vermillion widzę kilka, mierzących do nas laserem, albo suszarką patroli.

 


 

Po drodze istny koncert motoryzacyjny – samochody mniejsze, większe, motocykliści (oczywiście wolni od wszelkich zabezpieczeń, ale jadący z sensowną prędkością), a od czasu do czasu łódź wędkarska na trailerze przypominająca nam gdzie jedziemy. Generalnie krajobraz podczas naszej podróżny mało urozmaicony. Niezliczone ilości pól kukurydzianych, szerokie autostrady, od czasu do czasu jakiś las, reklama resortu wypoczynkowego i tyle. Podczas naszej podróży przebywamy stany Illinois, Wisconsin i Minnesotę.

 


 


 


 


Po 460 kilometrze natrafiamy na pierwszy poważny zakręt. Na pięćset którymś kilometrze łapiemy pierwsze światła. Trochę brzmi to może abstrakcyjnie, ale tak właśnie jest. Ruch na autostradach jest niczym niezaburzony, może jedynie robotami drogowymi (cały czas trwającymi przeróbkami autostrady). W końcu stajemy na pierwszym przystanku i tankujemy paliwo. Nie myśl nawet by odjechać bez płacenia – skończy się na pewno źle.

 


 

A tak to właśnie podróżuje się w US. Prosto do celu, a przede wszystkim kierowca musi być zrelaksowany. Co robią Amerykanie w tym czasie? Różne rzeczy ale przede wszystkim, z tego co widziałem, jedzą albo rozmawiają przez telefon komórkowy. Inaczej to wygląda w mieście, gdzie czyta się książki, przewija dzieci ...

 


 


 
Po drodze mijamy jeszcze Lake Superior. Tam poczułem pierwsze klimaty wędkarskie. Na jeziorze oprócz dużych jednostek pływających, małe motorówki śmigają między kolejnymi miejscówkami w poszukiwaniu walleye i musky. Już za chwilę, już za moment będziemy nad Vermillion. Trzeba jeszcze przejechać kilkaset kilometrów i spotkamy się z naszym Jerzym.

 


 

Koniec końców jesteśmy na miejscu. Te ponad 900km przebywamy w 7h. Nie ma przy tym nic nadzwyczajnego. Spokojna jazda, bez zbędnego szarżowania ot po prostu samochód jadący stałą prędkością zgodnie z ustawieniami tempomatu. Szczerze powiedziawszy nie jesteśmy wcale zmęczeni. Pada jeszcze stwierdzenie – może idziemy na nocne musky? Czas jednak na przygotowania, na rozmowę i ….

 


 

Wieczorem wychodzimy przed domek. To co zobaczyłem trudne jest do opisania i na pewno utkwi na bardzo długo. Podniosłem swoją głowę w kierunku gwiazd i … zobaczyłem obraz niezwykły. Nie było to czarne niebo a na nim kilka rozsianych gwiazd. Było to raczej coś zgoła odwrotnego – białe niebo pełne gwiazd, a gdzie niegdzie niewielka czarna przestrzeń między nimi. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem.


Jutro pierwszy dzień naszych połowów …


CDN.

Remek, 2008

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

[url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/amerykanska-przygoda-podroz-i-przygotowania-r185]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url]

Share this post


Link to post
Share on other sites
Sign in to follow this  

×
×
  • Create New...