remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego życie raz jest łatwiejsze, gdy innym razem drobnostka może wyprowadzić człowieka z równowagi? Najlepszym momentem na takie rozważania są godziny poranne. Kiedy wstajemy do pracy każdą minutę, którą poświęcić możemy w ciepłym łożu, pod kołderką celebrujemy jak ostatnią drobinę kawioru z bieługi, jakbyśmy za pięć minut mieli skończyć swój żywot. Kiedy jesteśmy na wyprawie wędkarskiej życie nabiera innego koloru, innego tempa. Godzina piąta, mimo rozmów do rana, wydaje się czymś rzeczywistym i całkiem normalnym, osiągalnym nawet dla człowieka o charakterze sowy. Ba … nie trzeba nawet nikogo namawiać do tego jakże, w warunkach domowych, barbarzyńskiego wybryku jakim jest wstanie wraz z pierwszym promieniem wschodzącego słońca. Po kilku godzinach wspólnych uścisków, bo przecież Jerrego widziałem pierwszy raz na oczy, oczywiście w rzeczywistości (jak to młode pokolenie mawia w realu – nie mylić z siecią supermarketów), po niestworzonych opowieściach Jacka na temat musky (przecież ma mi tylko je pokazać – dalsze wskazówki nie są potrzebne), po przygotowaniach naszego sprzętu i segregacji tony przynęt (zrobiło się tylko kilka kilogramów) oddaliśmy się w ręce Morfeusza. Kilka godzin później pojawił się przytoczony wyżej problem filozoficzny. Trudno nazwać go problemem. Jest on zwykle dość łatwy, jak się okazuje, do rozwiązania. Co czyni nas chętnymi do przyjęcia tego wyzwania jakim jest pokonanie bariery naszego wygodnictwa? Oczywiście hobby, chęć rywalizacji i sprawdzenia samego siebie. Myślałem, że wstanę pierwszy. Byłem niepewny jednego – tylko Jerry mógł mnie wyprzedzić. Jackiem się nie przejmowałem, bo Zbyszek zdążył mnie poinformować o wszelkich możliwościach i trudnościach jakie mogą wystąpić. Zdarzył się jednak cud. W przeciągu dosłownie 5 minut wszyscy znaleźli się w kuchni. Jerry był pierwszy. Kawa kapała już z ekspresu przelewowego (z tego słyną Stany – nawet w McDonalld’s nie kupicie porządnej kawy – od razu polecam Starbucks) a nóż sprawnie kroił kolejne plastry szynki, które miały stanowić tłusty podkład słynnej jajecznicy Jerrego (pewnie pamiętacie ją z opowiadań o kanadyjskich wyprawach Jerrego). W tym samym czasie poczułem się gościem, a Jerry mnie w tym utwierdził. Oczywiście słowo gość oznaczało nie mnie nie więcej – jestem pisklakiem do wykarmienia, a tym czasem wyrwę się gdzieś na lewo – słownie wykręcę się od pracy. Za oknami panowała jeszcze szarówka. Słońce powoli zaczynało prostować swoje kości. Postanowiłem to uwiecznić. Cóż, bowiem bardziej typowego można sfotografować jak wschód słońca nad spowitym mgłą jeziorem. Vermillion obfituje w niezliczoną ilość wysp. Wszystkie zostały nazwane. Niektóre nawet śmieszne – Potatos (ziemniaki), Spiders (pająki), Cherries (czereśnie). Kiedy rozmawia się z wędkarzami na próżno szukać opowiadań typu „wiesz tam, tego, to i na tamto”. W zamian otrzymujemy tylko szczere odpowiedzi na pytania. Powszechna bowiem opinia jest taka, że znaleźć musky jest zdecydowanie łatwiej niż go złowić. Dlatego, co było dla mnie nie lada nowością, napotykani wędkarze chętnie dzielili się informacjami. Sukces świętowali wszyscy – łowca i przypadkowi przechodnie. Wracając jednak do słońca, o którym już zapomnieliśmy, a które, podczas mojej dygresji na temat kultury, zapewnie już wzeszło zrobiłem kilka tzw. fotografii krajobrazowych oraz empirycznie potwierdziłem obecność wysp (z naszego pomostu widać było Potatos oraz wyspę z garażem). W chwilę po tym dołączył do mnie kolejny gość (czyt. osoba chętna do odpoczynku). Znacie go wszyscy to Jacek. Przybył do mnie z odsieczą dzierżąc w rękach delikatny zestaw na bassy. Oddał kilka rzutów między pomostami, z nadzieją na pierwszego bassa małogębowego. Jednak naszym oczom ukazał się pierwszy, patrolujący musky. Przyznać muszę, że wyglądało to trochę komicznie – niczym karp wypłynął pod powierzchnię, zebrał jakąś rybkę i spokojnie oddalił się pozostawiając po sobie tylko pęcherzyki powietrza. W naszych głowach zawrzało. Gdyby umieścić na nich sygnalizatory świetlne, myślę, że paliłyby się jeszcze ładnych kilka minut. Nasza krew wrzała. Indiańskich okrzyków było co niemiara. Musky pokazał swoją klasę, a będąc precyzyjnym - ogon. Udaliśmy się na wspólną, pierwszą ucztę w nadziei na późniejszy sukces i ponowne spotkanie z musky. Po krótkim, aczkolwiek intensywnym wysiłku, co by nie było śniadanie takim wysiłkiem jest (śniadania w US są naprawdę kolosalnych rozmiarów), wyruszamy na upragnione łowy. W przystani czekała na nas nowa łódź, pachnąca jeszcze fabryką. Silnik minimum 40kM, oczywiście tolling motor (silnik elektryczny umieszczony na dziobie łodzi służący do powolnego przemieszczania łodzi), wysokie pomosty. To standard wśród amerykańskich wędkarzy. Spakowaliśmy wszelkie niezbędne (tutaj rozlega się gromki śmiech) rzeczy i wyruszyliśmy ku, całkiem dla mnie nowej, przygodzie. Vermillion jest niezwykle rozległym jeziorem. Dobra mapa, a taką można było kupić na większości stacji benzynowych (swoją kupiłem w odległym o 900 km Bass Pro Shop!) jest podstawą nawigacji. Na takiej wielkości jeziorach niezbędny okazuje się również GPS. Wielokrotnie przekonaliśmy się, że bez niego trafienie na konkretną miejscówkę, oczywiście bez znajomości akwenu, wydaje się praktycznie niemożliwe. Nie mówię tutaj o ekstremalnych sytuacjach, kiedy z nocnego łowienia musky trzeba wrócić do domu. GPS jak również echosonda stanowią podstawowe narzędzia amerykańskiego wędkarza. Popłynęliśmy na pierwszą miejscówkę. Mimo gorączkowych dni w Chicago ranki zaskakiwały nas chłodem. Zaczęliśmy od obławiania, typowych miejsc żerowania musky, czyli wysp. Otaczało nas kilka zielonych, z kamienistymi brzegami. Nieopodal podwodne górki, oznaczone zarówno na mapie jak i wodzie jako „hazard rocks” (niebezpieczne skały - bojki najczęściej nie pokazywały potencjalnego miejsca zagrożenia, były zwykle przesunięte o kilka, kilkadziesiąt metrów!). Nasz sprzęt przygotowany perfekcyjnie niczym bolidy formuły pierwszej. Nasze dusze rozgrzane do czerwoności widokiem żerującego, kilkanaście minut wcześniej, na naszych oczach, musky. Czekałem tylko na pierwszy kontakt z musky i … dosłownie nic trudniejszego. Pojawiły się pierwsze ptasie gniazda na naszych przesmarowanych i pachnących oliwką multiplikatorach. Przynęty, na początku głównie blaszki obrotowe typu double cow, sprawnie rzucane w punkt, obmacują skały wysp niczym ręce sprawnego kieszonkowca cudze portfele. Byliśmy bardzo czujni. Na łodzi panowała całkowita cisza przerywana od czasu do czasu jedynie pluskiem spadającej do wody przynęty. Podczas tej liturgii nie dostrzegliśmy nawet słońca bezlitośnie pokazującego swe ostre pazurki. W końcu i ono przebiło się przez nasze zahipnotyzowane mózgi. Po pierwszej godzinie łowów zrzuciliśmy prawie wszystko, co tak pieczołowicie na siebie nadzialiśmy z samego rana. Niestety polowanie na pierwszej miejscówce nie przyniosło upragnionego sukcesu, spotkania z musky. Cóż, Jacek obiecał, ale słowa, po pierwszej godzinie, nie dotrzymał. Cierpliwość moja jednak wielokrotnie stawiana była na próbę, więc i tym razem poddałem się naszemu przewodnikowi, który wyznaczył trajektorię do następnej miejscówki. Miejsce dziwne, powiedzieć można troszkę (przepraszam za stwierdzenie) gówniane. To Potatos. Nie wiem, dlaczego je tak nazwano, ale takiego drugiego miejsca na całym jeziorze do końca wyprawy nie uświadczyliśmy. Liczba ptactwa zamieszkującego tą wyspę była godna podziwu. Zapach skonsumowanych ryb, później przerobionych przez jelita był odczuwalny już z daleka. W okolicy wysp kilka innych łodzi. Wiedzieć musicie, że jeśli inna łódź łowi wokół wyspy nie wypada podpływać – ta miejscówka należy tylko do obecnie łowiących. W pewnym momencie Jacek wypatrzył pierwszego smoka wygrzewającego się na skałach. Cóż to był za widok! Widok? W zasadzie nie wiem o czym pisać o musky czy o zachowaniu Jacka. Pierwszy był piękny, szacuję go na jakieś 40-45 cali. Spokojny, mądry, dostojny. Drugi, mówię o Jacku, (o urodzie pisać nie będę) no cóż zawrzała w nim krew Musky Huntera. Zapytacie z cała pewnością - któż to taki? Amerykanie mają Hunterów (czyli myśliwych) i Musky Hunterów. Nie ma Pike Huntera, Bass Huntera i innego Huntera. Jeśli chodzi o ryby jest jeden - król, osoba można powiedzieć otaczana szacunkiem i uznaniem, która w Lodgy (tak w USA nazywany jest ośrodek wypoczynkowy dla wędkarzy) zaczepiana jest słowami „ … o … musky hunters, musky hunters …”. Wędkarza musky Amerykanie traktują inaczej. Dla nich wymyślili tą nazwę, która jak się później okazało całkowicie obrazuje sposób poławiania tejże niezwykłej ryby. Poławianie musky to polowanie. To gra między niezwykłym, wodnym stworzeniem, a człowiekiem. W tym przypadku same umiejętności i wiedza nie wystarczają by stać się Musky Hunterem. Niektórzy mają to szczęście po pierwszej godzinie wyprawy. Inni czekają nawet latami. Jacek na widok pierwszego musky próbował „zaatakować” rybę sztuczkami, metodami, które nierzadko przynoszą oczekiwane rezultaty – przyspieszał prowadzenie przynęty, zmieniał wabiki, kręci ósemki. Jednak musky, mimo, że zainteresował się przynętą nie był skłonny do podjęcia dramatycznej pogoni za swoją ofiarą. Ot po prostu podniósł się ze skał, zaczął spokojnie płynąć za przynętą, po czym w chwilę później zapadł się w wodną otchłań. Przypomnijcie sobie własne przygody - co robicie, kiedy za Waszą przynętą podąża sporo ponad metr ryba? Zwykle ciśnienie w żyłach rośnie do takiego poziomu, że trudno stwierdzić czy czerwona twarz to efekt libacji z poprzedniego dnia, opalenia czy zdenerwowania. Musky Hunter ze spokojem odpala papieroska i z refleksją patrzy na piękno otaczającej go przyrody. Jednak i tacy ludzie, od czasu do czasu, mają słabszy dzień. Tym czasem Jerry, nasz drogi Jerry w skupieniu wymienia kolejne przynęty, szuka swojej szansy. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się kolejny musky podążający za przynętą Jurka. Zwykle, jak mawiał Jacek, to Jerry ląduje pierwszą rybę na wyprawie (lubicie takiego kolegę? By nie było wątpliwości my Jurka tak, choć zapowiedzieliśmy mu, że jeśli ponownie to zrobi popływa). Piękny, z czerwonymi płetwami, można powiedzieć kolos. Idzie niezłymi susami za błyszczącą w przezroczystej, lekko żółtozielonkawej wodzie, blaszką wahadłową. Jurek, pod wpływem emocji, może adrenaliny, zaskoczenia, sam nie wiem czego, tylko wydał z siebie ciche „idzie, idzie” po czym na chwilę zatrzymał przynętę. Musky zaskoczony. Stanął jak wryty. Popatrzył by w kilka sekund później zaginąć niepostrzeżenie w wodzie. Jacek krzyczał „kręć, kręć” ale ryby widać już nie było. Czy musky został zaskoczony, zadziwiony czy zdezorientowany? Fakt był tylko jeden – stracił do blaszki, chwilowe jak się później okazało, zaufanie. Jurek rzucił raz jeszcze. Po chwili ponownie niczym duch Białej Damy musky, może trochę mniej energicznie podążał za przynętą. Jedna ósemka, druga ale ryba niestety nie miała ochoty na żelazne śniadanie, twardą męską walkę. Po prostu stchórzyła. Może to jednak co innego? Takich wyjść każdy z nas miał kilka. Pojawił się i potwór ponad 50”. Śmiesznie wyglądał. Oprócz swojej imponującej długości w przekroju przypominał trójkąt. Kark gruby. Brzuch zwisał jak u wiekowego smakosza piwa. Musky za przynętą, pod przynętą, ale adrenaliny ani zdecydowania widać w tym nie było. Jacek powtarzał tylko mantrę „obiecałem, spełniłem, obiecałem, widziałeś”. No tak, ale musky wziąć za cholerę nie chciał. W pewnym momencie przypomniałem sobie artykuł z Musky Huntera (specjalistyczne czasopismo o łowieniu tejże ryby wydawane w USA) jak to wędkarze, było to w latach 70, oprócz wędek zabierali ze sobą, na łódź, broń śrutową. Jeden łowił, można powiedzieć zanęcał, wabił, drugi strzelał. Popłynęliśmy w międzyczasie na inną miejscówkę. Ponownie do krainy czereśni (jestem ciekawy, kto nazwał tak te wyspy). Jacek niczym trenowany pies myśliwski, używając dosłownie wszelkich ludzkich i nadludzkich instynktów wypatrzył kolejnego musky. Rzuciliśmy wspólnie w kierunku stanowiska ryby. Podniósł się jeden. Podążał za przynętą. Z ciemnej wody, a dokładnie cienia wyszedł następny. Chciałbym byście byli z nami wtedy na łodzi! Emocje sięgnęły zenitu. Niestety musky tylko podniosły się z dna i spokojnie popłynęły za naszymi przynętami nie kończąc braniem. Obróciłem się w drugą stronę. Długi rzut, blacha wpadła do wody, w ułamek sekundy później ogromnej wielkości lej i niewyobrażalnej mocy szarpnięcie zestawem. Jest - pomyślałem! W mgnieniu oka poczułem jednak to czego wędkarz nie cierpi, co od razu chce wyrzucić ze swojej pamięci - luz. Zrezygnowany, stanąłem jak małe dziecko, któremu zabrano najfajniejszą zabawkę. Jacek krzyczał „kręć, kręć”. Pomyślałem sobie – zwariował czy co? Tak aż napalony to nawet ja nie byłem. Miał jednak rację. Patrzyliśmy jak na film, na który nie chcieliśmy iść do kina, film koszmarny. Dokładnie centralnie na nas, jakby postanowił nas storpedować, płynął, zupełnie spokojny musky o długości grubo ponad 45”. Próbowałem go jeszcze wyprzedzić, nawet udało się, ale ryba nie zareagowała. Taka ryba! Przez głowę, swobodnie aczkolwiek z lekkimi turbulencjami przeleciała tylko myśl - pierwsze dwie godziny łowienia i byłoby … po sprawie. Wyciągnąłem blachę a tam na pocieszenie, srebrna łuska mojego pierwszego musky. Prezent, na wieczną pamiątkę. Z nadzieją, aczkolwiek z pewnym rozczarowaniem, rozpocząłem dalsze poszukiwanie życiowej szansy dołączenia do Musky Hunters. Do południa odwiedziliśmy jeszcze wyspę garażową. Tam przez ostatnie dni, dokładnie pod wodnym garażem zostało złowionych kilka musky. Wszyscy wiedzieli dokładnie gdzie! Nieopodal kabla energetycznego – dowiedzieliśmy się o tym od wędkarzy z Lodgy. Próbowaliśmy. Ewidentnie jednak widać było, że musky poszły na odpoczynek życząc nam tego samego. Spakowaliśmy się więc na brzeg i po krótkim ponownym doborze i selekcji przynęt, pojechaliśmy na stację benzynową dokonać zakupów. Oczywiście na niej, zupełnie standardowo – koszulki okolicznościowe, przynęty wędkarskie, wędki, żywce na walleye oraz szczupaki. Brakowało jedynie dużych suckerów do połowu musky (suckery, ryby, wielkości 20-30cm ciągane są w trollingu, jest jedna z najbardziej efektywnych metod połowu musky, ale za razem, jak dla mnie najbardziej nudna). Jacek obdarował mnie koszulką Musky Huntera. Założyłem ją i … wróciliśmy do domu. Kilka strzałów tzw. enegry shots na wzmocnienie energii (w sekrecie muszę zdradzić, że takiego wyboru drinków energetycznych nie widziałem nigdy w życiu), spuszczenie łodzi z podnośnika (mieliśmy manualny) i popłynęliśmy dalej. Zaczęliśmy obławiać kolejne malownicze miejscówki. W pewnym momencie odnotowałem zatrzymanie przynęty, wędka wygięła się do granic wytrzymałości. To coś powoli ruszyło. Jacek ponownie krzyczał „ciągnij”, Jurek, niczym paparazzi polujący na hollywoodzką gwiazdę, widząc, pod wodą, wielki, długi cień robił zdjęcia. Nie czując wielkiej reakcji na kiju pomyślałem sobie „jeśli tak walczy musky to lekka porażka”. Cóż, nie chciałem jednak z życzliwymi kolegami polemizować. Targałem to coś dalej. Z prawej wskazówki, z lewej strzały aparatu a ja walczę? Moje niedowierzanie miało jednak podstawy. Okazało się, że zdobyczą był ogromny kołek, który w wodzie postronnych widzów rzeczywiście mógł nieco zmylić. Śmiechu było co nie miara. Kolejne godziny wytrwałego polowania na musky nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Ani brań, ani wyjść. Musky jakby zapadły się pod ziemię, zaszyły gdzieś między skałami. Postanowiliśmy ponownie popłynąć na naszą miejscówkę. Ona obdarzyła nas od samego rana wyjściami przepięknych musky. Ruszyliśmy. W chwilę później płynąc jakieś 40km/h zostaliśmy zaskoczeni. Przykryła nas ogromna fontanna. Łódź praktycznie stanęła w miejscu. My całkowicie zdezorientowani, zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki. Nie wiedzieliśmy co się wydarzyło – skała, mielizna, czy może coś na wodzie? Po krótkiej, aczkolwiek wnikliwej analizie odkryliśmy przyczynę wielkiego prysznica. Podczas wodnego rajdu odbezpieczył się tolling motor po czym na jednej z fal wpadł do wody (odbezpieczył się zatrzask i silnik elektryczny ustawił się w pozycji do pracy). Okazało się przy okazji, że jeden z zawiasów, pod wpływem ogromnej siły został wyłamany (jak się później okazało, o czym napiszę później nie był to odosobniony przypadek). Czyżby trzeba było ponieść dodatkowy koszt wymiany trolling motor? A to nie mało – około 500USD. Trochę z popsutym humorem dopłynęliśmy do wysp ziemniaczanych. Teraz nawet zapach ptasich odchodów był niczym w porównaniu z kłopotami, które nas potencjalnie czekały. Bez trolling motor skuteczne łowienie było praktycznie niemożliwe. Chwila wyginania, wykręcania i … ku naszemu zdziwieniu, zaskoczył. Było dobrze. Mogliśmy łowić, kontynuować naszą wyprawę. Pozostała tylko kwestia naprawy albo wymiany na nowy. Do końca dnia pływaliśmy wokół wyspy. Niestety jedynymi naszymi ożywionymi przyjacielami były wszędobylskie ptaki, mieszkańcy ziemniaczanego lądu. Nie było już musky, innych ryb, w głowie tylko myśl o problemie. Dzień powoli się uspokoił. My swoimi wzrokami pożegnaliśmy, gorączkowo witane przez nas rano słońce. Ten dzień, mimo, że pełen emocji, kilkunastu wyjść potężnych ryb, odprowadzeń nie przyniósł sukcesu. To cena jaką płacą wędkarze specjalizujący się w musky. Jacek spełnił swoje słowo, pokazał je i to nie jednego, a ja musiałem szczerze przyznać, że ten dzień nie zrobił ze mnie Musky Huntera, mimo, że koszulkę z takim napisem już miałem. CDN Remek, 2008 Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/amerykanska-przygoda-pierwsze-starcie-r186]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites