remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 Przez cztery dni łowienia na Zalewach Nadarzyckich spotkało mnie tyle szczęścia, że aż nie bardzo wiem, od czego zacząć. Zacznę więc od początku. W środę wyruszyliśmy z samego rana. Mieliśmy do przejechania ponad 400 km w dodatku z przyczepą. Wszechobecne ciężarówki i niekończące się roboty drogowe nie ułatwiały podróży. Ostatecznie dojechaliśmy do celu. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę by rozprostować kości, co zakończyło się nazbieraniem kilku garści grzybów. Na miejscu spotykamy się z resztą ekipy i po rozpakowaniu rzeczy ruszamy nad wodę. Kupujemy zezwolenia, wodujemy nasze środki pływające i zaczynamy łowić. Mamy przed sobą zaledwie kilka godzin do zmroku. Początek jest obiecujący. Adam w pierwszym rzucie zacina szczupaczka. Nie jest to olbrzym... Właściwie to jeszcze narybek, ale sztuka się liczy. Niestety jak to mawiają, dobre złego początki. Chwilę później, malutką obrotówkę Andrzeja, przeznaczoną okoniowi atakuje ładny szczupak. Walka jest jednostronna i szybko się kończy a ojciec zostaje z „kocią mordą”. Do wieczora pływamy po różnych miejscówkach próbując różnych przynęt, ale bez skutku. Słońce ma się już ku zachodowi, gdy mojego Jacka 18S z dużą siłą atakuje szczupak. Niestety nie udaje mi się go zaciąć i tego dnia zostaję bez ryby. Należy chyba w tym miejscu napisać kilka słów na temat łowiska. Zalewy mają przeszło 200ha powierzchni i dość ciekawą linię brzegową. Na zdecydowanej większości zbiornika głębokość nie przekracza 2,5m. Jest to, więc wymarzone łowisko do jerkowania. Pełno jest roślinności wodnej a i populacja ryb drapieżnych podobno znakomita. To ostatnie mieliśmy zamiar dokładnie sprawdzić przez następne 3 dni. Gospodarze nastawieni są na obsługę wędkarzy. Obowiązują bardzo przemyślane moim zdaniem limity i wymiary ochronne biorące pod opiekę zwłaszcza okazy. Wracając do opisu zdarzeń... Na kolację jemy bardzo smacznie przyrządzone grzyby popijając je złocistym płynem. Rozmowy toczą się na jedynie słuszne tematy i kończą się stwierdzeniem, że „jutro im pokażemy”. Rano meldujemy się nad wodą dość wcześnie, postanawiamy zacząć od południowej strony zalewów. Chwilę po wypłynięciu, mojego fatso10 atakuje okoń. Pomiar wskazuje 28cm. Zawsze w takich chwilach się zastanawiam, co „myśli” sobie taki okoń atakujący przynętę, która jest nieadekwatna do wielkości jego otworu gębowego. W każdym razie jest to miła niespodzianka. O godzinie 8 mam kolejne branie na fatso10. Tym razem ryba jest większa i do głowy nie przychodzi mi inna możliwość niż szczupaczek średnich rozmiarów. Jakież jest moje zdziwienie, gdy przy burcie wynurza się piękny pasiasty rozbójnik. Z niemałym żalem muszę stwierdzić, że na jerkówce przygotowanej do walki z metrowymi szczupakami, nawet tak piękny okoń nie miał żadnych szans. Podbieram go ręką. Miarka pokazuje 39cm. Już dawno nie złowiłem takiego dużego. Pamiątkowe zdjęcie, buzi i zwracam rybie wolność. Łowimy dalej. Tata często próbuje skusić okonie na mniejsze przynęty, ja nawet nie rozkładam delikatniejszej wędki. Brań okoni jest jak na lekarstwo natomiast brań szczupaków nie ma w ogóle. Zastanawiamy się, co robimy źle. W pewnym momencie ojciec postanawia dla relaksu wysiąść na brzeg i pozbierać grzyby. Ja jednak przedkładam łowiectwo nad zbieractwo i postanawiam sam popływać po okolicy. W niedługim czasie na wędce melduje się prawie pół metrowy szczupaczek. Myślę sobie, dobre i to. Nawet taka zdobycz poprawia mi samopoczucie i podnosi wiarę we własne umiejętności. Efektem tego jest kolejny szczupak, oczywiście również na fatso10. Ten jest już całkiem przyzwoity, ma sporo ponad 60cm. Ojciec w tym czasie nazbierał wiadro grzybów, które potem ze smakiem spałaszowaliśmy na kolację. Już z ojcem na pokładzie łowię jeszcze jednego ołówka i na tym kończą się brania. Z naszej czwórki tylko ja mogłem zaliczyć dzień do udanych. Entuzjazm trochę opadł, więc następnego dnia zwlekamy się z łóżek trochę później. Tuż przy przystani łowimy z ojcem po jednym króciaku na fatso10. Płyniemy kawałek dalej. Woda ma tu ok. 2m a dno porastają z rzadka rdestnice. Takie miejsce wywołuje u mnie zawsze tą samą myśl: Jack 18S. Zapinam jerka na agrafkę i wrzucam do wody. Prowadzę jak zwykle dość agresywnie. Przynęta skacze na boki, drży, nurkuje lub wyskakuje na powierzchnie. Kocham łowić Jackiem. To, jakie możliwości drzemią w tej przynęcie, od jakiegoś czasu nieustannie mnie fascynuje. W czasie, gdy Jack wykonuje kolejne akrobacje, czuję delikatne szarpnięcie. Zacinam z półobrotu i czuję opór. Wydaje mi się, że zdobycz nie jest duża, bo daje się łatwo podciągnąć kilka metrów. Po chwili jednak szarpnięcia stają się potężne a ja proszę ojca żeby wziął aparat. Walka jest bardzo emocjonująca. Mimo mocnego sprzętu ryba nie daje za wygraną. W końcu daje się zobaczyć. Oceniam ją na dobre 95cm i po kolejnym nawrocie pobieram pod pokrywę skrzelową. Robimy kilka zdjęć, odpinamy szczupaka i mierzymy. Okazuje się, że ma 101cm długości i 6kg wagi. Chwilę dotleniam szczupaka a on majestatycznie odpływa. Cieszę się jak dziecko. Nie dość, że to mój pierwszy metrowiec z polskiej wody, to jeszcze złowiony na moją ulubioną przynętę. Hol szczupaka można obejrzeć na filmiku. Pozostali widząc, co się dzieje ze zdwojoną siłą przystępują do łowienia. W wodzie ląduje najcięższa artyleria. To wszystko jednak na nic, bo ten dzień należy do mnie. Kolejne rzuty jackiem przynoszą następnego ładnego szczupaka. Tym razem 78cm. Zaczynam mieć wątpliwości czy nie jestem przypadkiem na szwedzkich szkierach. Zrywa się wiatr, opieramy się o trzcinową wysepkę i obrzucamy okolicę. Zakładam Warriora 15 Crank i prowadzę go spokojnie tuż pod wzburzoną powierzchnią. Po chwili ok. 60cm szczupak jest w moich rękach. Będzie się świetnie nadawał na kolację. Dryfujemy nad kępami rdestnicy, gdy ojciec zacina ładnego szczupaka również na WC15. Niestety przy burcie odpina się. Jak nie idzie to nie idzie. Mi za to wychodzi tego dnia wszystko. W kolejnym miejscu pod trzcinkami ponownie Jacka atakuje szczupak. Walka znowu jest emocjonująca, choć krótka. 75cm szczęścia już bez sesji zdjęciowej wraca do wody w świetnej kondycji. Tego dnia już nie mieliśmy więcej brań, ale jeżeli chodzi o mnie to byłem w pełni usatysfakcjonowany. Nawet w Szwecji taki dzień nie często się zdarza. Przy kolacji nastroje mój i moich towarzyszy są z wiadomych przyczyn zgoła odmienne. Trudno mi wytłumaczyć, dlaczego ja miałem tak fantastyczny dzień, podczas gdy oni nie mogli nic złapać. Łowiliśmy podobnym sprzętem, na podobne przynęty, w tych samych miejscach. Nikt nie próżnował a jednak tylko ja łowiłem ryby. W każdym razie pozostał jeden dzień łowienia i trzeba było wykorzystać go jak najlepiej. Rano jak zwykle wyruszamy z przystani. Zastanawiam się czy możliwy jest podobny scenariusz jak dzień wcześniej, ale zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele kilometrów plecionki zwinę na mój multiplikator zanim to się powtórzy. Po pierwszych godzinach widzę, że nie będzie dzisiaj łatwo. Tata wyciąga pojedyncze okonie w tym całkiem ładnego 31cm, ale szczupaków nie ma. Po południu zrywa się dość silny wiatr a my dajemy się nieść przez środek zbiornika. Przepływamy nad kępami rdestnicy. Obaj zakładamy fatso 14. W pewnym momencie ojciec ma potężne branie. Jego Greys wygina się jak nigdy a plecionka ucieka z multiplikatora szybciej niż zwykle. Należy wziąć poprawkę, że dość szybko spływaliśmy z wiatrem, ale tak czy inaczej ryba była duża. Niestety słowo „była” najlepiej opisuje sytuację. Ku niezadowoleniu ojca kolejny raz się nie udało doprowadzić holu do końca. Sytuacja podnosi nam jednak poziom adrenaliny i zwiększa naszą wiarę, że da się jeszcze coś zmienić. Robimy nawrót pod wiatr i powtarzamy dryf. Za chwilę tata zacina szczupaka, jednak nie poraża wielkością. Ma 60cm. Ja długo nie pozostaję w tyle i również wyciągam niemal bliźniaczego szczupaka. Powtarzamy dryf jeszcze kilka razy, ale nic więcej nie udaje nam się złowić. Zmieniamy kolejne miejsca i przynęty. Trafia się nawet jakiś króciak, ale na tym koniec. Wracamy do przystani. Pakujemy łódź na przyczepę i odjeżdżamy na nocleg. Rano ruszamy w drogę do domu z zamiarem zatrzymania się w pobliskich lasach na zbieranie grzybów. Tutaj muszę się przyznać, że ojciec jest w tym znacznie lepszy ode mnie. Mnie jakoś to nigdy nie fascynowało. Grzybów jest baaardzo dużo i w krótkim czasie zbieramy ich tyle, że nie bardzo mamy gdzie je włożyć. Wsiadamy do samochodu i wracamy do domu. To były naprawdę dziwne dni. Z jednej strony moje wyniki pozwalają być w pełni usatysfakcjonowanym, z drugiej jednak całkowity brak szczęścia u pozostałych pozostawia duży niedosyt. Trzeba uczciwie powiedzieć, że Zalewy Nadarzyckie są piękną wodą, idealną do jerkowania. Są jednak również trochę nietypowe, i nie każdy potrafi się tu odnaleźć. Najważniejsza jest chyba świadomość, że pływają tu naprawdę duże ryby i myślę, że ten fakt przywiedzie nas tutaj ponownie. Może wtedy komuś innemu dopisze szczęście. Piotr ‘phalacrocorax’ Szymański Wrzesień 2006 Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/cztery-dni-w-nadarzycach-r92]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites