remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 Zapewne wszyscy wiedzą jak trudno jest pogodzić rodzinny urlop z wędkowaniem. Myślę, że byłem w jeszcze gorszej sytuacji, bo jako gospodarz musiałem zorganizować tak czas, żebyśmy mogli spokojnie z ojcem pojeździć na ryby a reszta rodziny miała jakieś zajęcie. Znalazłem się pomiędzy młotem a kowadłem. Ostatecznie jednak jakoś z tego wybrnąłem i myślę, że wszyscy byli zadowoleni.Przyjazd rodzinki, a w szczególności mojego ojca i wspólne plany wędkarskie stanowiły okazję do uzupełnienia braków w wyposażeniu, a mam tu na myśli spodniobuty z gore-texu. Zakupiłem, zatem dwie pary Vision Flywoter Waders plus buty. Trafiłem jeszcze na promocję i za całość zapłaciłem 300 funtów, więc myślę, że to dosyć korzystny zakup. Kto się waha nad kupnem takiego sprzętu, to gorąco polecam. Komfort wędkowania jest nieporównywalny!!! Pierwsze potoki za płotyW Wielką Sobotę po południu zaatakowaliśmy wodę po raz pierwszy. Terenem bitwy była River Isla, zaś narzędziem walki - kto co miał. Papcio Broda spinning, Tomek „Wiśnia” muchówka, a ja jedno i drugie, tak na wszelki wypadek. Woda w rzece wysoka i podmętniała. Zdążyliśmy się załapać na końcówkę zbiórek i pierwszy namierzony przeze mnie pstrąg, którego oceniłem na największego w okolicy, nie dał się długo prosić i zebrał moją muszkę. Około czterdziestak wylądował na brzegu. Jak się później okazało była to największa ryba tego dnia. Później postanowiłem skupić się już tylko na spinningu, bo na wodzie było coraz mniej owadów i ryby grymasiły. W międzyczasie Ojciec przerobił jedno pudełko przynęt. Właśnie zabrał się za kolejne. Jak do tej pory sprawa wygląda dosyć prosto: nie reagują kompletnie na nic. Ja również nie mogłem skusić żadnej ryby, aż do momentu, kiedy sięgnąłem po złotą Aglię 2 z red tagiem zawiązanym na kotwiczce. Właśnie ta przynęta okazała się strzałem w dziesiątkę. Co ciekawsze, na nic innego nie chciały brać. Pierwszy kropek na spinning Ostatecznie jako jedyny tego dnia złapałem ryby i uratowałem nasz honor. Obiecaliśmy bowiem wrócić z rybami na świąteczny stół. Zresztą tylko z tego powodu dostaliśmy pozwolenie na wyjazd w święta. Wieczorem podsumowanie wyników i wnikliwa analiza zawartości żołądków zabranych pstrągów. Sporo much, żuczków i innego robactwa, ale zero rybek, a przecież widzieliśmy w wodzie jakąś drobnice, wygalającą na strzeble. Nic to, następnym razem będzie lepiej. Lany poniedziałekW Szkocji zupełnie inaczej obchodzi się święta. Poniedziałek jest po prostu dniem wolnym od pracy i nazywa się Świętem Wiosny. Ponieważ hołdujemy polskiej tradycji postanowiliśmy wyskoczyć nad rzekę, żeby zaliczyć jakikolwiek kontakt z wodą. Pogoda nas nie rozpieszczała. Wiał silny wiatr (czy tutaj zdarzają się w ogóle bezwietrzne dni?) dlatego muchówki pozostawiliśmy w samochodzie. Wiało nieustannie, a czasami na dodatek padało. Do wody oczywiście poleciały Aglie z red tagami przygotowane poprzedniego dnia. Znowu skuteczny okazuje się złoty kolor. Inne były ignorowane. Łapiemy pstrągi, ale raczej rzadko. Większość stanowią malce, takie około 25-30cm. Woda znacznie się oczyściła, co źle rokuje na kolejny dzień wędkarskich zmagań. Tego dnia wróciliśmy koło pory obiadowej. Kolejny malec. Ryba dnia ponownie nie przekroczyła 40cm, aczkolwiek byłem z wyniku bardzo zadowolony. Ojciec stwierdził, że przy tak silnie wiejącym wietrze nigdy jeszcze nie łapał i żebym nawet nie próbował go wyciągnąć ponownie w taką pogodę nad wodę. Wtedy jeszcze chyba nie wiedział, że gdybym się na to zgodził, to więcej byśmy nie łapali. Dzień ze ScottemNa wtorek byliśmy umówieni na całodzienną wyprawę w celu nauki mokrej muchy. W roli nauczyciela Scott Park, o którym już zdążyłem wspomnieć na forum. Warunki pogodowe, pozostawię bez komentarza. Zmianie uległa tylko woda – klar. Tym razem pojechaliśmy na górny odcinek rzeki i schodziliśmy w dół objuczeni plecakami z przynętami i całodziennym prowiantem. Na dzień dobry Scott zapina pięknego potokowca, którego oceniliśmy na około kilogram. Niestety spiął się przy samym brzegu. Pierwsza miejscówka i już ładny pstrągal. Nastroiło nas to sporym optymizmem i z zapałem zabraliśmy się do czesania wody. Metoda mokrej muchy wyglądała w ten sposób, że należało wykonać rzut po skosie w dół pod drugi brzeg. Napór nurtu na sznur sprawiał, że muchy spływały po łuku pod nasz brzeg. Od czasu do czasu należało wybrać ręką luz na lince, żeby utrzymać kontakt z muchami, lub nadać im agresywnej akcji przez energiczne, ale krótkie szarpnięcie. Gdy przynęty znalazły się pod naszym brzegiem, następowało ręczne zbieranie linki pociągnięciami. Niby wszystko proste i jasne, ale w praktyce już takie nie było. Przecież to takie proste... Scott łapał, a my się przyglądaliśmy i sami próbowaliśmy, ale bez efektów. W końcu zrobiliśmy przerwę obiadową. Tempo narzucone, przez przewodnika było zabójcze i z ulgą zasiedliśmy w trawie nad brzegiem rzeki. Na pewno jeszcze coś tam zostało! Posiłek i ciepła herbata dobrze nam zrobiły. Wreszcie zaczęliśmy wyjmować z wody coś więcej niż tylko muchy. Nie były to okazy, ale każda ryba cieszyła niezmiernie. Scott stracił kolejnego dużego pstrąga, tym razem nawet go nie zobaczyliśmy. Fish on!!! Ogólnie brania były bardzo delikatne i dużo ryb się zerwało, ale myślę, że warto było spędzić albo raczej przebiec ten dzień z byłym maratończykiem. Zresztą nauka nie poszła w las i zaprocentowała w kolejnych wyprawach. Jeszcze nie gotowy do wyjęcia. Nareszcie coś sensownych rozmiarów. Nawet Scott czasem łapał mniejsze Deszcze, słońce i tęcza. Obrotówki tak, cykady nie...Środę przeznaczyliśmy w całości na rodzinny wyjazd szlakiem zamków, ale czwartkowy poranek zarezerwowaliśmy dla pstrągów. W nocy była silna ulewa i woda w rzece znowu nabrała koloru kawy z mlekiem, więc tym razem muchówki zostały w samochodzie i wyruszyliśmy nad wodę ze spiningami. Tego dnia udało nam się wyjąć tylko kilka malców i dwa około trzydziestaki. Byliśmy po przeciwnych brzegach, dzięki czemu każdy miał swobodę ruchu i jednocześnie mogliśmy rozmawiać. Z mętnej wody na obrotówkę. Tata uparł się na cykady. Odradzałem. Tymczasem konsekwentnie katowałem obrotówkę z muchą. Trochę odszedłem w górę rzeki. Nagle usłyszałem: O Jezuuu!!! Następnie głośne chlapnięcie. Kątem oka zobaczyłem fontannę wody. Pomyślałem sobie: No, nareszcie coś konkretnego mu się uwiesiło. Zwinąłem zestaw i zacząłem w pośpiechu wyciągać aparat. Jeszcze raz spojrzałem się na skarpę, na której powinien być mój staruszek, ale go tam nie zauważyłem, tylko w wodzie pływała czapeczka. Przestraszyłem się, ale po chwili wynurzył się z wody. Chciałem zrobić zdjęcie, ale widok był tak bolesny, że podarowałem sobie. Niebezpieczeństwo zażegnane, ojciec już na brzegu. Okazało się, że dał o jeden krok za daleko i stanął na nawisie trawy, zakładając kolejną cykadę. A nie mówiłem, że cykady NIE??? W poszukiwaniu zaginionego pudełka. Przegląd sprzętu, wędka cała, ale brakuje strategicznego pudełka z samymi wyselekcjonowanymi i sprawdzonymi przynętami. Przeszukaliśmy dno w miejscu upadku i 5m w dół, ale nic nie znaleźliśmy. Koniec wędkowania na dziś. Straty spore - przeszło 600zł. Najgorsze, że niektóre przynęty chyba są już nie do zdobycia. FinałW piątek pojechaliśmy z rodzinką północnym wybrzeżem na wycieczkę nad Loch Ness, a wracaliśmy przez góry. Widoki zapierały dech, no a jakie piękne rzeki. Sobota była ostatnim dniem nad rzeką. Woda znowu oczyściła się i można było policzyć każdy kamyczek na dnie. Ponownie złapaliśmy za muchówki. Smakowała muszka. Na brzegu. Podczas porannej rójki udało się skusić kilka kropkowańców, ale wciąż brakowało okazów. Koło południa straciłem szansę na ładną rybę w bardzo bezmyślny sposób. Wypatrzyłem pod drugim brzegiem dużego pstrąga, który regularnie zbierał. Położyłem przed nim moją muchę i przegapiłem branie, bo się zapatrzyłem na inne zbiórki. Niestety na suchą muchę pstrągi same się nie zacinają, a szkoda. Ostatni na „sucharka”. Pech... skończyły się zbiórki i przeszliśmy na mokrą muchę. Zacząłem obławiać szypot zakończony sporą głębią. Tu aż pachniało grubasem. Gdy muchy przecinały szypot, nastąpiło potężne szarpnięcie i piękny potokowiec wyskoczył nad wodę. Po chwili spłynął w dół rzeki podskokami niczym delfin i wyciągnął mi cały sznur, aż do podkładu. Wtedy oprzytomniałem, wyszedłem na brzeg i zacząłem za nim biec. Byłem sam, bo ojciec został daleko w dole, więc nie mogłem liczyć na pomoc. Ryba pływała sobie jakby nigdy nic. Po około 10 pstrąg zaczął słabnąć. Wszedłem ponownie do wody i zacząłem ją sprowadzać w swoim kierunku. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że to olbrzym. Jak go zatem podebrać skoro kark jak u prosiaka? Do tej pory wszystkie większe pstrągi pomagał mi ktoś wyjmować. No trudno trzeba sobie radzić samemu. Gdy już chciałem go wyrzucić na brzeg, pstrąg zebrał siły i kolejny raz odjechał w dół do następnego szypoty i spłynął po nim wystając do połowy, a ja potykając się o kamienie podążyłem w jego kierunku. Walka zaczęła się od nowa, bo za szypotem był głęboka płań, gdzie ryba spokojnie sobie pływała. W końcu po około 20 minutach udało mi się go wyjąć. Na brzegu taniec i szaleńcze okrzyki. Przy wędce. Po chwili dołączył do mnie ojciec i razem mogliśmy podziwiać okaz. 58cm i 2kg to mój życiowy wynik i myślę, że chyba nie łatwo będzie to przeskoczyć na rzece chociaż kilka lat temu na River Isla padł dziesięciofuntowiec i to bardzo mnie mobilizuje. Pełnia szczęścia. Pozwolę sobie jeszcze na krótkie podsumowanie. Spinning okazywał się skuteczny tylko przy podmętniałej wodzie. Na woblery nie mieliśmy nawet pojedynczego skubnięcia! Przy klarownej wodzie muchówka przebijała stosunkiem 10:1. Prognozy zatem na przyszłość dla mojego spinningu nie są zbyt optymistyczne i z tą metodą chyba będę musiał się realizować na szczupakach. Lukomat, 2006 Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. [url=http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/relacje/wielkanocne-pstr%c4%85gi-lukomata-r75]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites