remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 Mistrzostwa Świata to prawdziwe święto dla każdego fana piłki. Jak tylko okazało się, że kolejna edycja mundialu odbędzie się u naszych zachodnich sąsiadów, już wiedziałem, że muszę zobaczyć na żywo najlepszych piłkarzy globu – Ronaldinho, Kakę, Messiego, Drogbę i wielu innych... Postarałem się więc o bilety na kilka spotkań. W moim mundialowym programie znalazła się jednak trzydniowa przerwa, podczas której nie było nic do oglądania. Natychmiast wpadłem na pomysł: a może by tak w tym czasie wyskoczyć na ryby? Postanowiłem więc zabrać sprzęt wędkarski i poznać kilka nowych łowisk. Wędkarskie podróże to przecież, obok futbolu, moja największa życiowa pasja. Jako, że w Niemczech zakazana jest metoda catch and release, a na sprawianie i przyrządzanie ryb w normalnych hotelach często nie ma warunków, zdecydowałem się łowić w sąsiedniej Holandii. Wiele o niej słyszałem od kolegów – Maćka Jagiełły, Roberta Zawarskiego i Marka Szymańskiego. Tamtejsze kanały, sztuczne jeziora i Ren kryją w sobie ponoć prawdziwe wędkarskie skarby. Oto moja krótka opowieść o tym, jak wyglądał mój jeden wędkarski dzień w Kraju Tulipanów. W ojczyźnie sera Właśnie skończył się mecz Argentyna – Wybrzeże Kości Słoniowej. Jesteśmy w portowym Hamburgu i próbujemy przebić się spod stadionu przez korki na autostradę. W końcu udaje nam się i już wygodnie pędzimy w kierunku zachodnim. Droga, jak to zwykle w Niemczech, jest doskonała – jezdnia gładka jak stół, dwa albo trzy pasma w jedna stronę, liczne stacje benzynowe i przydrożne zajazdy, dające szansę na wypicie orzeźwiającej kawy. Dość szybko docieramy więc do holenderskiej granicy, która, poza kreską na mapie, w rzeczywistości już dawno nie istnieje. Naszym celem jest prowincja Noord Holland, czyli Północna Holandia – najbardziej „holenderska” część tego kraju, pełna wiatraków, poprzecinanych kanałami polderów, małych urokliwych miasteczek z kamieniczkami sprzed trzystu lat i wytwórni wyśmienitego sera z olbrzymimi dziurami. Od nazwy prowincji pochodzi zresztą nazwa całego kraju, funkcjonująca równolegle z określeniem Nederland (The Netherlands, Niderlandy). Późnym wieczorem docieramy do miejscowości Edam (tak, to stąd właśnie pochodzi ser edamski), leżącej na brzegu Ijsselmeer – ni to jeziora, ni to morskiej zatoki, oddzielonej groblą od otwartych wód Morza Północnego. Kwaterujemy w małym hoteliku, a właściwie klubie jazzowym, którego właściciel wynajmuje kilka pokoi na poddaszu. W klubie dzisiaj wieczór muzyki „live”, pełno więc gości, a w powietrzu unosi się charakterystyczny zapach dymu – bynajmniej nie do końca tytoniowego… Wchodzimy po zewnętrznych schodach na poddasze i otwieramy drzwi do małego pokoiku. Schludnie, czysto, da się wytrzymać. Jedynie podłoga nachylona jest nieco na jedną stronę, a deski skrzypią niemiłosiernie. To w końcu kamienica pamiętająca czasy braci De Witt i innych bohaterów książki „Czarny Tulipan”. Na poddaszu potworny zaduch, na czas wietrzenia wychodzimy więc na chwilę na taras. Tutaj jednak niewiele chłodniej – tegoroczne lato jest wyjątkowo upalne. Nad nami rozgwieżdżone niebo, a obok domu widzimy jak gwiazdy odbijają się w lustrze wody. To jeden z tysięcy holenderskich kanałów. Ryby możemy więc łowić już pod hotelem… Dla ochłody wypijamy po kuflu doskonałego piwa i zmęczeni kładziemy się spać. Jutro czeka nas pracowity wędkarski dzień, a upał przecież niemiłosierny! Ruszamy na rybyRano kupujemy u gospodarza licencje wędkarskie. Całoroczne zezwolenie na wody tego kraju kosztuje ok. 20 euro. Gospodarz mówi, że składa się na nie licencja państwowa (Sportvisakte), wydawana przez Ministra Rolnictwa i Środowiska Naturalnego, oraz zewzwolenie (Visvergunning) od holenderskiego Związku Wędkarstwa Sportowego (Sportvisserij Nederland). Dokumenty te można zakupić w urzędach pocztowych całego kraju. Możemy na nie łowić na wodach śródlądowych Holandii. Natomiast łowienie w morzu nie wymaga licencji. Następny krok to wybór miejsca do wędkowania. Siadamy na chwilę przy stoliku, zamawiamy poranną kawę z rogalikami i zabieramy się do studiowania znakomitej mapy Północnej Holandii, którą przesłał mi wcześniej pocztą Jan Eggers – jeden z najsłynniejszych holenderskich wędkarzy, pogromca wielkich szczupaków i sandaczy. Na mapie mamy zaznaczone miejsca znane z dobrych brań różnych gatunków ryb – od szczupaków, okoni i sandaczy (po holendersku odpowiednio: snoek, snoekbaars, i baars), poprzez ryby spokojnego żeru, jak leszcze, karpie, płocie i jazie, po ryby morskie, jak dorsz (po holendersku kabeljauw), węgorz (aal), płastuga (platvis) czy belona (geep). Dobrych miejsc jest zaznaczonych ponad setka, trzeba więc dokonać selekcji. My chcemy zapolować na szczupaki i sandacze. Nie mamy łodzi, więc wędkowanie na Ijsselmeer nie ma większego sensu. Skupimy się na kanałach, dobrze dostępnych z brzegu. Ograniczamy nasz plan do odwiedzenia 10-12 miejsc, położonych w promieniu góra 50 km od Edam. Już wcześniej dowiedziałem się z artykułu Marka Szymańskiego, że łowienie w Holandii polega na częstym przemieszczaniu się samochodem i krótkim obławianiu miejsc rokujących największe szanse na występowanie drapieżników. Na kanałach będą to wszelkiego rodzaju połączenia z innymi ciekami, okolice mostów, jazów i śluz (choć nie wszędzie przy takich urządzeniach wolno łowić), rury wlotowe (woda płynie nimi pod jezdniami), trzcinowiska, głęboczki, porciki z łodziami, pomosty, a nawet pojedyncze wbite w dno pale.Najważniejsze są zawsze pierwsze rzuty, więc należy szczególnie dobrze zaplanować je i wykonywać z należytą starannością. Jak kilka-kilkanaście rzutów nie przyniesie brania, można zwijać się i zmieniać miejsce. Albo nie ma tu bowiem ryb, albo już je wypłoszyliśmy. No przepraszam, istnieje jeszcze szansa, że są, ale nie żerują. Przy wyjątkowo trudnych warunkach pogodowych – np. upały czy skoki ciśnienia, jest to możliwe. Niespodzianka spod świateł Jedziemy na pierwsze miejsce – kanał biegnący wzdłuż szosy z Volendam do Hoorn. Parkujemy przy bocznej drodze. Wędkowanie w tej części Holandii jest dość specyficzne. Najlepsze miejscówki są często w okolicy domów czy budynków gospodarczych, skrzyżowań, rond bądź ruchliwych jezdni. Nie ma tego nastroju, co choćby w Skandynawii, gdzie łowienie ryb kojarzy się z miejscami odludnymi, piękną przyroda, ciszą i samotnością. Ale kto powiedział, że raz nie można inaczej? Montujemy sprzęt. Mój mundialowy towarzysz - Mariusz - będzie się dopiero uczył wędkowania, choć na kulinarnych walorach ryb zna się dobrze, gdyż pracuje od dawna w jednej z największych firm importujących ryby i owoce morza. Przygotowuję mu dość uniwersalny zestaw dla początkującego, na którym nauczy się zarzucać i prowadzić przynętę, a w razie potrzeby nawet wyholuje rybę. Pierwszą godzinę poświęcamy na naukę, a że przynęta rzadko ląduje w wodzie a częściej na drugim brzegu, brań nie mamy… Kolejne miejsce to połączenie dwóch średniej wielkości kanałów. Mam dwa zestawy – jeden jerkowy z multiplikatrorem, którym będę próbował przechytrzyć holenderskie esoxy, a drugi jigowy - kij o akcji szczytowej, ale dość mocny, oraz kołowrotek o stałej szpuli z plecionką. W burej, obrzydliwej i cuchnącej nawozem wodzie jest sporo zielska i liści grążeli. Jerkowanie nie przynosi jednak efektów. Jest tak gorąco, że pot płynie nam po całym ciele, a pragnienie dokucza bez ustanku. Swoją drogą nie dziwię się rybom. Przemieszczamy się dalej w stronę Hoorn. Samochód parkujemy przy dużym skrzyżowaniu, gdzie spory kanał zakręca pod kątem 90 stopni i przepływa pod kilkoma mostami. Woda jest obiecująca - znacznie bardziej czysta (choć o pełnej przejrzystości nadal nie ma mowy), gdzieniegdzie przy brzegu pojawiają się kępy trzcin. W okolicy jednego z mostów widzę karpia wygrzewającego się metr od brzegu. Ma ok. 4-5 kg. No, ale to nie nasz cel. Spokojnie opukuję dno kopytem, ale brań jak nie było, tak nie ma. Chyba jednak jest za gorąco - nawet dla sandaczy. Temperatura grubo przekracza 30 stopni Celsjusza. Poza tym za jasno. Wieczorem pewnie się uaktywnią, ale czy my jeszcze będziemy „żywi” po tym upale? Przechodzę za kolejny most, przed którym stoi właśnie na czerwonym świetle sznur samochodów. Staję na betonowym umocnieniu brzegu tuż za mostem i ponownie jiguję seledynową gumą. Tutaj jest głębiej, jakieś półtora, może dwa metry. To miejsce jest warte szczególnego wysiłku. Przypominam sobie, że Jan Eggers skutecznie łowi w kanałach sandacze na tandemiki z dwóch obrotówek. Może agresywna praca wirówki pobudzi apatyczne ryby? Zakładam dużą wirówkę Colonel i prowadzę ją w pół wody, licząc bardziej na branie szczupaka niż sandacza. W pewnym momencie czuję upragnione uderzenie i zacinam! A więc nie myliłem się, obrotówka nie jest jeszcze przeżytkiem. Ryba schodzi do dna i początkowo nie daje się podciągnąć. Akurat na czerwonym świetle zatrzymuje się koło mnie ciężarówka, a kierowcy, widząc wygięty jak pałąk kij, przez otwarte okno zaczynają mi kibicować! Ich rozradowane twarze są dosłownie o dwa metry od mojej – dzieli nas tylko barierka mostu. W takich okolicznościach jeszcze nie holowałem ryby… Wreszcie odrywam zdobycz od dna. Ryba opornie idzie w górę i w końcu pokazuje się w pełnej krasie. Ze zdumieniem konstatuję, że to nie szczupak, a dorodny sandacz. Na oko ma jakieś trzy, może trzy i pół kilo. Po chwili wyraźnie słabnie i daje się podholować do brzegu. Teraz trzeba go podebrać, a zadanie to nie łatwe, gdyż brzeg w tym miejscu jest dość stromy i nad lustrem wody umocniony betonem, a nieco dalej, gdzie brzeg jest niższy i łagodniej opadający, dostępu do wody bronią gęste trzciny. Na „balona” oczywiście nie wchodzi w grę – za duża ryba, długiego podbieraka też nie mam. Wołam Mariusza i daję mu chwytak instruując przy tym, co ma robić. Mój początkujący partner spisuje się jednak doskonale. Kładzie się na trawie twarzą w dół w stronę lustra wody i dosięga chwytakiem dolną szczękę ryby. Potem zgrabnie unosi ją do góry. Jest! Pierwszy holenderski sandacz. Odhaczamy rybę, parę zdjęć i do wody. Mariusz jest trochę poparzony pokrzywami, ale to detal. Najważniejsze, że zrealizowaliśmy nasz cel: jest ryba (i to sandacz!), nienajgorszych rozmiarów, w bardzo trudnych warunkach pogodowych i w najmniej sandaczowej porze dnia – w samo południe. Możemy spokojnie łowić dalej, ale już nic nie musimy. Rybna uczta w towarzystwie mew Do wieczora łowimy jeszcze ambitnie z kilkoma przerwami na zimne napoje, serwowane w urokliwych holenderskich pubach przez jeszcze urokliwsze barmanki. Upał jest niemiłosierny. Próbujemy na parkowym rozlewisku w centrum Hoorn, kilku odcinkach polnych oraz w okolicy miasteczek De Rijp, Avenhorn i Purmerend. W niektórych miejscach znajdujemy więcej spokoju i odosobnienia, śpiew ptaków oraz zieleń pól pełnych pasących się krów. Kilka razy niemal spod nóg odpływają nam karpie gigantycznych wręcz rozmiarów. Jest ich tutaj naprawdę sporo. Jednak brań drapieżników już nie ma. Pod wieczór kapitulujemy. Wędkarski dzień kończymy z jednym sandaczem. W taką pogodę i bez znajomości wody, to i tak sukces. Na kolację jedziemy do Volendam – małego miasta położonego na brzegu Ijsselmeer. Mariusz jako specjalista od rybnych smakołyków mówi, że być w Holandii i nie spróbować prawdziwych matjasów, to grzech. Idziemy do portu, gdzie pełno eleganckich jachtów i prostych rybackich kutrów. Tutejsi rybacy żyją z połowu dorsza, węgorza i właśnie śledzia zwanego matjasem. Tym mianem określa się tylko śledzie łowione na Morzu Północnym u wybrzeży Holandii przez kilka wiosennych tygodni. Sprzedawane w naszych marketach matjasy to zwykła lipa (to śledzie a la matjes, coś jak wyrób czekoladopodobny). My właśnie w czerwcu szczęśliwie trafiliśmy na świeże matjasy. W tanim portowym sklepiku kupujemy kilka sztuk, a do tego świeżo uwędzone węgorze, zwane paling. Są to ryby trzydziesto-czterdziestocentymetrowe (właśnie takie węgorze łowi się u wybrzeży Holandii), o niewykle delikatnym mięsie, nie tak tłustym jak znane nam z Polski normalne, duże węgorze. Po wyjściu ze sklepu idziemy na ławeczkę na portowym nabrzeżu. Rozwijamy papier i zabieramy się do tej prawdziwej uczty. Śledzie sprzedawane są bez głów i wnętrzności, gotowe do spożycia, z dodatkiem cebulki. Je się na surowo, bez jakichkolwiek dodatków (mają w sobie naturalną delikatną słoność od morskiej wody). Z węgorzy ściąga się tylko skórkę. Od razu nad naszymi głowami zaczynają krążyć mewy, spragnione rybich odpadków. Rzucamy im kilka kręgosłupów starannie oczyszczonych z wybornego mięsa. Otwieramy zimne piwo, oddychamy rześkim nadmorskim powietrzem i chcemy, aby ta chwila trwała bez końca… Piotr Motyka (Piotrek na forum) piotr.motyka@eventurfishing.pl Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/z-wedka-w-swiat-mundialowy-przerywnik-r111]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites