remek 10,499 Report post Posted October 3, 2012 A to było tak. Po ostatnim sukcesie Matki (Komancza) i Mifka, jakoś nie mogłem usiedzieć na tyłku. W myślach knułem plany wyjazdu na rybki na starorzeckie kanały Świny. Wstępnie umówiłem się z Griszą na niedzielę, bo ponoć w sobotę mieli jechać Matka z Mifkiem. Po zawirowaniach personalnych wyjechałem w niedzielę raniutko z Uznamu sam. Krótka podróż białym bolidem Ducato 4x4 turbo diesel (dzięki dla Griszy) z łódką i silnikiem na pace (dzięki Mamo) i nad wodą spotkanie z resztą ekipy. Wyładowanie sprzętu, wodowanie łódek, kije, reszta zabawek i na ryby. Ja i Mifek na jednej łodzi ze spalinówką, a „Pozjaniaki’ na drugiej na elektryku. Silnik mieli tralala i mocny 100 Ah akumulator. No to w górę serca. Trochę trolingu po rynnach, przystanek i spining. Znów troling, przystanek i spining. Woda piękna, leciutki wiaterek, czasami nawet przebłyski słońca. Sonda w zasadzie jako projektor topografii dna, bo w wodzie pełno było kawałków wycinanych wcześniej na brzegach trzcin. Mija kilka godzin, a my z uporem maniaka „jeździmy jak po Łazienkach”. Ja z Mifkiem rzucamy ciężkim sprzętem nieźle penetrującym głębsze wody. Kątem oka obserwuję co tam u Wielkopolan, ale ku mojej konsternacji oni raczej leciutko i pod trzcinki… Cóż ja tam się raczej nie znam a chłopaki pewnie jakiś plan mają. Około południa jesteśmy w zasadzie po całej rundzie pływania po założonych łowiskach i gdyby nie to, że parę razy zaczepiliśmy w żaden sposób nie oznakowane sieci (brawo rybacy), nic by się nie wydarzyło - chyba, że liczyć fakt wyczerpania prądu w „Lechickim” akumulatorze i to, że zaczęliśmy ich ciągać na szelkach. Miny więc nietęgie. Pomyślałem sobie wtedy k.…a miało być tak pięknie !!! Lecz dopóki piłka w grze… mobilizacja, bo jak to Komancz mówił „grunt to konsekwencja”, a matki trzeba się słuchać. Jedziemy dalej. W odległości około kilometra od bazy wypadowej odpięliśmy balast, niech chłopaki trochę porzucają, a my dalej w trolu po rynnie w okolicach „Zatoczki Griszy”. Głębokość 5 - 7 metrów. Tam właśnie dwa tygodnie temu Robert wyjął 110 centymetrowego kolosa (oczywiście nie mówię o przygotowaniach do sikania). Płyniemy raz, drugi, trzeci…nagle..... coś chciało mi zabrać kij z reki. Oprzytomniałem. SIEDZI, krzyknąłem do Mifka, który właśnie powoził, GAŚ SILNIK I STÓJ! Ładne przymurowanie i odjazd, hamulec gra - jest dobrze. Adrenalina skacze, tętno ze 150. Powoli odzyskuję kontrolę nad rybą. Podciągam – ryba wychodzi pod powierzchnię i… o w mordę ! Krokodyl! Nogi jakby zaczęły żyć własnym życiem. Ale bez paniki zestrofowałem sam siebie. Podciągam, wir i odjazd. Mocarz! Podciągam go bliżej łodzi. Żeby tylko nie zszedł pomyślałem, bo jakoś niewyraźnie mu ten wobler z pyska wystaje. Jedyny pomysł jaki przyszedł mi do głowy, to jak najszybciej do łodzi chama. Dobrze, że jest nas dwóch, odetchnąłem. Zerkam na Mifka, patrzę …Mifek spokojnie grzebie w futerale i wyciąga…APARAT !!! Ty łap lepiej za „gripa” wycharczałem, zdjęcia będziemy robić później! Spokojnie, odrzekł Mifek, zmęcz go trochę… spojrzał na mnie i… nie wiem co zobaczył, ale schował cyfrę i złapał za przyrząd do lądowania esoxów. Szczupak natomiast dał nura pod łódkę i odjechał w prawo skos. Gdy znów podciągałem go do burty, w połowie dystansu jakieś pięć metrów od nas zrobił zwrot do następnego odjazdu. W tym momencie wobler wystrzelił nad powierzchnię a moja niedoszła zdobycz zamachała nam majestatycznie ogonem i niespiesznie odpłynęła w toń wody. Uczucia jakie mnie ogarnęło nie opiszę, bo nie wiem jak. Ostatni raz czułem się tak w szkole podstawowej, gdy mówiłem wiersz na akademii z okazji dnia matki, a moja mama mimo obietnic nie przyszła, bo nie dała rady urwać się z pracy. Gorycz, rozżalenie... Mówiłem za gripa !!! – usłyszał Rafał. W tym momencie zrobiło mi się głupio, że przecież stary facet, a szukam sprawcy własnego niepowodzenia w sytuacji gdzie nikt nie zawinił. Spojrzałem do góry z dokładnie niesprecyzowanym zapytaniem – dlaczego… !?! Usiadłem. Może hamulec za sztywno, może kij za wysoko, może za słabo zaciąłem, a może po prostu był źle zapięty. Nie ważne. Jeszcze trochę czasu zostało. Nadzieja umiera ostatnia. Szable w dłoń. Popuściłem lekko hamulec. Mifek robi nawrót, a ja puszczam wobka tak by przejechać nim jak najbliżej miejsca, w które moim zdaniem mógł odpłynąć obiekt pożądania. Płyniemy. No jak by tak powtórzył – pomyślałem – to byłby cud i … przywaliło ! Już nie przytrzymanie, ale strzał. Dla pewności jeszcze porządnie zacinam. Podciągam i w odległości jakichś trzydziestu metrów od łodzi widzę potężny wir. Wędka niżej i hol z piętnaście metrów. Odjazd. Znów hol i znów odjazd. Mifek skoncentrowany z gripem w rękach. Jest dobrze. Czuję i gdzieś w środku wiem, że teraz zapięty jest pewnie. Sprzęt ustawiony. Odjazdy odpuszcza, a prowadzi skutecznie. Słyszę bicie własnego serca. Po dłuższej chwili zmagań wiem, że można go zacząć lądować. Podprowadzam. Widać olbrzymie, wypasione, pięknie ubarwione cielsko i wielki łeb. Wobler cały w pysku jak wędzidło u konia – w poprzek. Obie kotwice zapięte w potężne szczęki. Oj nie wypniesz się tym razem kochasiu – pomyślałem. Mifek prawie go już ma, ale znów odjazd. Poezja. Cofam się maksymalnie do drugiej burty i znów podciągam rybę do łodzi. Tym razem Rafał pewnie chwyta go za dolną szczękę, wyciąga łeb z wody, a drugą ręka chwyta go pod brzuch i wkłada rybę do lodzi. Alleluja !!! Okrzyki radości, uściski, gratulacje Poznaniacy proszą aby podpłynąć, pokazać im zdobycz. Podpływamy. W międzyczasie uwalniamy Komańczowego woblera z pyska szczupaka. Radość, szczęście i nieopisana satysfakcja spłynęły na mnie ciepłem po całym ciele. Trzeba go zmierzyć. Mifek w przypływie dobrego humoru od niechcenia, niedbale przykłada miarkę i z przekąsem ogłasza 99,5 cm. Zmierz dokładnie - rzucam lekko poirytowany. No dobra. Drugi, precyzyjny już odczyt – 100,5 cm. Serce znów zatłukło w piersi. O rany złowiłem metrowca. Chłopaki z Poznania przecierają oczy. A więc to prawda, że tu są takie ryby. Jeszcze raz gratulacje etc…Sesja zdjęciowa, buziaczek i do wody. Jeszcze kilka rundek po szczęśliwym akwenie z doczepioną na hol łodzią z pełnymi nadziei napaleńcami. Emocje po pewnym czasie jednak słabną, a słońce chowające się leniwie za horyzont dało znak, że czas spływać na brzeg. Niedziela miała się ku końcowi. Na lądzie jeszcze raz uściski i dzielenie się emocjami. Czas jednak nadszedł rozstania. Ja bielusieńkim Ducato 4x4 na swoją wyspę, a chłopaki do siebie do domu. Pewnie jeszcze długo nie zmażę uśmiechu ze swej twarzy. Może jeszcze w tym roku wybierzemy się na łowy? Może znów się uda? „Trzeba być konsekwentnym”, a nadzieja niech umiera ostatnia. Szczęściarz Jakubek. Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/relacje/w-pogoni-za-jesienna-zlota-metrowka-r30]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites