Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing
remek

[Artykuł] Trolling Prosty Jak Drut?

Recommended Posts

1. Tytułem wstępu, czyli co ty … wiesz o trollowaniu.


Bohater popularnego filmu rzekł kiedyś ustami Bogusława Lindy: „Co ty, k…a, wiesz o zabijaniu!”. Sam pewnie za wiele o tym nie wiedział, ale oponent, do którego przemawiał, najwyraźniej wiedział jeszcze mniej. Ta pamiętna, choć dość prosta – żeby nie powiedzieć: prostacka – sentencja, nieco tylko sparafrazowana, mogłaby zostać wygłoszona przez wielu adeptów trollingu, którzy liznęli już odrobinę trollingowej wiedzy – do pozostałej części braci wędkarskiej. I pewnie byłaby tak samo prawdziwa. Sam bym tak stwierdził jakiś czas temu, ale że na ostatnim wyjeździe wędkarskim ryby znowu (psiakrew!) dały mi lekcję pokory, zamilczę politycznie. Trochę jednak musze się wychylić: osiągnąłem już taki poziom świadomości, że śmiem twierdzić, że stan wiedzy o trollingu przeciętnego polskiego wędkarza nie wykracza poza podstawy; podobnie praktyka. Wokół tak zwanej „dorożki” narosło wiele mitów i legend, przeważnie szkodliwych i krzywdzących. Nic dziwnego. Przez lata PRL-u była to działalność zakazana i występna. Jednocześnie usankcjonowano absurdalnie wysokie limity połowu ryb drapieżnych (dla tych, którzy nie pamiętają: szczupak, sandacz, boleń – 4 sztuki). W cywilizowanych krajach trolling rozwijał się w tym czasie bez przeszkód. W Polsce po okresie niebytu wrócił na chwilę do łask (choć może to za dużo powiedziane), aby znów zostać wyklętym przez wszystkowiedzących związkowych leśnych dziadków, jako uciążliwy dla postronnych wędkarzy i zbyt skuteczny na nasze jałowe wody. Bo to prawda – trolling jest skuteczny. Jak krojenie kotleta schabowego nożem, a nie łyżką. Czy należałoby zatem zakazać używania noży?! To przecież nasza decyzja, czy rzeczonego schabowego zjemy sami, czy rzucimy go psu. Skuteczność metody nie oznacza, że musimy tłuc po głowie wszystko, co wydrzemy z wody, w tym okazowe egzemplarze ryb drapieżnych. Niestety, takie myślenie dominuje wśród polskiej społeczności wędkarskiej, a przepisy o limitach sprzyjają wyrybianiu wód.




„Polski” trolling też może być skuteczny




Dlaczego twierdzę, że polski trolling tkwi w powijakach? Przecież na niektórych wodach jest dopuszczony i cieszy się sporym zainteresowaniem, ba, jest stosowany z sukcesami. Wystarczy jednak przejrzeć kilka internetowych stron o trollingu, żeby stwierdzić, że „cywilizowane” wędkarstwo jest już o lata świetlne przed nami (przepraszam za uogólnienie, nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę). Daleko na horyzoncie nie jesteśmy w stanie nawet dojrzeć trollingowej czołówki, nie mówiąc już o jej dogonieniu. Moje obserwacje znad wody wskazują na to, że uparcie, kurczowo trzymamy się łowienia z ręki, do downriggera choćby podchodząc cały czas jak pies do jeża. Znacznie nas to ogranicza, a w pewnych sytuacjach stajemy się całkowicie bezradni. Egzotyczne terminy, takie jak: planerboard, sideplaner, czy dipsy diver zapewne nie mówią większości wędkarskiej braci kompletnie nic. I tu – o ironio – muszę przyznać, że nie mam ani ambicji, ani możliwości (przynajmniej na razie) przybliżenia Wam praktycznego zastosowania bardziej skomplikowanych form trollingu. Ale mam nadzieję, że prędzej czy później będę mógł sobie na to pozwolić, bez narażenia się na zarzut teoretyzowania. Tymczasem jednak chciałbym się skoncentrować na zaprezentowaniu niektórych moich trollingowych doświadczeń i przemyśleń, do czego skłoniły mnie ostatnie dwie wyprawy wędkarskie.


 





2. Prawo do głoszenia prawd objawionych - jak pozjadałem wszystkie rozumy


Moja przygoda z trollingiem rozpoczęła się kilka lat temu, kiedy kupiłem silnik zaburtowy Suzuki DT5. Nawiasem mówiąc do dziś służy mi wiernie, choć to dwusuw i, według prognoz sceptyków-teoretyków, powinien już dawno wyzionąć ducha. Wybaczam mu jego humory i złośliwości, bo mimo wszystko dzielnie pchał moje pływadła po rzekach, jeziorach i zbiornikach zaporowych. Mijały lata, uczyłem się i wody, i metody, złowiłem nawet kilka ryb, w tym niektóre przyzwoitych rozmiarów. Kierując się względami praktycznymi, upodobałem sobie szczupaki, gdyż ryby te dawały się w miarę regularnie łowić. Czasem nastawiałem się na sandacze i sumy, a także na okonie – bywało, że z sukcesami. Jednak to zębate stały się głównym celem moich polowań, a pozostałe gatunki nie wyszły poza status przerywnika i urozmaicenia. Z czasem mój trolling stawał się co raz bardziej skuteczny, szczególnie jeżeli chodzi o większe ryby. Wpływała na to znajomość wody i regularne nad nią przebywanie. To uśpiło moją czujność i ani się obejrzałem, a już tkwiłem po uszy w g…, o przepraszam, w schemacie.




Uroki schematycznego łowienia: jedynie słuszna przynęta, jezioro „pod domem”




Na szczęście po latach umysłowego gnuśnienia zostałem wytrącony z równowagi. Można powiedzieć, że po stoczeniu się po równi pochyłej (bo wiadomo, że kto nie idzie naprzód, ten się cofa), wpadłem w ocean trollingowej różnorodności, smaczków, niuansów, a – przede wszystkim – nowych możliwości. Dwie wyprawy trollingowe do Skandynawii sprawiły, że zrozumiałem, że na Perchu Salmo i Karasiu Jaxona świat się nie kończy. Choć z tym drugim byłbym jednak ostrożny – mam dziwne wrażenie, graniczące z pewnością, że – po zastosowaniu lekkiego downriggera – Karaś obsłuży mi 90% szczupakowych łowów. Ale nie uprzedzajmy biegu tej gawędy. Wróćmy do rzeczy: w tym roku w ciągu łącznie kilkunastu dni złowiłem na trolling więcej ryb, w tym prawdziwie ładnych szczupaków, niż wciągu ostatnich kilku lat. Skandynawskie jeziora stanowiły kapitalny poligon doświadczalny. Mogłem szaleć z rodzajami stosowanych przynęt i potwierdzać lub negować ich skuteczność. Mogłem do woli kombinować ze sposobem i głębokością prowadzenia, z szybkością i wielkością, eksperymentować z kolorami i rodzajem pracy. Te niespełna dwa tygodnie, upakowane doświadczeniami do bólu głowy, w połączeniu z latami rzetelnej praktyki sprawiły, że nagle mnie oświeciło. Dowiedziałem się, że (prawie) nic nie wiem. Wytrącenie z wygodnego błogostanu może i było bolesne, ale bez wątpienia wyciągnąłem wnioski. Uświadomienie sobie stopnia własnej niewiedzy jest pierwszym krokiem do pełniejszego poznania. Co jednak zrobić, jak już się zdało sobie sprawę z własnych niedostatków? Można się poddać i niczego nie zmieniać albo zacząć uczyć się świadomie.




Skok na głęboką wodę – pontonem w nieznane




3. To jak łowić, do cholery?


Złośliwiec odpowie – tak, żeby złowić. I wcale nie potwierdzi w ten sposób reguły, że „nie ma głupich pytań, tylko głupie odpowiedzi”. Będzie miał sporo racji.



Jeżeli świadome uczenie się ma być efektywne, to – po pierwsze – w wodzie, w której łowimy, muszą być ryby, tzn. musi ich być na tyle dużo, żeby dawały się łowić regularnie i nie w sposób przypadkowy. Niby proste, ale nie dla wszystkich. Pozwólcie, że rozwinę tą myśl. Wiele razy pływając po wodach naszego kryształowego Zalewu Zegrzyńskiego bez jednego nawet skubnięcia, z czystym sumieniem zwijałem sprzęt i spływałem do przystani – „bo ryba nie brała”. Doświadczenia z zimnych jezior północy wskazują, jak bardzo na wyrost się rozgrzeszałem. Otóż, moim zdaniem, w normalnych warunkach ryby nie mogą nie brać całkowicie. Mogą oczywiście brać lepiej lub gorzej, ale – prawie na pewno – nie wcale. Połowy na zasobnych w ryby łowiskach w skrajnie różnych warunkach pogodowych i o różnych porach dnia wskazują na to, że czynniki atmosferyczne wpływają na żerowanie, ale go nie wykluczają. Być może będziemy mieli problem z dopasowaniem rodzaju i akcji przynęty, czy z dotarciem nią do ryb, które się pochowały gdzie… raki zimują. Ale to nie oznacza, że wszystkie ryby danego dnia są nie do złowienia. Pod warunkiem, że są w wodzie.



W rybnej wodzie łowi się w każdą pogodę




Po drugie, kiedy już złowimy rybę, następuje kluczowy moment – moment refleksji. Poważnie, nie wygłupiam się. Najważniejsze jest udzielenie sobie wiarygodnej odpowiedzi na pytanie; „dlaczego ryba wzięła?”. Wbrew pozorom nie jest to takie proste. Czy był to efekt konsekwentnego pływania, bez zmiany taktyki i napłynięcia na rybę? Czy może coś zmieniliśmy (przynętę, tempo, głębokość, etc.). A może trafiliśmy na genialną miejscówkę, w której jest taka koncentracja drapieżników, że biorą na wszystko i wszędzie (zdarza się). Tu dochodzimy bardzo ważnego pojęcia, bez którego świadome uczenie się jest niemożliwe: informacja zwrotna. Uzyskać ją możemy dopiero po złowieniu ryby i to tylko wtedy, kiedy zmusimy się do wnikliwej analizy warunków połowu. Dlatego na jałowych zbiornikach uczenie się jest takie długie i trudne. Dodatkowo zwróćcie uwagę na to, że informacje uzyskiwane „z drugiej ręki” nigdy nie będą miarodajne. Nawet kolega po kiju, który poinformuje nas, na co brały, prawie na pewno pominie (świadomie, bądź nie) kilka istotnych czynników, które decydowały o sukcesie lub porażce.



Róbmy wszystko, aby ułatwić sobie pozyskiwanie wartościowej informacji zwrotnej. W dobie upowszechnienia się zdobyczy techniki używanie przez wędkarzy echosondy i GPS-u nie jest niczym nadzwyczajnym; można powiedzieć, że stało się to dobrym standardem. Mimo to podkreślę znaczenie danych, odczytywanych za pomocą tych urządzeń. Trollingując warto regularnie zwracać uwagę na temperaturę i głębokość wody, ukształtowanie i rodzaj (materiał) dna, tak aby mieć plastyczne wyobrażenie o jego wyglądzie. Umożliwi to umiejscowienie brania w konkretnej lokalizacji (blat, górka, uskok, etc.). Natomiast GPS służy mi do określania prędkości trollingu (do czego wrócę w dalszej części artykułu) oraz śledzenia zmian ciśnienia atmosferycznego. Należy jednak uważać z pochopnym wyciąganiem wniosków na temat wpływu ciśnienia na żerowanie ryb. Tylko kilkudniowa analiza jego spadków i wzrostów pozwoli trafnie określić stopień aktywności ryb oraz ich migrację w jeziorze. Bo według mnie są one mocno powiązane ze wskazaniami barometru.



Nowoczesność w służbie skuteczności. Luksus, czy standard?




Żadna wiedza teoretyczna nie zastąpi obserwacji i myślenia nad wodą. Dlatego nie zamierzam tworzyć uniwersalnych recept na złowienie ryby. Mimo to pokuszę się o zwrócenie uwagi na szereg elementów, bardzo istotnych dla trollingowców, ale nie tylko dla nich. Do lektury zachęcam szczególnie tych kolegów po kiju, którzy uważają, że wystarczy „wrzucić i płynąć”. Zdaję sobie sprawę z tego, że (przynajmniej) za niektóre tezy zostanę być może odsądzony od czci i wiary, obdarty ze skóry żywcem, połamany kołem, poćwiartowany i spalony na stosie, ale niech tam – zaryzykuję. Moim celem jest przede wszystkim pokazanie ile elementów (a i tak pewnie niektóre pominę) składa się na trollingowe układankę. Celowo daruję Wam kwestie sprzętowe, aby uniknąć wywodów o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy: hot-shoty vs kluski, długie vs krótkie, korby vs multiplikatory, plecionka vs żyłka. Jak dla mnie, to kwestia wtórna – de gustibus. O klasie sprzętu trollingowego napisano już wiele; od siebie dodam tylko, że po prostu powinien być wystarczająco mocny i poręczny. Choć dla każdego będzie to oznaczać co innego.


 


4. Twarde vs miękkie


Rodzaj przynęty, a co za tym idzie, charakter jej pracy, to oczywiście kwestia bardzo istotna, choć może nie najważniejsza. W trollingu możemy używać różnych typów przynęt, m.in.: woblerów, gum, wahadłówek, a nawet obrotówek. Osobiście bardzo rzadko używam w trollingu gum i wahadłówek, ale będę starał się to zmienić. Lwia część mojego łowienia to woblery i od niedawna wielkie obrotówki. Mam wrażenie, że skuteczność stosowanej przynęty w dużej mierze zależy od aktywności żerowej szczupaków. Czy jednak jest z nią powiązana wprost, czy tylko pośrednio? Już wyjaśniam, o co chodzi. W czerwcu bieżącego roku trafiliśmy na dzień bardzo intensywnego żerowania szczupaków. Ryby brały prawie wyłącznie na obrotówki, które z racji swojej konstrukcji pracowały agresywnie i płytko pod powierzchnią wody. Nie jestem do końca przekonany, czy była to kwestia tego, że szczupaki żerowały po powierzchnią, czy też podnosiły się do przynęty z typowej dla siebie głębokości. Przy pierwszej ewentualności związek przynęty z wynikami był jedynie pośredni, ponieważ wszystkie woblery, których tego dnia używaliśmy, pracowałyby głębiej, pod rybami, co, jak wiadomo, nie sprzyja skuteczności w łowieniu szczupaków. Sprawa być może wyjaśniłaby się, gdybyśmy zastosowali wtedy woblery bardzo płytko schodzące. Jeżeli natomiast ryby podnosiły się do obrotówek z większej głębokości, a na inne przynęty nie reagowały, skuteczność była bezpośrednio związana z agresywną pracą. Ktoś może spytać, jakie to ma znaczenie? Otóż ma. Jeżeli względna skuteczność obrotówki ma charakter uniwersalny, to kluczową kwestią będzie dotarcie z nią w rejon żerowania. Zastosowanie jej na downriggerze, gdy ryby stoją nisko, w głębokich miejscach, może być strzałem w dziesiątkę, kiedy inne przynęty nie zdają egzaminu.



„Obrotówkowy”, żerujący szczupak




Generalnie jednak uważam, że agresywnie pracujące „helikoptery” są przynętami na aktywne ryby, co nie znaczy, że tak jest zawsze i wszędzie. Zdecydowanie większy problem mam z klasyfikacja woblerów. Wnioski, płynące z moich doświadczeń nie są jednoznaczne. Łowiłem skutecznie na agresywnie pracujące woblery w okresie szału żerowego i w okresie prawie zupełnego zaniku aktywności ryb. Łowiłem także kolejno na woblery pracujące „sumowo”, na lusterkujące wabiki i na „szczupakowo” kolebiące się deski – z podobnymi wynikami. Nie jest dla mnie do końca jasne, czy słabo żerującego szczupaka należy pobudzić do ataku delikatnym bodźcem, czy też dać mu solidnego „kopa na rozruch”. Myślę, że nie ma innego wyjścia, jak tylko próbować na zasadzie kontrastu trollować zróżnicowanymi przynętami, o różnej wielkości, kształcie i charakterze pracy, najlepiej – o ile to możliwe – jednocześnie. Woblery to moje ulubione przynęty – ze względu na formę, akcję i wszechstronną skuteczność. Myślę, że są to wabiki, którym trzeba dać szansę o każdej porze roku i w każdych warunkach. Trudno mi jest określić konkretny kanon typowego woblera szczupakowego. Jeżeli jednak musiałbym to zrobić, byłaby to przynęta co najmniej średniej wielkości, o pracy niekoniecznie agresywnej, ale dobrze wyczuwalnej na wędce i zdecydowanie pobudzającej linię boczną drapieżnika. Dzisiejszy rynek przynęt oferuje dużą różnorodność marek i modeli (choć niektóre egzemplarze nadal trzeba kupować za granicą), więc każdy wędkarz trollingowy z łatwością znajdzie w tej ofercie wabiki o potwierdzonej skuteczności. Przyznam szczerze, że nie sięgałem do tej pory po produkcję niskonakładową, czy typu hand made. Z jednej strony, ponieważ cenię sobie trwałość i powtarzalność wytworów masowej produkcji. Z drugiej – mam wrażenie, że rodzimi wytwórcy (i nie tylko oni) zapomnieli o polskim rynku trollingowym, koncentrując się na ofercie „rzecznej” (pstrągowej, trociowej, boleniowej, kleniowo-jaziowej,etc.).



Przy odrobinie wiary w sukces chińska masówka potrafi przynieść piękne ryby




Jeżeli chodzi o gumy, bazuję na zbyt małej próbie, żeby wyciągnąć wnioski. Podejrzewam jednak, że zastosowanie przynęt o „anemicznej” pracy może być receptą na słabe żerowanie szczupaka. Wskazują na to wyniki łowienia na gumę podawaną z rzutu, kiedy trolling okazywał się mało skuteczny. Jednak także nie mam pewności, czy jest to związane z jej pracą i prezentacją przynęty, czy też z możliwością podania gumy w strefę przebywania ryby. Przykład: w trakcie wrześniowej wyprawy mieliśmy spore problemy ze złowieniem ryby inaczej niż na trolling i to na wodzie nie płytszej niż 5-6 metrów. Po powrocie do domu doszła do mnie elektryzująca wiadomość, że ekipa, przebywająca na jeziorze w tym samym czasie, łowiła z rzutu bardzo duże szczupaki na gumę na wodzie, której całkowita głębokość nie przekraczała 2-3 metrów. Nie była to raczej kwestia odkrycia fenomenalnej miejscówki, ponieważ my również obławialiśmy ją nieco wcześniej z rzutu – ale twardymi przynętami. Bez specjalnych rezultatów. Podobnie wyglądały nasze doświadczenia z czerwca i września. Przy krańcowo słabym żerowaniu największe ryby trafiały się na gumę z rzutu. Chociaż ciężko mi sformułować jednoznaczną odpowiedź, mam jednak wrażenie, że zastosowanie w trollingu gum, przy równoczesnym zmniejszeniu prędkości może skutkować zwiększeniem liczby brań, kiedy twarde przynęty okazują się mało skuteczne.



Listopad 2009: łowienie z rzutu vs. trolling – 5:0




5. Cztery kolory na szczupaki


Trudno przecenić rolę linii bocznej ryb drapieżnych w lokalizowaniu potencjalnych ofiar. Ale szczupaki mają także bez wątpienia dobry wzrok. Nie zamierzam tego udowadniać, a zainteresowanych odsyłam do literatury fachowej, która problem omawia bardzo obszernie. Znaczna część wędkarzy przypisuje kolorom przynęt na szczupaki wręcz magiczne właściwości, twierdząc, że w danych warunkach na danej wodzie sprawdza się tylko jeden kolor i żaden inny, a jakiekolwiek wariacje na temat ubarwienia przynęty skutkują zanikiem brań. To właśnie błąd wnioskowania: na podstawie zbyt małej próby lub źle interpretowanej informacji zwrotnej. Producenci przynęt wczuwają się w ten klimat, produkując przynęty w dziesiątkach barw i odcieni. Wizyta w dobrze zaopatrzonym sklepie wędkarskim może przyprawić o zawrót głowy. Wędkarz wchodzi do sklepu, zachłystuje się ze szczęścia od tej obfitości, a potem… ręce mu opadają i nie wie co kupić, albo kupuje tą samą przynętę w dziesięciu wersjach kolorystycznych. Ewentualnie niesiony siłą wędkarskiej legendy lub własnych (często niemiarodajnych) doświadczeń kupuje wabik w jedynym właściwym malowaniu, po cichu mając nadzieję, że będzie skuteczny zawsze i wszędzie.



Dwa wyżej wymienione podejścia skutkują albo puchnięciem pudełek z przynętami do monstrualnych rozmiarów, albo bardzo monotonną ich zawartością. Osobiście na własny użytek wykorzystuję obecnie dwa, maksymalnie cztery kolory, które szczupak z pewnością rozróżnia: jasne i ciemne, ewentualnie naturalne (stonowane) i nienaturalne (kontrastowe i jaskrawe). Jest to oczywiście spore uproszczenie, bo biały wobler będzie bez wątpienia typem „jasnym” ale trudno powiedzieć, żeby był „naturalny”, choć z pewnością będzie bardziej naturalny niż np. jaskrawa żółta „żarówa”. Ekstremalnie ciemny wobler (np. czarny Dorado) również nie będzie „naturalny”. Zatem podtypów w ramach ww. kolorów można by wyróżnić więcej. Trzymam się jednak takiej zasady, aby w ramach jednej przynęty, w pudełku posiadać dwie-trzy wersje kolorystyczne: naturalną jasną, naturalną ciemną i – rzadziej – kontrastową lub jaskrawą. Na wody, które dobrze znam, zabieram czasem tylko jedną wersję kolorystyczną – naturalną. Bo według moich doświadczeń przeważnie nie ma żadnego znaczenia, czy zaserwuję zębatym moją ulubioną przynętę w kolorze „okoń”, „karaś”, „płotka”, czy „pstrąg”. Ważne, że są to jasne kolory naturalne, na które szczupak świetnie reaguje.



Żywy dowód skuteczności naturalnych barw




Mamy już orientacyjną typologię ubarwienia przynęt, ale nie wiemy, jakie kiedy stosować. Nie zaryzykuje tworzenia zamkniętego kodeksu przypadków typu: jasne – przy chmurach, jaskrawe – przy „lampie”, naturalne – przy słabym żerowaniu, kontrastowe – kiedy „gryzą”, etc... Z pewnością czytelnicy znaleźliby 1000 przykładów przeczących „prawdom objawionym” i mieliby rację. Sam łowiłem w danym dniu szczupaki na przynęty o skrajnie różnej kolorystyce (np. jasne vs. ciemne, naturalne vs. kontrastowe). Na przykład w czasie, kiedy ryby wykazywały umiarkowaną aktywność, równie chętnie atakowały Rapalę DT 16 w kolorze Perch, co Blue Shad. Nie gardziły również 9 calową „klepką” w kolorze białym holo. Innego dnia łowiliśmy równo na Karasie w kolorze „okoń” i na tzw. „lepperki” lub, jak kto woli, „teraz Polska”. Jak widać była to spora rozpiętość barw, nie mówiąc już o charakterze pracy (w przypadku „klepki” i DT). Jednak pewne prawidłowości jestem w stanie wyodrębnić. Na własny użytek przyjąłem, że w wodach o normalnym (czytaj: obfitym) rybostanie relatywnie skuteczniejsze są przynęty w kolorach naturalnych. W naszych jałowych warunkach relatywnie częściej sięgam po przynęty kontrastowe lub w mocno nienaturalnych barwach. Być może nasze zębate niedobitki, którym opatrzyła się większość przynęt potrzebują specjalnego bodźca, żeby się ruszyć. Za to niezależnie od zasobności wód nie stronię od woblerów z holograficzną „łuską”, wręcz przeciwnie, uważam je za bardzo skuteczne. Takie malowanie jest stosowane przez uznanych producentów, np.: Yo-Zuri, czy Musky Mania. Niektórzy wytwórcy rodzimi (Salmo) i zagraniczni (Rapala) podchodzą do tematu z dużą rezerwą, nieśmiało wypuszczając na rynek nieliczne rodzynki. Wygląda to trochę tak, jakby bali się, że narobią sobie „obciachu”. Fakt, może to i wygląda tandetnie, ale ważne jest jak łowi. Próby łamania schematu są – moim zdaniem – bardzo udane, jak np. X-Rap Magnum Series. Ostatnią zasadą, do której stosuję się zawsze i wszędzie (co nie znaczy, że od niej nie odstępuję) jest stosowanie przynęt o jasnych barwach na przełomie dnia i nocy. Zarówno o świcie, jak i o zmierzchu stopień prześwietlenia wody jest niewielki, a promienie Słońca wchodzą w wodę pod bardzo małym kątem. Warto sobie trochę pomóc i zastosować przynętę, która w takich warunkach „objawi” się drapieżnikowi jako nagły, wyraźny rozbłysk i wywoła u niego odruch ataku.



„Lepperka”, „teraz Polska”, „czerwony kapturek”… zabójczo skuteczny „hologram”




6. Rozmiar ma znaczenie?


Oto jest pytanie! A udzielenie odpowiedzi wymaga trochę odwagi. Swego czasu toczyła się na jerkbait.pl bardzo ciekawa dyskusja na temat wielkości przynęt. Z tego, co pamiętam, generalna konkluzja była taka, że trudno rozpatrywać aspekt wielkości przynęty w oderwaniu od warunków połowu, tj. takich czynników jak wielkość wody, na której łowimy, sposób żerowania drapieżników (tj. na czym konkretnie żerują w danym okresie), etc. Mimo to byłem zwolennikiem zasady, że na duże ryby powinno się stosować duże przynęty. Są selektywne, lepiej dostrzegalne, a jeśli ryby instynktownie dokonują kalkulacji pod kątem bilansu energetycznego (spotkałem się i z takimi spekulacjami) to są także bardziej pożądane. Teraz już nie jestem tego taki pewien. Selektywność jest rzeczą względną; wiadomo, że na woblerach wielkości klepki wieszają się ryby niespełna półmetrowe. O dostrzegalności nie można mówić abstrahując od charakteru pracy i koloru przynęty. A w stosunku do spekulacji na temat racjonalności zachowań ryb jestem bardzo sceptyczny.



Niewielkie „baryłki”, skuteczne także na szczupaki; wyróżniają się dobrze wyczuwalną pracą




Jeżeli odrzucę przynęty raczej niedopasowane do szczupaczych preferencji: mikro-gumki, woblery 2-7 cm, etc., (choć z woblerami 6-7 bym uważał, potrafią mieć „potężna” pracę, jak Rapala DT, Dorado Lake, Salmo Hornet, która rekompensuje niedostateczną wielkość) to – i tu zrobię mały wędkarski comming out – nie mam preferencji w zakresie wielkości, tzn. rozmiar nie ogranicza mnie w żaden sposób. Przyznaję się bez bicia. Używam zamiennie przynęt o zróżnicowanej wielkości: od 7 cm woblerów, poprzez 20cm obrotówki do 10 calowych ripperów i woblerów, i jeszcze dłuższych gumo-woblerów. Staram się stosować do kilku generalnych zasad, ale nie traktuję ich jako nienaruszalnych reguł. Po pierwsze ostatnio nie ruszam się na większą wodę bez 8-10 calowych przynęt. Szczególnie myślę tu o jeziorach z duża populacją drapieżnika. Po drugie zauważyłem, że w polskich, jałowych wodach najczęściej sprawdzają się przynęty co najwyżej średnie (+/- 10-15cm). Po trzecie na danej wodzie staram się łowić przynętami adekwatnymi do jej wielkości. To znaczy, że im większe jest jezioro, tym większych przynęt będę skłonny na nim używać. Wreszcie po czwarte, darzę sentymentem wabiki niepozorne i niewielkie, które (o czym wspomniałem wyżej) praca „kasują” niejedną „luśnię”, przyprawiając szczupaki o zgrzytanie zębami i nerwowe łypanie dookoła, w co by tu trzepnąć. Zawsze pilnie obserwuję skuteczność przynęty, a kiedy dojdę do wniosku, że brak brań może wynikać z błędnego jej doboru, łamię schemat i zmieniam wielkość na drugi biegun. W ten sposób na obu tegorocznych skandynawskich wyjazdach największe ryby padły na 11 centymetrowe woblery, zarówno na kameralnej wodzie jak i w słodkowodnym „morzu”. Podsumowując: rozmiar ma znaczenie, ale „tu i teraz”. I to nie w sensie: łowisz duże ryby – załóż dużą przynętę (choć nadal uważam, że nie jest to zły pomysł). Stanąwszy nad daną wodą nie mógłbym również powiedzieć: dziś będą brały na duże (albo na małe). Do celu prowadzą próby i jeszcze raz próby; nie ma drogi na skróty.



Efekt łowienia na wobler w normalnym szczupakowym rozmiarze




7. Prędkość prowadzenia


To kolejny element, którego znaczenia nie można nie docenić. Zdarza się, że zmiana tempa prowadzenia przynęty zamienia pozornie bezrybną studnię w zacne łowisko. Dobrze jednak mieć świadomość, z jaką konkretnie prędkością pływamy. Bywa, że sama obserwacja ugięcia szczytówki jest utrudniona lub wręcz niemożliwa, lub nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Czasem obiektywna ocena prędkości ruchu łodzi jest bardzo trudna, np. w przypadku występowania na wodzie dużej fali lub silnego wiatru. Dotyczy to szczególnie jednostek podatnych na dryf. I tak na przykład, kiedy mój ponton porusza się z wiatrem i z falą z prędkością ponad 4km/h, to w odwrotnym kierunku może płynąć z prędkością np. 1,5 – 2,5km/h (w zależności od natężenia tych zjawisk) oczywiście na tych samych obrotach. Niezastąpioną pomocą w takiej sytuacji jest GPS. A kiedy już możemy mierzyć szybkość łodzi, to w jakim zakresie prędkości się poruszać? Generalnie uważam, że optimum znajduje się pomiędzy 3,5 a 4,5km/h. Można również przyjąć, że w zimnych porach roku skuteczniejsze jest pływanie z prędkościami z dolnego zakresu lub mniejszymi, a w ciepłych – z prędkościami z górnego zakresu lub większymi. W zasadzie dobrze żerujący szczupak nie potrzebuje długiego czasu prezentacji przynęty, żeby zaatakować. Czyli jak „gryzą”, to można pływać szybciej. Za to leniwe, nieaktywne lub najedzone drapieżniki trudniej sprowokować, więc dobrze jest nieco dłużej „drażnić” je naszym wabikiem.



Jednostka desantowa, której prędkość można regulować z chirurgiczną precyzją




Czy to faktycznie takie proste? Okazuje się, że nie. Mimo wszystko prędkość prowadzenia musi być na bieżąco dostosowywana do warunków na łowisku. Podam trzy przykłady. Pierwszy przypadek, z rodzimej, jałowej wody: kompletny brak brań przy normalnym prowadzeniu przynęty: wolnym, czy szybkim. Nieliczne pobicia zdarzają się wyłącznie na ciasnych nawrotach. W tym czasie prędkość łodzi nie ulegała zmianie, co oznacza, że wobler niemal przestawał pracować i przemieszczał się kierunku powierzchni. Drugi: ryby biorą, a po braniu prawie natychmiast spadają. Może to być kwestia np. zbyt sztywnego wędziska, od którego ryba się „odbija”, nie mogąc pewnie zassać wabika. Jednak często po zmniejszeniu szybkości okazuje się, że ryby zaczynają zagryzać na tyle pewnie, że dają się bez problemu wyholować. Trzeci przypadek: ryby biorą, ale tylko trącają lub podskubują przynętę, co wyczuwamy na wędce jako „pstryknięcia”. Może się okazać, że zwiększenie prędkości staje się katalizatorem brania. Podobna sytuacja ma miejsce wtedy, kiedy ryby są mało aktywne, i dopiero zwiększenie tempa, a co za tym idzie – wzrost agresywności pracy przynęty prowokuje je do ataku. Wygląda to trochę tak, jakby przy wysokim natężeniu bodźców szczupak „nie mógł wytrzymać” i „musiał” zareagować instynktownie. Przyspieszenie pracy przynęty nie musi odbywać się oczywiście poprzez zwiększenie szybkości łodzi.


 


8. Aktywny trolling z ręki


W jakim stopniu, w jakich sytuacjach i na jakim łowisku „aktywny” trolling przewyższa skutecznością wożenie wędek w uchwycie, pozostanie dla mnie chyba na zawsze zagadką. Na niektórych wodach nie ma problemu, ponieważ trolling jest dozwolony wyłącznie z ręki. Jednak na akwenach, gdzie można łowić na jedną, dwie, trzy lub nawet więcej wędek z uchwytu stajemy przed dylematem, czy warto jedną przynętę prowadzić aktywnie, czyli z ręki. Moim zdaniem tak. W pewnych sytuacjach wręcz nie unikniemy operowania wędką, szczególnie przy dużej zmienności głębokości wody, kiedy co i rusz, napływając na płyciznę, musimy podnieść kij lub nawet skrócić linkę. Jednak kiedy aktywność nie jest wymuszona przez ukształtowanie dna, również należy od czasu do czasu „pomóc” przynęcie ręką. W czerwcu bieżącego roku z powodzeniem łowiliśmy ryby w bardzo dobrym miejscu, w przesmyku pomiędzy wyspami, stanowiącym prawdopodobnie ciąg komunikacyjny białej ryby. Pływaliśmy raczej szybko, ale nieurozmaicone prowadzenie przynęty przynosiło umiarkowane efekty. Kiedy zaczęliśmy stosować długie, równomierne podciągnięcia, w trakcie których wobler prawdopodobnie przyspieszał, zmieniał nieco głębokość, a być może nawet „gubił” pracę, liczba brań zdecydowanie się zwiększyła. Innym razem, w czasie łowienia na górkach w szybkim trollingu, zauważyliśmy, że szczupaki gonią i podskubują woblery, nie decydując się na ich skuteczne „zassanie”. W czasie kilku sekund zdarzały się nawet dwa-trzy skubnięcia, na dystansie ładnych paru metrów. Niestety, tak biorące ryby były nie do zacięcia. Dopiero spowolnienie woblera, tj. oddanie linki za pomocą szczytówki, a następnie dynamiczne podciągnięcie – „ucieczka” woblera – wyzwalała w rybach właściwy odruch. Większość skutecznych brań miała miejsce właśnie przy przyspieszeniu, a nie spowolnieniu woblera, co wskazuje na to, że poprzednie niepowodzenia nie były spowodowane zbyt dużą prędkością trollowania.



Ryba sprowokowana długim podciągnięciem przynęty




Żeby jednak nie było za różowo, muszę wrzucić do tej beczki miodu łyżkę dziegciu, a właściwie dwie. Po pierwsze nie zawsze aktywne prowadzenie woblera ma sens. Czasem mam wrażenie, że rybom bardziej odpowiada przewidywalne zachowanie przynęty, a w każdym razie „praca” przynętą nie zwiększa liczby brań. A jak nie ma różnicy, to po co się męczyć? Ba, powiem więcej: w czasie kilku lat łowienia na Zalewie Zegrzyńskim (choć trudno jego rybostan uznać za „normalny”) nie miałem chyba ani jednego brania w czasie aktywnego prowadzenia przynęty. Druga kwestia jest równie subiektywna jak pierwsza. Otóż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przypadku łowienia z ręki ryby gorzej się zacinają i częściej spadają, niż w przypadku brania na wędkę umieszczoną w uchwycie. W tym roku nie miałem chyba ani jednego spadu w trakcie holu „z uchwytu”; z ręki co najmniej kilka, może kilkanaście. Czyżbym zbyt szybko i gwałtownie reagował na branie i ryba nie miała czasu porządnie zassać przynęty? A może z ręki udaje mi się zaciąć te ryby, które ledwo przynętę musnęły? Miałem jednak wiele naprawdę potężnych uderzeń z ręki, zdecydowanie nie były to skubnięcia, a mimo to bywało, że hol kończył się fiaskiem. Czy wynika z tego, że uchwyt lepiej zacina? Niekoniecznie. Cześć brań z uchwytu może pozostawać niezauważona i słabo biorące, a niezacięte szczupaki, spadają od razu. Zatem spady z ręki: przypadek, czy reguła? Na to pytanie każdy musi samodzielnie poszukać odpowiedzi.

 


9. Głębokość prowadzenia


To ostatni element, który chciałbym omówić, ale na pewno nie najmniej ważny. Czasem mam wrażenie, że (oczywiście pod warunkiem używania sprawdzonych i łownych przynęt) inne czynniki schodzą na dalszy plan, a cała sztuka trollingowania sprowadza się do ustalenia, na jakiej głębokości są ryby. Naturalnie to spora przesada i nadmierne uproszczenie, tym niemniej bez tej wiedzy raczej nie połowimy… To oczywiste, że prowadzenie przynęt na głębokości innej niż strefa przebywania, a właściwie strefa żerowania ryb, jest kluczowym błędem. Pamiętajmy przy tym, że strefa żerowania może być znacznie szersza niż strefa przebywania ryb. Dzieje się tak na przykład wtedy, kiedy szczupaki są bardzo aktywne i podnoszą się z głębokiej wody nawet do płytko prowadzonych przynęt. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że głębokość żerowania ryb nie musi być ściśle powiązana z głębokością łowiska i prowadzenie przynęty zawsze w podręcznikowych trzech czwartych głębokości, w danych warunkach połowu może nie być najlepszym pomysłem. Świadczy o tym chociażby regularne łowienie szczupaków na głębokich plosach na przynęty schodzące na 2 do 4 metrów, szczególnie o poranku i pod wieczór, choć nie tylko. Innym razem ryby stoją „przyklejone” do na blatach w strefie przydennej lub na podwodnych górkach i dobrze jest czasem „dziobnąć” przynętą o dno, żeby je sprowokować.



Szczupak złowiony na najmniejszego Skinnera na blisko dwudziestometrowym plosie




Znalezienie optymalnej głębokości prowadzenia przynęty to ważna i cenna umiejętność, która jest ściśle powiązana z identyfikacją miejsca przebywania ryb w ogóle. Jest ona uzależniona od pory roku, temperatury wody, ciśnienia, wiatrów, nasłonecznienia, występowania roślinności wynurzonej i zanurzonej, miejsc gromadzenia się drobnicy, etc… Istnieją oczywiście pewne reguły poszukiwania szczupaków w zależności od pory roku oraz znane są typowe miejsca ich występowania, takie jak: płycizny, blaty, górki, uskoki dna, plosa, granica lub strefa nad roślinnością zanurzoną. Jednak często zdarzają się wyjątki od reguły, więc należy zachować czujność i stale poszukując, wyciągać wnioski. Nie zamierzam jednak omawiać tego obszaru, bo po pierwsze chyba nie czuję się na siłach, a po drugie to materiał na osobny artykuł, ba, na całą monografię.



Identyfikacja strefy przebywania i żerowania ryb jest możliwa tylko wtedy, kiedy jesteśmy w stanie dotrzeć do niej przynętą. Cała reszta to tylko domysły lub pobożne życzenia, no chyba, że szczupaki żerują na płyciznach i widać, jak tłuką. Należy pamiętać, aby nie ufać bezgranicznie wskazaniom sonaru, bo nie każdy obiekt na ekranie to drapieżnik lub jego pokarm, a wiele brań następuje wtedy, kiedy echosonda nie pokazuje w wodzie nic a nic. I tutaj zaczynają się schody. Ze znalezieniem przynęt schodzących w trollingu na głębokości od 1 do 6 metrów nie ma najmniejszego problemu. Jest ich ogromna różnorodność i mają bardzo zróżnicowany charakter pracy. Każdy znajdzie w tej gamie przynętę odpowiednią dla swoich (i szczupaczych) preferencji. Wabików, pracujących w zakresie 6-8 metrów jest zdecydowanie mniej. Nie są one również zbyt przyjazne w „obsłudze”. Z reguły są to średnie lub duże woblery, które posiadają wielkie stery i stawiają relatywnie duży opór, wymuszając stosowanie pancernego sprzętu. Niektóre z nich wyróżniają się pod tym względem na niekorzyść, np. Perch 12 i 14 SDR oraz Whitefish 18 SDR. Takie przynęty wymagają nie tylko cięższych wędzisk, ale i grubszych plecionek, które z kolei utrudniają głębokie prowadzenie, stawiając zwiększony opór i „wypychając” przynętę do powierzchni. Wśród przynęt schodzących poniżej 8 metrów naprawdę wieje pustką. Tu już pojawiają się także modele tonące, których – mówiąc oględnie – nie darzę miłością. Trudno też mówić w przypadku ekstremalnych deep runnerów o różnorodności pracy. Przerzuciłem już sporo woblerów pracujących w zakresie od 7 do 9-10 metrów i powiem szczerze, że wyniki są rozczarowujące. Jak na razie mam wrażenie, że szczupakowego killera można wśród nich choćby ze świecą szukać… A doświadczenie pokazuje, że czasem, aby złowić rybę, trzeba dotrzeć bardzo głęboko.



Kilkunastometrowa toń pod skalną ścianą: aż się prosi o obłowienie z rzutu (z braku innych możliwości)




10. Kiedy ryby robią nas w konia


Ostatnia wizyta w Skandynawii dała nam się ostro we znaki. Pogoda psuła się z dnia na dzień, ciśnienie leciało na łeb na szyję, a przelotne mżawki zamieniały się w długotrwałe ulewy. Uciążliwa pogoda, a szczególnie silne wiatry wygnały nas z rozległego jeziora na leśny akwen. Znacznie mniejszy, ale o bardzo urozmaiconej linii brzegowej i znacznym zróżnicowaniu głębokości. Początkowo szczupaki brały tam nawet na wodzie o głębokości 4-5 metrów. Z czasem brania zanikły (czyżby ryba przestała żerować?), więc tknięty przeczuciem zacząłem pływać po częściach akwenu, których głębokość oscylowała w okolicach 6 metrów. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki szczupaki znowu zaczęły meldować się na wędkach. Przypadek? Zdecydowanie nie. Drugiego dnia szukaliśmy już ryb na głębokości 7-8 metrów, a trzeciego nie brały płycej niż na 8-10 metrowej wodzie. Warto przy tym zauważyć, że nie złapaliśmy tam żadnej ryby powyżej 85 centymetrów. Jezioro było jednak na tyle rybne, że przypuszczam, że występowały tam także metrowe, a nawet większe szczupaki. Jednak takie sztuki ujawniają swoją obecność najczęściej w okresach dobrego żerowania. Czyżby wcale nie brały? Nie wierzę w to. Prawdopodobnie, ze względu na panującą aurę przebywały przy dnie, na plosach 10-18 metrów. Ale jak można było się do nich dobrać, kiedy stały prawdopodobnie na obszarze głębszej wody, który miał co najmniej sto hektarów? Niewątpliwie nie z rzutu, ponieważ w takim „oceanie” nie ma miejsc charakterystycznych i w 100% bylibyśmy zdani na przypadek. Jedynie kilometry pływania mogły dać realną szansę znalezienia okazu.



„Aktywny” szczupak z wielohektarowego plosa




Czy istnieją, bądź kiedykolwiek powstaną przynęty, zdolne penetrować w trollingu kilkunasto-, czy kilkudziesięciometrową toń? Nawet jeżeli, to wszystko wskazuje na to, że będą miały podobne cechy jak obecne duże SDR-y. Czyli nie będę ich lubił. Jak zatem sprowadzić zwykłe woblery na pożądane przeze mnie głębokości? Niektórzy trollingowcy uważają, że odpowiedzią jest tzw. „dopalacz”, czyli ciężarek zamontowany (na troku bocznym lub nie) przed przynętą. Próbowałem i, powiem szczerze, ten pomysł nie wzbudził mojego entuzjazmu. W takim razie pozostaje dipsy diver i downrigger. Nie wiem dlaczego, ale instynktownie skłaniam się ku temu drugiemu rozwiązaniu. Przemawia do mnie jego prostota (dokładnie tak: zastosowanie downriggera jest dziecinnie proste, tylko trzeba go mieć) i możliwość super precyzyjnego podania przynęty, w zasadzie co do metra. Mało tego: na downriggerze można podać na założonej głębokości w zasadzie dowolną przynętę, nie wyłączając mocno pracujących płytko chodzących woblerów i dużych obrotówek, które tak lubię, a także przynęt małych i lekkich. Zastanawiam się tylko skąd się bierze ogólna niechęć wędkarzy do tego typu rozwiązań. Brak finezji? A gdzie jest finezja w prowadzeniu 18 centymetrowego SDR-a na lince 30lb? Kapitałochłonność? A ile kosztuje wyjazd do Skandynawii organizowany przez biuro podróży? Pozorna złożoność metody? Kiedy po wbiciu w przeglądarkę internetową hasła „downrigger” pojawia się kilka milionów wyników? Przyznam szczerze, że tego nie rozumiem. W związku z tym obiecuję przy świadkach, że następna relacja z wyprawy wędkarskiej będzie zawierała obszerny opis połowu szczupaków w trollingu z wykorzystaniem „windy”, o ile jej wykorzystanie będzie uzasadnione i celowe. Póki co pokusiłem się o własną konstrukcję; jakoś nie przekonują mnie plastikowe windy za 600PLN. A zanim wydam od kilku do kilkunastu setek wolę sprawdzić, czy dana metoda mi „leży”, czy nie.



„Plosiak”: gdyby stał bliżej dna, byłby poza zasięgiem woblerów




11. Wnioski?


Trudno jest formułować wnioski, kiedy odstępstw jest równie dużo, jak reguł. Niestety wędkarstwo nie jest nauką ścisłą. Nie można się go nauczyć tylko z gazet, książek, ani z opowiadań pomocnych kolegów, czy nawet z forum jerkbait.pl. Niby to oczywiste, a jednak nie do końca. Co jakiś czas na forum pojawiają się posty typu: „czy jak zaopatrzę się w wędzisko typu X, kołowrotek Y z plecioką Z i garść jedynie słusznych przynęt, to połowię na zbiorniku XYZ?”. Poszukiwanie gotowych recept na złowienie ryby jest drogą donikąd. Podnieść skuteczność wędkowania można przede wszystkim przez godziny, dni, tygodnie, przebywania na wodzie, analizowania wyników pod kątem wymienionych w tekście elementów i wyciąganie wniosków, a następnie ciągłego weryfikowania teorii w praktyce. Oczekujący na ogłoszenie przeze mnie cud-metody lub cud-przynęty będą zawiedzeni. Przeciwników trollingu, jako zajęcia dla niedorozwojów tudzież rzeźników i tak nie przekonam, że jest to równorzędna metoda sportowego połowu drapieżników. Doświadczeni wędkarze w trakcie lektury dostali pewnie nagłego ataku ziewania, jeżeli w ogóle dobrnęli do końca. Mam jednak nadzieję, że jest pewna grupa osób o neutralnym nastawieniu lub początkujących trollingowców, których ten tekst pozytywnie zainspiruje; do większej otwartości na różnorodność, do indywidualnych poszukiwań i uczenia się. Do składania licznych elementów trollingowej mozaiki w jedną, praktyczną i celową całość. Bo trolling to nie jest bułka z masłem, tylko kilogramy sprzętu i tony doświadczeń. Czy jest prosty jak drut? Tak, jak drut z woblera.



Tekst: krzysiek
Zdjęcia: Harry King, krzysiek


Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



<script type="text/javascript">
</script>
<script type="text/javascript"
src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
</script>

 



[url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/artykuly/trolling-prosty-jak-drut-r249]Click here to view the artykuł[/url]

Share this post


Link to post
Share on other sites

Jutrzejszy wyjazd do Szwecji skłonił mnie do odszukania tego artykułu i jakże się cieszę, że go przeczytałem. Podoba mi się twój dystans do łowienia oraz duża świadomość nad wodą. Dla mnie co najważniejsze, to spokój jaki uzyskałem po przeanalizowaniu tekstu, ponieważ jedyne doświadczenia w ciąganiu przynęt mam na wiosłach i to okazjonalnie, w zasadzie z nudy gdy zmieniam łowisko. Kto wie, może po wyjeździe wciągnę się na dobre. Tym bardziej, że do testów przygotowałem kilka woblerów w szerokim zakresie zanurzania. Mam nadzieję, że wypełnią swoje zadanie zgodnie z zamysłem projektowym i będę je mógł przekazać komuś, kto przetestuje je jak należy.

 

Jeden z ciekawszych artykułów jaki przeczytałem na Jerkbait.

Share this post


Link to post
Share on other sites
To prawda ... przypomniałeś mi o nim... dzięki .... mam pytanie ... z czego jest zrobiona ta konsola ? Wędki nie wypadną ? Te włożone w boki ??

6d4d0274a0ecaa6916a980e6e33802e8.jpg

Share this post


Link to post
Share on other sites

×
×
  • Create New...