remek 10,499 Report post Posted October 1, 2012 Zdarzyło się roku Pańskiego 2006, dnia drugiego marca, że siadłem i wystrugałem pierwszego woblera (?). Lawina ruszyła. Od tamtego pamiętnego dnia ciągle coś strugam. W każdej wolnej chwili. Dosłownie. Kawałek drewna lipowego i skalpel mam zawsze pod ręką. Mieszkanie zdobią porozwieszane tam i siam przynęty w różnych stadiach rozwoju, a wieczorami snują się w powietrzu opary lakierów; w kuchni często gęsto unosi się subtelny aromacik płynnego ołowiu. Na początku była twórczość radosna. Bawiłem się, sługa uniżony nieokiełznanej fantazji, kształtami i kolorami, tworząc rzeczy wspaniałe. Wspaniałości te kończyły przeważnie jako zabawki dla moich dzieci. Ryby jakoś nie chciały docenić owoców natchnienia mego… Później moje struganie stało się świadomym tworzeniem przynęt. Świadomym, bo z określonym celem. Postanowiłem stworzyć przynętę na szczupaka. Szczupaka z Rydwanu. Rydwan to zalana żwirownia pod Łowiczem. Łowisko urokliwe, ale (jak dla mnie) trudne. Sezon jesienny ubiegłego roku był totalną porażką. Nie udało mi się skusić żadnego szczupaka… Ciężkie wahadłówki, gumy wszelakiej maści i kalibru… Kupiłem nawet jednego woblera. Nic. Kryształowa toń Rydwanu pokazała mi figę.Wziąwszy po uszach, spokorniałem. Zacząłem wnikliwie obserwować tamtejszą przyrodę. Szczególną uwagę zwróciłem na behawior bywalców Rydwanu, wędkarzy, którzy łowili tam, gdy wyrobisko miało jeszcze 10 na 10 metrów (tak przynajmniej niektórzy twierdzili). Obserwacje i przesłuchania wykazały, że stawiali, stawiają i stawiać będą na żywca. „Tylko żywczyk, panie dzieju!” - a to niestety nie dla mnie, gdyż usiedzieć na zadku zbyt długo nie potrafię.Jedynym wyjściem było stworzyć coś żywcokształtnego. Założyłem (na ile słusznie? –nie wiem, ale coś założyć trzeba), że w takiej przejrzystej wodzie szczupak kieruje się w znaczniej mierze wzrokiem; że sygnały odbierane przez linię boczną są bodźcem wstępnym, a dopiero kontakt wzrokowy z rybą (przynętą) prowokuje do ataku. Przyjąłem, że najbardziej prowokującym będzie kształt identyfikowany ze smacznym kąskiem; że szczupak prędzej skusi się na coś, co rozpozna, niż na coś niezidentyfikowanego. Założyłem również, że wszelakie atrakcje typu grzechotka czy jaskrawy kolor zaniepokoją raczej drapieżnika, niż zachęcą do ataku. Dodałem dwa do dwóch i wyszło mi – płotka. Bezsterowa przynęta, która w wodzie będzie wytwarzała fale jak płynąca ryba, a nie jak szczytujący królik; która swoim kształtem będzie przyciągała szczupacze oko, tak jak moje oko przyciąga magiczne 60/90/60; której dyskretne ubarwienie sprawi, że szczupak ujrzy ją w całej krasie wówczas, gdy będzie od niej na jedno kłapnięcie pyskiem.Kak padumał, tak zdjełał. Efekt pokazałem Wam kilka tygodni temu. Teraz pokażę, jak powstaje taka płoteczka. Zaczynam od wybrania materiału i modelki. Później kształty poszczególnych rybek będę miał zakodowane w palcach, tymczasem jednak muszę mieć wzorzec. Materiał (suche i około roku sezonowane drewno z lipowej gałęzi) poddaję wstępnej obróbce. Wykonuję dwie równoległe płaszczyzny –czegoś muszę się trzymać. Do strugania używam skalpela. Nie jest to najwygodniejsze narzędzie, ale ma jedną znaczącą zaletę: nie da się nim spaprać roboty, bowiem możliwe jest tylko delikatna obróbka. Zbyt gwałtowny atak na materiał kończy się pęknięciem ostrza. Kiedy strugam dany kształt po raz pierwszy, muszę pomóc sobie linijką i liczydełkiem. Na jedną z płaszczyzn nanoszę ołóweczkiem profil modela. Po nabraniu wprawy pomijam ten manewr – po prostu patrzę i strugam. Teraz szybko zrzucam nadmiar materiału, wydobywając z niekształtnego klocka tę kuszącą krzywiznę grzbietu, delikatną linię brzuszka i zalotny ogonek. Gdy profil ślicznotki jest już gotowy, wykonuję brzeszczotem nacięcie. Na tym etapie pracy wyznacza ono oś przyszłej przynęty. Oś wraz z dwoma płaszczyznami stanowią układ odniesienia, dzięki któremu będę mógł okiełznać niesforną materię. Skalpel w ruch. Trzeba wyrzeźbić kształtną główkę, na widok, której każdy esox dostanie ślinotoku. Tu stawiam szczególnie na lekko odchylone skrzela, które wabić będą zębacze, tak jak mnie wabią karminowe usta dziewcząt. Trzeba również sfalować boki płoteczki. To jeden z ważniejszych elementów przyszłej przynęty, decydujący o tym, jak będzie pływała. Stawiam na osobowość zrównoważoną, sterowalną, ale z nutką zalotnej płochliwości. Tu kończy się rola skalpela. Przystępuję do wykonania stelażu. Nie ufam wklejanym oczkom. „Kręgosłup” musi być solidny –nie wystarczy skusić drapieżnika, trzeba go jeszcze przy sobie zatrzymać! Dentystyczny drucik 0,7 mm powinien wystarczyć. Ostatni element konstrukcyjny –wyważenie. Trzeba zalotnicę ustawić do pionu, bo inaczej będzie chodziła bokami. Korzystam z metody podpatrzonej u Siudaka: nawiercam otwory i zalewam je płynnym ołowiem. Część daję na grzbiecik, aby przenieść środek ciężkości nieco wyżej –przesadna stateczność zalotności szkodzi… Rybka musi się ładnie wykładać przy odjazdach w bok. Ustalenie ilości ołowiu i jego rozmieszczenia na osi wzdłużnej odbywa się eksperymentalnie. Po wykonaniu kilku wlewów wpuszczam rybkę do wiadra z wodą; kontroluję w ten sposób szybkość opadania i kąt nachylenia. Wprowadzam stosowne korekty (tj. dodatkowe wlewy). Zwykle wszystko kończy się na dwóch zanurzeniach próbnych i trzech wlewach. Niestety wiadro (wanna, miska, umywalka) nie są zbyt miarodajnymi akwenami, ale lepszy rydz niż nic. Kiedy uznam, że jest już OK – do suszenia. Kiedy drewno jest już na powrót suche, wyrównuję otwory klejem epoksydowym. Potem w ruch idzie papier ścierny. Zgrubne szlifowanie ujawnia wszystkie niedoróbki i zakłócenia kształtu –ostatnie ruchy skalpelem i szlifowanie, szlifowanie, szlifowanie… Teraz zaczyna się zabawa w małego chemika. Najpierw zanurzam rybkę w impregnacie –dzień lub dwa na wyschnięcie. Capon –schnie szybko: godzinka lub dwie i ruszam dalej. Podczas malowania caponem unoszą się mikrowłókienka. Powierzchnia, która przed malowaniem zdawała się idealnie gładka robi się szorstka w dotyku. Po wyschnięciu likwiduję chropowatość drobniutkim papierem ściernym. Na tak przygotowaną powierzchnię nakładam lakier. Będzie to wewnętrzna powłoka ochronna. Po dwóch dniach –biała farba (podkład pod malunki wszelakie) –i znowu dzień czekania. Wreszcie malowanie zasadnicze: srebrol na boczki, czerwień na skrzela i ogniki w oczach, zielono-czarny deseń na grzbiet. Brzuszek pozostaje biały. Dorzucam jeszcze zarys łusek i przyklejam kilkanaście płatków brokatu (nie ma jak dyskretna błyskotka w newralgicznym miejscu). Koniec malowania. Następnego dnia płoteczka otrzymuje płetwy z gęsich piór. Ryba musi mieć płetwy, inaczej nie jest rybą. Piórka przy nasadzie pociągam lekko przezroczystym klejem epoksydowym. To wzmocnienie zwiększy ich żywotność (inaczej ułamałyby się tuż przy korpusie). Na koniec oczywiście lakier –dwie warstwy, czyli kolejnych kilka dni oczekiwania. Potem już tylko uzbroję płoteczkę w ostre pazurki i… - nad wodę! Strzeżcie się, szczupaki!Testy w łowisku to chyba najbardziej emocjonujący moment. Konfrontacja teorii z praktyką; oczekiwań -z możliwościami. Czy przynęta będzie pracowała tak jak zakładałem? Czy okaże się łowna? Spróbujmy!Testy odbyły się na Rydwanie, w niedzielę 5 listopada. Wnioski Zbyt wysoko umieszczony środek ciężkości –przynęta wykłada się już przy delikatnych podciągnięciach, co bardzo ogranicza jej repertuar (może grać jedynie zdychającą płotkę). Zbyt mocno dociążony przód – glider schodzi w toń pikując jak pilot 神風特別攻撃隊.Płetwa ogonowa –trzeba zrezygnować z wklejania piórek w ogon: piórka szybko ułamują się, nawet po wzmocnieniu stosiny klejem; trzeba będzie wymyślić coś na kotwiczkę, tak aby stała się ona śliczną płetwą.Gdybym kupił taką przynętę w sklepie, wkrótce trafiłaby na dolny pokład pudełka z przynętami, gdzie przeleżałaby kilka sezonów, by wreszcie wypaść z puli przy kolejnej inwentaryzacji sprzętu. Z tą sztuką będzie jednak inaczej. Wyważę ją i sprawię nowe płetwy. W końcu to moje dzieło, w które włożyłem wiele serca. Jeśli o nią zadbam, odwdzięczy mi się, tak jak odwdzięcza mi się jej starsza siostra, płoteczka nr 1. Spryciula ta wykazuje się jak dotąd niespotykaną łownością. Krnąbrna jest czasami i kapryśna, ale wybaczam jej wszystko –grunt, że aportuje esoxy! Pokazała klasę 5 listopada na Rydwanie: deszcz, wiuga, a ona spokojnym leszczem daje mi metr szczupaka! (w dwóch ratach, co prawda, 40+60, ale jak na moje możliwości to wyczyn). W ogień za nią bym nie skoczył, ale w wodę –już się zdarzało…Kiedy zaczynałem strugać, miałem na celu tylko uzupełnienie arsenału przynęt. Wkrótce strugactwo stało się integralną częścią łowienia. Tworzenie przynęty jest jak gra wstępna: kiedy przychodzę nad wodę jestem… -cóż, chyba każdy wie czemu służy gra wstępna. Rzecz działa w obie strony: łowienie to preludium do strugania. Podczas wędkowania „czytam” wodę, poznaję ją i zapamiętuję. To wtedy przychodzą do głowy najlepsze pomysły. Wtedy również rodzi się przynęta. Później pozostaje już tylko wziąć kawałek drewna i wydobyć ją z niego. Wszystkich, którzy nabrali ochoty na tworzenie własnych przynęt, a którym wydaje się, że nie mają po temu możliwości technicznych, pocieszam: na początek wystarcza kawałek drewna i ostrze. Reszta wyjdzie w praniu, a potrzebne akcesoria zgromadzą się same wraz z pokonywaniem kolejnych etapów. Hali produkcyjnej również budować nie trzeba. Mój warsztat zlokalizowany jest w przedpokoju, pomiędzy drzwiami wejściowymi, a szafką na buty. Cały sprzęt mieści się na jednej z półek tej szafki. Pracuję przy dziecinnym stoliczku 0,5 / 1 m wyposażonym w maleńkie imadełko. Do kompletu potrzebna jest jeszcze bardzo wyrozumiała żona (mama, kochanka) i można tworzyć! Do dzieła! Roch, 2006 Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum. [url=http://jerkbait.pl/page/index.html/_/sprzet/niech-stanie-sie-glider-r102]Click here to view the artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites