Guest Gość Report post Posted September 30, 2012 Trzynaście długich miesięcy kazaliśmy Alasce na siebie czekać. Ostatnie dwa dni przed odlotem są trochę nerwowe. Okazuje się, że linie lotnicze KLM zmieniły opłaty za dodatkowy bagaż i żeby ograniczyć wydatki związane z podróżą decydujemy się zrezygnować z dużej tuby wędkarskiej na rzecz mniejszej, spełniającej wymagania. A w ten sposób zaoszczędzone pieniążki po dotarciu do Anchorage mogliśmy z czystym sumieniem przeznaczyć na dokupienie ”całkowicie niezbędnego” sprzętu wędkarskiego. Eskimos czy Murzyn z fryzurą afro? Jeszcze w niedzielę wieczorem odbieramy z wypożyczalni samochód campingowy, który staje się naszym domem przez następne dwa tygodnie. Robimy też zakupy w supermarkecie i wyrabiamy licencje wędkarskie. Podczas gdy kierownik wycieczki zajął się wypełnianiem formularzy, Piotr ”Misiu” Polakowski, jako kaowiec wyszedł z inicjatywą przeznaczenia czasu wolnego na grę w rosyjską ruletkę. Sprzedawca bez najmniejszych oporów wydaje wskazaną broń. Dusza towarzystwa w swoim kultowym sweterku z Anglii. Podczas finalizowania transakcji dochodzi do małej przepychanki słownej i papa ”Broda” musi wkroczyć do akcji. Grzecznie się przedstawia, mówi, że jest ”polish mafia” i za rachunek zapłaci jego szybkostrzelny kolega 460XVR, po czym pociąga za spust... Go on punk, make my day! Tak zacząłby się mój kryminał wędkarski, gdybym był pisarzem. Na szczeście żadnej fikcji nie muszę wprowadzać do tej relacji, bo i tak sporo się działo. Właściciel tego namiotu zakłada, że misie nie chodzą po drabinie, ale ja bym nie był tego taki pewny. Na noc zostajemy w mieście. Z campingu jest tylko kilkaset metrów do rzeki, jednak pomimo szczerych chęci poddajemy się. Prysznic, kolacja i spanie w pozycji leżącej wygrywa. W poniedziałek z rana załatwiamy jeszcze parę spraw i wyruszamy na Półwysep Kenai. Ja kieruję, a Scott trzyma mapę i nawiguje. Robi to jednak mało skutecznie, bo po godzinie jazdy odkrywamy, że okrążyliśmy miasto i znajdujemy się w punkcie startu. W końcu daje nam się wyjechać z Anchorage i podążamy na południe. Wkrótce zaczyna się ulewa. Każda kolejno mijana rzeka niesie brudną wodę, ale należało się z tym liczyć, bo wrzesień na Alasce bywa mokry. Po dotarciu nad Resurrection Creek jesteśmy mile zaskoczeni. Super czysta woda i zero konkurencji. Szybko składamy wędki i ruszamy nad wodę. Niezliczone ilości martwych gorbuszy zalega na brzegu. Łapiemy na ujściowym odcinku, woda powoli opada po przypływie i zaczyna się obiecująco, bo Scott szybko zalicza na muchę pierwszego i jak się wkrótce okazuje ostatniego łososia tego dnia. Napotkany wędkarz tłumaczy, że ciąg się właśnie niespodziewanie skończył i wchodzą już tylko maruderzy. Pada coraz mocniej i delikatnie zniechęceni postanawiamy przenieść się w inne miejsce. Tankowanie wody. Po godzinie jazdy docieramy nad Quartz Creek. To właśnie tu rok temu nałapaliśmy się do bólu pięknych dolly varden. Woda jest podniesiona, ale nadaje się do łapania. Tata z Piotrem zostają w samochodzie, żeby przygotować kolację i ”opracować” plan na kolejny dzień. Ja zabieram Scotta nad wodę i pokazuję mu jak łapać na kulki. Powoli zaczyna zmierzchać i woda staje się mało czytelna. Udaje mi się jednak wyjać przyzwoitą dolly i tracę kilka ryb przez spóźnione zacięcie. Nie jest za różowo, więc następnego dnia decydujemy się złożyć wizytę w zaprzyjaźnionym sklepie w celu dokupienia przynęt i zasięgnięcia języka. Nieudana próba ruszenia ryby z dołka. Znajoma poleca nam Russian River, bo to jedyna czysta rzeka w okolicy w tej chwili i wybiera dla nas odpowiednie kulki. Twierdzi również, że szaleństwo na Quartz Creek skończyło się dwa tygodnie temu i szkoda marnować tam czas (timing, że się tak wyrażę, to klucz do sukcesu). Alternatywnie dostajemy też namiary na tajną metę. Zatem jedziemy na słynne Russian River. Nad rzeką sporo ludzi, znaczy się, że jest ryba. Grymasić nie ma co, bo miejsca wystarczy dla wszystkich. Dolly varden jednak całkowicie ignorują nasze starania, za to wybarwione nerki z pasją atakują imitację ikry, ale my nie po nie przebyliśmy taki kawał drogi, poza tym trące się ryby są już pod ochroną. Tłok i raczej słabe wyniki powodują, że przenosimy się w górę rzeki, gdzie spotykamy dwa niedźwiedzie polujące na łososie. Grizzly w akcji Coś niesamowitego. Ponad godzinę się za nimi kręcimy i obserwujemy. Miśki zupełnie na nas nie zwracają uwagi, więc robimy całą masę zdjęć. Nasyceni widokami ruszamy z ojcem dalej w górę rzeki, a Scott z Piotrem i innymi wędkarzami zostają i nagrywają przedstawienie. Kwadrans później role się odwróciły. Po chwili Scott krzyczy do mnie przez radio, że grizzly znudziło się polowanie na łososie i wzięły się teraz za wędkarzy. Wracamy okrężną drogą na parking, gdzie spotykamy Scotta, który relacjonuje całe zdarzenie. Wskazuje na parkingową toaletę i mówi, że Piotr miał trochę mniej szczęścia i musiał się do niej ewakuować przed niedźwiedziami. Z bezpiecznej odległości obserwujemy zwierzęta, które krążą wokół twierdzy Piotrka. Pojawiają się strażnicy leśni i starają się ogarnąć całą sytuację. Ostatecznie zwierzęta się oddalają i Piotr kończy niespodziewaną wizytę w toalecie. Mówi, że bielizny nie musi zmieniać, ale minę ma niewyraźną. Scott nagrał całą akcję kamerką wbudowaną w okulary. Wracamy więc do samochodu, żeby obejrzeć ten dreszczowiec, ale okazuje się, że nasz kamerzysta zapomniał włożyć kartę pamięci i filmik kariery na Youtube niestety nie zrobi. Opuszczamy mało gościnną okolicę i przenosimy się nad tajny potok. Woda super wysoka, ale po tych opadach można się było tego spodziewać. Widzimy sporo trących się nerek, więc muszą tu być też dolly i tęczaki. Ciężko znaleźć miejsce do łapania, ale jak już uda się rzucić i dobrze poprowadzić, to sukces niemal gwarantowany. Jedno z nielicznych dostępnych miejsc – o brodzeniu nie ma mowy. Nie jest źle, tylko ciągle pada i rzeka jeszcze bardziej przybiera. Uparłem się i brnę przez krzaczory w nadziei, że gdzieś w końcu muszą się one skończyć. Jednak bez sukcesu. Za to nadziewam się na swieże ślady niedźwiedzia, co trochę studzi mój zapał. Przez radio słyszę, że reszta ekipy chce odwrotu. Zabieramy trzy grube dolly na kolację i odpuszczamy resztę popołudnia. Zmęczeni i przemoknięci mamy delikatnie dość. Trochę kilometrów dzisiaj zrobiliśmy, no i te misie... Hardy Sintrix Zenith (z tych co to podobno się nie łamią), a na drugim końcu tęczak +50. Następnego dnia przepraszamy się z Russian River i pomimo dezaprobaty naszego „Misia” postanawiamy dać rzece jeszcze jedną szansę. Tym razem schodzimy w dół rzeki. Co sto metrów stoją znaki ostrzegające przed obecnością niedźwiedzi, ale nam już nie trzeba tłumaczyć. Oczy i uszy mamy szeroko otwarte, a gaz pieprzowy pod rękę na wszelki wypadek. Stado nerek W niewielkiej rynnie zapinam ok. 65cm tęczaka, który natychmiast ucieka w dół po płytkiej wodzie. Zanim zdążyłem cokolowiek zrobić ryba wybiera linkę do podkładu w dosłownie kilka sekund, by ostatecznie wyprostować delikatny bezzadziorowy hak i doprowadzić mnie do palpitacji serca. W między czasie Scott i Piotr już są po pierwszym kontakcie z kiżuczą. Ja też zmieniam przypon i dowiązuję kolorowego streamera. Dochodzimy do ujścia Russian River do Kenai River. Wędkarzy jeszcze więcej, co chwila ktoś holuje rybę. Znajdujemy kawałek wody dla siebie i zaczyna się festiwal. Staramy się wyłuskiwać kiżucze spośród setek czerwonych nerek. Coho w szacie godowe. Mam i ja swoje coho. Łosoś totalnie rozczarował mnie walecznością. Hol 10-stopowym kijem w klasie 7 trwa góra dwie minuty. Potem kilka nerek, które zrywam celowo w trakcie holu i kolejne coho, tym razem srebrne, ale też nie zachwyciło. Wybarwiony sockeye dużo lepiej walczy, że nie wspomne już o srebrnych torpedach, które dały nam tyle radochy w zeszły roku. Świeża kiżucza Po kilku rybach ciekawość została zaspokojona i już wiem, że to nie to. Obserwuję innych wędkarzy i z niesmakiem stwierdzam, że niektórzy celowo nastawiają się na trące nerki, a ich sposób obchodzenia się z rybami pozostawia sporo do życzenia. Wystarczy mi tego cyrku, zbieram towarzyszy i przenosimy się w górę. Tata wyrywa do przodu i melinuje się nad dołkiem pełnym dolly, a ja z dwójką kolegów zostajemy trochę w tyle i mamy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z jedną niewiadomą: czy grizzly wybierze łososie czy nas. I znowu najbardziej poszkodowany jest Piotrek, który jako pierwszy nadziewa się na niedźwiedzia. Zwierzak wyszedł niespodziewanie z zarośli kilka metrów od niego, przemaszerował spokojnie do rzeki i zabrał się za rybałkę. Nie pozostaje nam nic innego jak przeprawić się na drugą stronę rzeki, żeby nie kusić losu. Po tym spotkaniu Piotr stwierdził kategorycznie, że musi zmienić ksywę Dołączamy do taty i zaczynamy mieszać wodę, ale wrażenie, że zaraz wylezie z krzaków brunatny, kudłaty i nieprzewidywalny zwierz żądny naszej krwi nie opuszcza nas już do końca dnia. Na szczęście ryby biorą, więc tak szybko się nie poddajemy. Niestety grizzly wykazują sporą aktywność w tym okresie i napotykamy ponownie przedstawiciela tego gatunku, który wydaje się jeszcze większy i jeszcze bardziej kudłaty. Z bezpiecznej odległości i w bardzo kulturalny sposób mówimy mu co o nim i o jego rodzinie myślimy i wracamy do samochodu. W akcie zemsty zabieramy jedną kiżuczę na kolację. Z ziemniakami pieczonymi na ogniu stanowi godziwe wynagrodzenie, za długi dzień spędzony nad wodą. Pieczenie ziemniaków Na czwartek jesteśmy od dawna umówieni z Joshem. Wrzesień to również dla niego pracowity okres. Jest specjalistą od tęczaków na Kenai. Ten jeden dzień z nim organizowaliśmy już na kilka miesięcy przed przyjazdem na Alaskę. Spotykamy się w Sterling nad rzeką. Szybkie pakowanie gratów na łódkę, składamy muchówki, Josh wybiera dla nas kulki i odpływamy. Od razu ustalamy, że wolimy złapać mniej, ale chodzi nam o grube sztuki. Rybka na dzień dobry Na brania długo czekać nie musimy, już pierwszy napływ kończy się braniem i za chwilę Scott cieszy się z pierwszego dzikiego tęczaka. Wkrótce i ja z seniorem holujemy ryby. Piotr zaczyna coś marudzić, że jego kulka coś nie bardzo skuteczna i że możeby ją zmienić, ale Josh tłumaczy, żeby mu zaufać, bo on się tym zajmuje zawodowo i wie co robi. Nie dokończyliśmy jeszcze rozmowy na ten temat, a już Piotr uśmiecha się do obiektywu z pstrągiem. Prezes sekcji młodzieżowej Klubu Głowacz i jego zdobycz Systematycznie obławiamy kolejne miejscówki i przenosimy się w górę. Tata traci olbrzymiego tęczaka, który nawet nie pokazał się na powierzchni (a przewodnik mówił, żeby zmienić przypon). Szkoda wielka, bo to już był okaz z tych powyżej 5kg. Papie Brodzie nawet powieka nie zadrgała i mówi, że ”se złapie drugiego”. Ja dla odmiany wyjmuję najmniejszą rybę dnia, ale urodą przebija wszystkie inne. Jak dla mnie najpiękniejsza szata godowa wśród łososiowatych Rzeka coraz bardziej poszerza się i wyglądem bardziej przypomina leniwie płynące jezioro, co nie powinno zresztą dziwić, bo znajdujemy się już tylko milę od Skilak Lake. W tym miejscu bez dobrej znajomości wody można sobie ewentualnie trące nerki połapać, które tradycyjnie atakują wszystko co przepłynie w ich pobliżu. Jedna rączka w kieszeni i na dużym luuuuzie. Tata, w ramach nagrody pocieszenia, dostaje drugą szansę i tym razem wszystko idzie jak po maśle. Josh sprawnie podbiera pstrąga i spływamy do brzegu, żeby zrobić kilka fotek. Wyszło średnio, ale wspomnienia pozostaną na długo po tęczaku, którego niestety nie mierzymy przed wypuszczeniem (jak zresztą wiekszość złapanych przez nas ryb), ale sklasyfikowany zostaje jako sześćdziesiątak i niech tak pozostanie. Co to był za dzień, panie Janie kochany... Kenai obdarowuje nas tego dnia pięknymi rybami. Co kilkanaście minut ktoryś z nas holuje albo tańczącego na powierzchni tęczaka albo zaciekle prącą do dna dolly. C&R Pogoda też dopisuje i możemy bez przeszkód delektować się każdą chwilą. Czasem ciężko mi się zdecydować, czy skupić się na wędkowaniu, czy robić zdjęcia ryb złapanych przez kolegów. W takich łapskach nawet ładna ryba wygląda mizernie. Josh zaczyna się niecierpliwić, bo rzadko kiedy łapiemy we czterech jednocześnie. Zawsze któryś z nas albo przewiązuje zestaw albo zadumany pali fajkę i podziwia widoki. Nasz przewodnik żartuje, że psujemy mu średnią i każe się bardziej przyłożyć. Daje też Piotrkowi jedną z zapasowych wędek, żeby nie tracił czasu na rozplątywanie swojej. Motywacja pomogła Czas leci nieubłaganie i powoli przemieszczamy się w kierunku stanicy. Na ostatniej miejscówce, którą Josh zaplanował obłowić, Piotrek stawia kropkę nad ”i” wyjmując najdłuższą rybę dnia. Bez komentarza Takie sukcesy należy godnie uczcić, więc jedziemy na wspólną kolację w postaci steków z halibuta. Dla mnie to półmetek naszej wyprawy, a już tyle wrażeń. Jutro przenosimy się na południową cześć półwyspu, żeby zmierzyć się ze steelheadami. Josh daje nam wskazówki jak łapać i przestrzega, że ciąg dopiero sie zaczyna, więc nie będzie lekko. Lukomat, 2011 [url=http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/relacje/alaska-2011-%e2%80%93-ryby-misie-i-my-cz%c4%99%c5%9b%c4%87-i-r279]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites