remek 10,499 Report post Posted September 30, 2012 ”Możecie mieszać wodę trzy dni i nie mieć ani jednego brania. Możecie mieć też farta i każdy z was złapie kilka ryb jednego dnia, ale to mało prawdopodobne... No i pamiętajcie, tylko mucha, bo na spinning się nie liczą...” Te słowa otuchy wypowiedziane przez Josha na pożegnanie zasiały we mnie mały niepokój. Przyciągnąłem ze sobą ojca i dwóch kumpli na drugi koniec świata, żeby zobaczyć co Alaska ma do zaoferowania jesienią, a tu gwóźdź programu może nie wypalić i wyprawa zakończy się małym rozczarowaniem. Szczególnie, że po wczorajszym dniu spędzonym na łódce Josha, nasze wędkarskie apetyty zostały rozbudzone. No cóż, istnieje takie ryzyko, ale zaliczyliśmy już wszystko co dało się złapać w tym okresie, więc nie mamy nic do stracenia. Na początek jedziemy jednak do pralni w Soldotna, bo zapasy czystej bielizny dawno już się skończyły. Wytatuowana praczka i jeszcze bardziej wytatuowany Scott. Uprzejma pani praczka oświadcza, że obsłuży nas expresowo i za dwie godzinki możemy wrócić, przy czym obdarza nas szczerym uśmiechem od ucha do ucha, pokazując totalnie zrujnowane uzębienie, co obala kolejny mit o Ameryce. Robimy zakupy i wracamy zgodnie z umową. Piotr stawia sobie za punkt honoru rozbawienie pani praczki i zrobienie jej zdjęcia, ale misja nie kończy się sukcesem. Człowiek-maczeta (jakimś cudem przemycił do UK jeszcze dwie takie w walizce). Po godzinie jazdy docieramy do Anchor River. Rzeka zupełnie odbiega charakterem od innych do tej pory odwiedzonych łowisk. Nie płynie tak wartko i niesie herbacianą wodę. Robimy sobie wycieczkę po wszystkich dostępnych campingach i wybieramy najwygodniejszy naszym zdaniem, znajdujący się dokładnie w połowie odcinka, który planujemy obłowić. Szybki posiłek, składamy muchówki i rozchodzimy się po rzece. Kulkowanie. Zaczyna się obiecująco, bo Scott z pierwszego dołka w trzech kolejnych rzutach wyjmuje tęczaka, dolly i gorbuszę. Ja postanawiam przeznaczyć ten dzień na poznanie nowego miejsca i robię sobie spacer z wędką wzdłuż rzeki zaczynając od estuarium a kończąc przy moście we wsi/miasteczku Anchor Point. Niestety bez specjalnych sukcesów, nie licząc kilku dolly varden, które traktuję jako przyłów. Oczywiście łapiemy na kulki. Podnosi to szansę na steelheada i drastycznie ogranicza brania coho. Tylko tata się wyłamuje. Jak zwykle politycznie niepoprawny. Wszyscy na kulki, a tata na streamera. Żeby nie było wątpliwości, to rzeka nie jest oazą spokoju. Nie ma tłumow jak na Russian River, ale wszystkie najlepsze miejsca są obstawione przez wielbicieli kiżuczy. W tym okresie powinien być szczyt wrześniowego ciągu i towarzystwo się zjechało z całego świata (nie jesteśmy jedynymi obcokrajowcami) i różnych stanów, żeby sobie połapać, a tu taka kiszka, bo weszło tylko 30% tego co zwykle. Przy coho druga liczba powinna zaczynać się cyfrą 5. Mnie to jakoś nie boli, bo w innym celu przybyłem. Pod koniec dnia zaczynam delikatnie wymiękać i z zazdrością spoglądam na holowane coho. Jednak trwam w kulkowej ascezie i w duchu sobie powtarzam: steelhead albo nic. I tak kończę pierwszy dzień. Tata z Piotrem też wracają z nosami na kwintę. Mieli tylko kilka dolly. Za to Scott jest w dużo lepszym humorze. Co prawda po mocnym akcencie na początek długo nic się nie działo, ale za to wieczorem miał kontakt ze steelheadem. Ryba po serii powietrznych akrobacji spięła się. A więc jednak są! Kamień z serca mi spada. Odpalamy grilla i pieczemy steki z łosia. Wybieram sobie najmniejszego, bo tylko pół kilo. A do tego duszone grzyby w śmietanie (nikt ich tam nie zbiera) i sok z kalifornijskich winogron. Czyli tradycyjnie już taka skromna kolacyjka. Bida panie aż piszczy. Wieczory i poranki mają być najlepsze w tym okresie, więc nastawiam budzik na 05:30. Alarm wyrywa mnie z głębokiego snu, ale jest jeszcze zbyt ciemno. Co pół godziny kontroluję sytuację. W końcu koło siódmej zaczyna robić się szarówka. Ściągam towarzystwo z łóżek i bez śniadania, bo steki jeszcze trzymaja, rozchodzimy się po rzece. Myślałem, że będziemy pierwsi, ale nic z tych rzeczy. Na szczęście większość wędkarzy nastawia się na coho i obławia spokojną wodę, a my szukamy steelheadów w szybszym nurcie. Nie minęły dwie godziny kiedy na wlewie do głębokiej rynny mój sygnalizator brań energicznie nurkuje. Zgodnie z instrukcjami kolegi mocno zacinam i... Jeeeesssst!!! Opanowuję emocje i skupiam się na holu. Kilka minut i pstrąg wyjeżdża na płyciznę, a tu jest już mój. Spodziewałem się, że będzie większy, a tu ”zaledwie” sześćdziesiątak oblepiony przywrami. Pewnie wszedł z porannym przypływem. Pierwszy stalogłowy wyprawy. Piotr przybija mi piąteczkę i wypuszczam spełnienie moich marzeń. Nie spoczywamy na laurach i obławiamy we dwójkę dolny odcinek prawie do samego ujścia. Tam mam jeszcze jedno branie, ale spóźniam zacięcie i zabawa kończy się po pierwszym zrywie. Koło południa wracamy do samochodu na jedzenie, krótki odpoczynek i wymianę zdań. Po przerwie przenosimy się na górny odcinek w okolice mostu, powyżej którego znajduje się ciekawa konstrukcja. Wygląda to jak płot postawiony w poprzek rzeki z małą przepławką po środku służącą do liczenia przechodzącej ryby. Tata i Scott idą rozpoznać wodę powyżej przegrody, a ja z Piotrem zostajemy poniżej mostu drogowego i obławiamy niezawodną miejscówkę, którą polecił nam Josh. Niestety u nas całkowita plaża. Albo nie ma ryby albo nie umiemy dobrać odpowiedniej kulki. Na szczęście nasi zwiadowcy wracają z tarczą. Obaj łapią po steelheadzie i do tego kilka ładnych dolly i tęczaków. Szaleństwa nie ma, ale do dramatu też daleko. Wschód słońca nad rzeką. Jest niedziela. Tata złapał lenia i zostaje w łóżku, więc ruszamy we trzech. Scott poprawia powyżej przegrody, a ja znowu z Piotrem idziemy do mostu i obławiamy rzekę powoli schodząc w dół. A jak powszechnie wiadomo kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Na wlewie do dosyć niepozornie wyglądającej rynny mam branie. Od razu wiem, że to on, bo żadna inna ryba tak nie szaleje. Jak zwykle sam podbieram, daję aparat Piotrowi i kolega robi mi kilka fotek. Nie wiem jak to możliwe, że taka mała ryba potrafiła wycisnąć ze mnie tyle adrenaliny. Kontaktuję się ze Scottem. U niego cisza. Dołącza do nas tata i obławiamy dolny odcinek, ale tu też nic się nie dzieje, więc czas na przerwę. Ponieważ zbiornik z brudną wodą jest pełny, decyduję się na krótką przejażdżkę ze Scottem do pobliskiego miasteczka, gdzie znajduje się tzw. dump station. Tracimy na to parę godzin - tak to jest jak się nie zna okolicy. W między czasie pozostała dwójka miesza z zacięciem wodę, ale znowu poza tęczakami i dolly varden nie łapią nic godnego uwagi. Natomiast po powrocie na camping zabieram Scotta w miejsce gdzie z rana miałem rybe. Wystarczyło dać mu pięć minut... Fontanna na początek. To już jest przyzwoity steelhead. Co ciekwe ryba dosyć szybko kapituluje. Podczas podbierania widzę wyraźne ślady po wcześniejszej walce. Pstrąg musiał się okręcić żyłką na około. Niestety wychodząc na brzeg wywijam na śliskich kamieniach koziołka i lecę twarzą na glebę, a pstrąg wpada do wody i walka zaczyna się od nowa. Wyglądam jak siedem nieszczęść wymazany cały błotem. Na dodatek zamoczyłem aparat i złamałem osłonę obiektywu. Po chwili ponownie podbieram rybę po drugiej stronie rzeki. Aparat jeszcze działa, więc szybko robię kilka zdjęć i mierzymy steelheada. Dokładnie trzydzieści cali (czyli 75cm). Powoli przemieszczam się ze Scottem w górę. Tam spotykamy przesympatycznego Kanadyjczyka. Pierwszy raz przyjechał na Alaskę i twierdzi, że więcej już tu nie wróci. Przeszkadza mu tłok i chamskie zachowanie miejscowych, którego sami byliśmy zresztą świadkiem. Podczas gdy nasz rozmówca odhacza na brzegu kolejne coho, dwóch wędkarzy ze spinningami bez słowa wchodzi na jego miejsce, tylko że po pas do wody i zaczyna łowić. Kanadyjczyk nie wytrzymuje. Pozdrawia sąsiadow klasycznym ”f... you” i niespiesznie odchodzi. Niestety prawda jest taka, że ci którzy przychodzą nad rzekę dla rybiego mięsa mają całkowicie w nosie wszelkie konwenanse. Są u siebie, a jak komuś to nie odpowiada to kij mu w oko. Nowo poznany wędkarz opowiada nam o atrakcyjnych łowiskach na Kolumbi Brytyjskiej. Okazuje się, że metoda kulkowa jest tam całkowicie nieznana. Pokazuje nam swoje pudełko z muchami i podziwiamy naprawdę mistrzowski „single spey” w jego wykonaniu na jednoręcznym kiju. Klempa z młodymi. W tym czasie tata i Piotr nawiązują z miejscową społecznością bliższe kontakty. A wygląda to mniej więcej tak. Papa Broda obławia sobie switchem obiecujące miejsce, kiedy zjawia się dwóch młodzieńców ze spinningami i rzucają w poprzek jego linki. Po pierwszym zahaczeniu, tata grzecznie prosi, żeby dali mu więcej miejsca. Po drugim, równie celowym i bezczelnym zahaczeniu, linka wraca do taty, ale już bez muchy, która została prawdopodobnie odcięta podczas rozplątywania. Tego było już za wiele. Papie Brodzie puszczają nerwy i klnie smarkaczy od ”w piórko skubanych i w jeżyka czesanych”. Dzień więc kończymy niezbyt miłym akcentem. Czeka na nas jeszcze niespodzianka przy samochodzie. Za wycieraczką na przedniej szybie znajdujemy krótką wiadomość brzmiącą ”F... the Russians in ass hard ”, która wywołuje u nas salwę śmiechu. Przy kolacji proponuję, żeby zmienić łowisko i jutro rano przenieść się na Deep Creek, ale zostaję przegłosowany, bo reszta nie chce tracić czasu na rozpoznawanie nowej wody. Takie są wątpliwe uroki demokracji. Później okazuje się to błędem, bo docierają do nas wieści od wędkarzy, którzy całkiem nieźle tam połowili. Znowu misie? Przecież tutaj miało ich nie być! Nie lubię poniedziałków i często zaczynam ten dzień później niż zwykle, ale na Alasce nie ma taryfy ulgowej, bo ewidentnie poranki i wieczory są najbardziej produktywne. Piotr też nie odpuszcza i dzielnie rusza ze mną nad wodę. Zaczynamy przy samym campingu. Tym razem szczęście uśmiecha się do mojego kolegi i piękny pstrąg daje pokaz swoich możliwości. Długo nasza radość nie trwa, bo steelhead wchodzi pod zwalone drzewo, a przy próbie wyprowadzenia ryby pęka przypon. Ostatni odjazd. Piotr przygnębiony siada na brzegu i roztrzęsionymi rękami stara się złożyć zestaw od nowa. Idę mu z pomocą, bo inaczej będzie siedział tak cały poranek. W tym czasie Scott relaksuje się przy łososiach. Zajęcie to lekkie i przyjemne, szczególnie, że rzeka opustoszała i większość miejscówek jest wolna. Tata ostatecznie też wychodzi nad wodę. Robi sobie spacer na jeden z dopływów, gdzie traci dużego steelheada. Ja z Piotrem się rozdzielamy i każdy idzie w swoje ulubione miejsce. Mój tata zawsze powtarza, że jak ktoś jest biedny a lubi kawior, to Pan Bóg da mu tę łyżkę kawioru. Mieszam więc wode z uporem maniaka. Najpierw dwie przyzwoite dolly varden sprawdzają moją czujność, a następnie sam księciunio daje się skusić w dokładnie tym samymy miejscu, co mój sobotni steelhead. Najpierw przewala się kilkukrotnie na powierzchni, potem pruje w górę. Na płytkiej wodzie zawraca i spływa w dół, i znowu dynamicznie zawraca, by płynąć pod prąd. Na lince powstaje chwilowy luz i już jest po wszystkim. Spotykam Piotra. Udało mu się wreszcie przerwać złą passę i złapał steelheada, a na dokładkę dwa kiżucze, i to wszystko na kulkę, co zdarza się niezwykle rzadko. Coho na kulkę? Południe marnujemy na samym ujściu. Spóźniamy się i przypływ jest za wysoki, żeby liczyć na rybę. Woda w rzece gwałtownie płynie pod prąd niosąc ze sobą kawałki roślinności, które uniemożliwiają wędkowanie. Jedziemy więc na camping, jemy obiad i wracamy na wieczorną sesję. Tata z Piotrem kończą dzień łapiąc kilka dolly varden, arctic char i tęczaków, a Scott ląduje małego steelheada. Ja zapinam też ładną rybę, ale szybko się orientuję, że to nie steelhead tylko kiżucz, srebrny i oblepiony przywrami co prawda, ale to nie to. Przewiązuję z ciekawości zestaw i zakładam streamera. Kilka rzutów i kolejny łosoś. Robi się już ciemno i pora wracać na camping. Po ciemku przedzieram się przez krzaki i nagle z przerażeniem zauważam, że coś dużego poruszyło się przede mną. Powoli sięgam po gaz pieprzpowy. Na szczęście to tylko łoś, którego zaszedłem od tyłu. Zwierz zauważa moją obecność i odchodzi. Uff... Arctic char czyli kuzynka dolly varden. Nasza wizyta na południowo wschodnim wybrzeżu Półwyspu Kenai powoli dobiegała końca. Dzień rozpoczynamy tradycyjnie od porannej sesji nad rzeką. Obławiamy wszystkie najlepsze miescówki i w jednej z nich prawie mi się udaje odnieść sukces. Piszę prawie, bo tym razem inny łosoś pacyficzny, gorbusza, stał się powodem do rozczarowania. Skończyły mi się pomysły, więc idę na mały dopływ gdzie tata dzień wcześniej stracił sporego steelheada. Miejsce było na tyle charakterystyczne, że bez trudu je odnajduję. Woda kryształowo czysta. Jak w akwarium mogę obserwować trące się gorbusze. Rzucam i widzę jak prąd unosi moją przynętę tuż nad dnem. Z cienia za dużym kamieniem wypływa szefo tego dołka, ale rezygnuje i wraca na swoje miejsce. Dopiero teraz widzę gdzie stoi. Zmieniam kolory kulek i rozmiary, ale ryba wogóle nie reaguje. Przez radio słyszę sygnał do odwrotu. Koledzy już na mnie od dawna czekają. Pink salmon. Pędzimy nad Swanson River. Nie wiem co nas podkusiło, żeby tam pojechać. Było tyle opcji i dokonaliśmy najgorszego wyboru. Na mapie droga wygląda jak każda inna, ale w rzeczywistości okazuje się być wyboistą szutrówką. Co gorsze, sama rzeka jest tak zarośnięta w tym miejscu, że wogóle nie nadaje się do łapania, a na dodatek płynie przez grzęzawiska. Josh ostrzegał, że słabo zna tą wodę i nie wie jak obecenie wygląda sytuacja. Namierzamy kilka ryb, ale są to w większości mocno wybarwione kiżucze. Scott tylko sobie znanym sposobem wyciąga dwa małe tęczaki po czym zalicza kąpiel błotną, wstaje, znowu się przewraca i topi w bagnie polaroidy. Bluzgi lecą we wszystkie strony. Chyba czas się stąd zwijać i wrócić do cywilizacji. Swanson River – nie polecamy. Wieczorem spotykamy się z Joshem na kolacji. Dostajemy szczegółowe instrukcje na kolejny dzień, który planujemy spędzić na Kenai River. W ramach wymiany kulturowej i rewanżu za polską wodę ognistą na deser Josh przygotowuje skręty. Tym razem tata korzysta z okazji i razem z Piotrem degustują miejscowy specjał. Mój dobry Boże, nigdy się nie spodziewałem, że będę świadkiem takiej akcji... Tęczak. Ze Stirling mamy tylko pół godziny jazdy we wcześniej wskazane miejsce. Nad wodą spotykamy Briana, którego poznaliśmy w Anchor Point. Jest przewodnikiem na Kenai, ale ma dzień wolny i właśnie przygotowuje się do zwodowania łódki. Łapie z kuzynem i zaprasza, żebym do nich dołączył. Oferta nie do odrzucenia wręcz, ale to mój ostatni dzień i postanawiam spędzić go z kumplami. Na początku bierzemy kije speyowe i szukamy łososi. Za wiele jednak się nie dzieje i tylko możemy przyglądać się kolejnym holom tęczaków z łódek. Zmieniamy sprzęt na jednoręczne muchówki i wkrótce woda przy brzegu ożywa, trafiamy z kolorem kulki i też mamy brania. Sieja. Akcja praktycznie trwa non stop. Łapiemy tęczaki, arctic char, trafiają się nawet dwie sieje, no i też co jakiś czas niechciane nerki wprowadzają chwilowe zamieszanie. Każdorazowo liczymy, że oto pięciokilowy tęczak połakomił się na naszą przynętę, by po chwili zauważyć znajomą czerwień pod powierzchnią wody. Wtedy należy starać się zerwać rybę możliwie szybko, bo inaczej będziemy tracić czas na przedłużającą się walkę, a nerki doskonale wiedzą jak wykorzystać powierzchnie swojego ciała w silnym nurcie. Mała ale cieszy. Oczywiście pobyt w tej okolicy nie mógł zakończyć się bez spotkania z misiem, który niespodziewanie wyłania się z nadbrzeżnych zarośli. Piotr wyciąga wszystko co ma pod ręką, czyli gaz i powietrzną trąbkę kibica. Już krzyczy, że chce do domu do cyca i stara się zrobić wrażenie na niedźwiedziu przeciągłym trąbieniem. ” – Misiu, spokojnie...” ” – Nie jestem żaden Misiu... Nie no, co to za kraj, niedźwiedzie jakieś sobie chodzą gdzie chcą... Dlaczego nikt z tym wogóle porządku nie zrobi... Nie no, ja już tu nie łapie...” itd, itp, komedia, że boki zrywać. Koniec końcem niedźwiedź odchodzi szukać ofiary w inne miejsce, a my zajmujemy się ponownie wędkowaniem. Spasiona dolly varden. Mój ostatni dzień na Alasce stanowi niejako rekompensatę za pechowy wtorek. Nie udaje nam się co prawda dopaść żadnego okazu, ale wiemy, że po powrocie do smutnej europejskiej rzeczywistości o takim łowisku będziemy mogli sobie jedynie pomarzyć. Usatysfakcjonowani połowami późnym popołudniem jedziemy do Anchorage. W barze sushi już czeka na nas mój kolega Eric. Tym razem nie udało się z nim wybrać na ryby. Po kolacji przenosimy się do niego na wędkarskie pogaduchy. Chłopacy dostają cenne wskazówki na następne dni i zapas magicznych kulek. Z rana opuszczam moje towarzystwo i lecę do Szkocji. Strasznie żałuję, że nie udało mi się zostać dłużej, ale obowiązki wzywają. Tata przejmuje rolę kierowcy, Piotr nawigatora, a Scott kontynuuje obowiązki poszukiwacza rzeczy zagubionych (w trakcie dwutygodniowego wyjazdu zgubił i znalazł kamerę, portfel, plecak, kołowrotek i zegarek marki Breitling wart... no mniejsza z tym; lista rzeczy nieodnalezionych jest dużo dłuższa). Do końca ich pobytu jesteśmy w telefonicznym kontakcie. Ku mojemu zaskoczeniu trzech pancernych radzi sobie beze mnie całkiem dobrze. W telegraficznym skrócie: Zawierają intymną znajomość z łosiem. Doświadczają uroków jesieni na Alasce. Przerabiają jelenia na hot dogi. Łapią duże pstrągi. Albo jeszcze większe Podkarmiają misie kanapkami z szynką i unikają niehybnej śmierci (to akurat tata). I robią to wszystko z uśmiechem na twarzy. Lukomat, 2011 [url=http://jerkbait.pl/page/index.php/index.html/_/relacje/alaska-2011-%e2%80%93-ryby-misie-i-my-cz%c4%99%c5%9b%c4%87-ii-r281]Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł[/url] Share this post Link to post Share on other sites