Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

Michał P.

TEAM JERKBAIT
  • Content Count

    611
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by Michał P.

  1. Michał P.
    Sezon 2015 lipieniem się zakończył, a 2016 rozpoczął.

    Czas oczekiwania na start pstrągowych łowów dłużył się w nieskończoność. Kiedy większa połowa Polski już pierwszego styczniowego poranka otwierała wędkarskie zmagania w nowym roku nad pstrągowymi i trociowymi rzekami, ja siedziałem w domu i z westchnieniem żalu oczekiwałem na pierwsze wpisy na forach i pierwsze zdjęcia dumnych łowców, uśmiechniętych od ucha do ucha, wpatrujących się w nakrapianą zdobycz trzymaną w dłoniach.

    Pierwsze dni jakoś zleciały ale dłużej czekać nie mogłem. Kiedy tylko puściły mrozy, a rzeki uwolniły się spod lodowego pancerza, spakowałem wędki w bagażnik i pognałem 260 km w samotną podróż za rybą, która staje się od dwóch sezonów moim największym sennym marzeniem podczas zimowych nocy.

    Mimo że poprzednie dwa wyjazdy tego "głowacicowego sezonu" zakończyły się bez nawet jednego brania, znów zdecydowałem się przejechać ponad 5 setek kilometrów, wydać kupę kasy ( jak na moje możliwości ) by zmarznąć na kość brodząc w zimnej wodzie, usmarkać się po łokcie i - co najważniejsze - nie zobaczyć nawet ogona.. tego o miedzianej, hipnotycznej barwie, machającego mi na pożegnanie zaraz po spełnieniu największego wędkarskiego marzenia.

    W ciągu dwóch dni branie głowacicy miałem jedno. Ciemnym świtem, w którymś z kolei rzucie linka nagle się zatrzymała, tuż po tym jak puchaty streamer dotknął powierzchni wody. Odruchowo podniosłem kij, jednak linka musiała ułożyć się zbyt luźno i zanim sznur zdążył się naprężyć, z bulgoczącej kipieli pod drugim brzegiem wyleciała moja mucha, wyrwana z pyska ryby. Nie była duża, ale cóż to było za pocieszenie wobec faktu, że była to ta pierwsza, tak długo wyczekiwana?

    Już pierwszego dnia moją uwagę zwróciły oczka na powierzchni rzeki. Na początku pojedyncze, tu i tam, nie rzadko oddalone od siebie dziesiątki metrów. Jednak z każdą chwilą zbiórki widoczne były coraz systematyczniej, a żerujące ryby ustawiały się tuż obok siebie, obżerając w najlepsze płynącą po powierzchni.. No właśnie, mimo przypatrywania się tafli wody nie widziałem co nią spływało. Aha, to chyba te czarne ziarenka piasku.. :lol:

    W końcu woda się otworzyła. Powierzchnię rzeki, płynącej między pokrytymi białym płaszczem wzgórzami co chwilę mąciły wielkie "oczka" wytwarzane przez zbierające lipienie. Stałem na brzegu, co chwila wycierając zgrabiałą dłonią zmarznięty nos, wypatrując między wielkimi płatkami padającego śniegu tych największych z żerujących ryb i walczyłem z sobą, by nie polecieć czym prędzej po zestaw do suchej. Chciałbym napisać, że właściwie to widok lipieni zbierających z powierzchni muszki w środku zimy wcale mnie tak wewnętrznie nie "obruszył" i odgoniłem od siebie chęci by zmieniać zestawy, ale tak naprawdę nie zrobiłem tego bo.. szklaczek został na kwaterze.

    Drugi dzień. Branie o świcie zmotywowało by dalej szukać głowatki. Pogoda była wymarzona - z ciemnych, ołowianych chmur padał śnieg, chwilami intensywnie, a delikatny mróz szczypał w wystające spod ciepłej, ochronnej warstwy ubrań policzki. Szczęście jednak dopisać nie chciało. Łowienie z godziny na godzinę stawało się coraz bardziej dokuczliwe. W przelotkach warstewka lodu uporczywie próbowała domknąć zamkniętą w okręgu przestrzeń i zamrozić w niej sztywniejącą linkę. W takich warunkach nie tylko sprzęt miał utrudnione funkcjonowanie - także i moje stopy zaczęły odczuwać zły wpływ niskiej temperatury. Co prawda i tak było dużo lepiej niż poprzednim razem, gdy w podobnych warunkach cały dzień wędrowałem w nurcie z wodą w nogawce sięgającą kolana.

    Wracając do auta miałem okazję przyjrzeć się z bliska kormoranowi. Z początku wydawało mi się, że to jakiś worek zaplątał się w gałęziach grodzących wodę przy brzegu, po chwili jednak dostrzegłem ogon i sterczące pojedyncze duże pióra. Pierwszy raz widziałem to ptaszysko, które zaskoczyło mnie swoim rozmiarem. I apetytem. Z długiego, zakończonego naostrzonym hakiem dzioba wystawał ogon pstrąga. Wyglądało to tak, jakby ryba zaklinowała się w rozwartym do maksimum imadle.

    [attachment=293016:2.JPG]

    Pstrąg był świeży, jego barwy wciąż intensywne, ciało miękkie i dość pokaźne; brzuszek wyglądał na zapełniony. Z ciekawości postanowiłem go zmierzyć - pomiar wskazał 38 cm. A więc głosy o łapczywości kormorana są jak najbardziej prawdziwe. Przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę ze strażnikiem, który wspominał o lipieniu, długim na 37 cm, wyplutym z dzioba zaraz po oberwaniu śmiertelną kulą. Zacząłem się zastanawiać, czy pozwolenie na odstrzał 50 sztuk to wystarczający argument w walce z tym nad wyraz skutecznym drapieżcą.

    [attachment=293014:1.JPG]

    Dotarłem właśnie do brodu, gdzie po drugiej stronie rzeki zostawiłem samochód. Zdecydowałem, że dziś już wystarczy i pora wracać do domu. Po raz kolejny nie sprostałem wymaganiom głowacic, i nawet to jedno branie nie potrafiło mnie właściwie pocieszyć. Na nic trudy, na nic przejechane kilometry, na nic godziny spędzone przy imadle na dopieszczaniu głowatkowych futrzaków. Mimo wszystko czułem zadowolenie, że spędziłem dwa dni nad przepiękną rzeką i mogłem cieszyć się surową, aczkolwiek urokliwą scenerią zimowego krajobrazu.

    San tym razem postanowił sprawić mi jednak miłą niespodziankę na pocieszenie. Kiedy przedzierałem się przez nurt, zauważyłem oczkujące co chwila lipienie. No nie.. śnieg, mróz, a one w najlepsze sobie zbierają?! Pobiegłem do auta i czym prędzej zmontowałem zestaw do suchej. Trzęsącymi się dłońmi, zgrabiałymi od zimna, zawiązałem na końcu przyponu najmniejszą muszkę jaką posiadałem i za chwilę znów stałem w nurcie. Nie czekałem długo na pierwsze zebranie. Szklana, delikatna #3 zapulsowała w głębokim ugięciu, a silna ryba wysnuła z kołowrotka linkę. Lipień był wyjątkowo piękny; ciemno fioletowy, z niezwykle intensywną opalizacją.. Po szybkim, pamiątkowym zdjęciu obserwowałem, jak żagiel rozpostarty w nurcie znika w toni, w błyskających refleksach pokrytej niczym hologramem łuski.

    [attachment=293019:3.JPG]

    Szał nie trwał długo, ale kilka rybek na suchą muchę udało się przechytrzyć. Nie mogłem wyjść z wrażenia nad widokiem żerujących w środku zimy ryb, pobierających pokarm z powierzchni wody.

    [attachment=293022:4.JPG]

    Nawet pstrągi wystawiały swoje pyszczki by zjeść przepływający nad głową kąsek. Niektóre z nich, naprawdę duże, całe wyskakiwały w powietrze, jakby w szaleńczym amoku. Po mniej więcej godzinie zbiórki ustały. Rzeka znów zastygła nieruchomo, zlała się z powrotem w ten spokojny, chłodny pejzaż okrytych białym całunem wzgórz, piętrzących się dookoła. Jedynie spływające powierzchnią płaty piany z bulgoczących bystrzyn burzyły ten zastygły w czasie obrazek ze świata dzikiej i cudownie pięknej rzeki.
  2. Michał P.
    Marzą mi się wielkie ryby..

    Cały rok przejeździ człowiek nad tymi samymi rzeczkami, przesiedzi "stłamszony" w ciągle tej samej, uciążliwej ciasnocie zakrzaczonych brzegów, nacieszy się "rybkami" przeważnie w rozmiarze 40 - 50 cm, a gdy już mocno tym znużony zacznie szukać odskoczni, z bólem musi przełknąć gorzką pigułkę, że jednak nic innego mu nie pozostaje..

    Sobota upłynęła w nurcie Wisły, gdzie walczyłem zanurzony przez pół dnia po pas, głównie sam ze sobą, o wymarzonego sandacza. Nie pomogło pragnienie złowienia dużej ryby, ani domniemane brania, podnoszące poziom adrenaliny skutecznie aczkolwiek nazbyt krótkotrwale. Z chwilą, gdy padający nieustannie od kilku godzin deszcz przemienił się w lodowe kulki, lecące wprost z ciężkich, ołowianych chmur, gnanych porywami przeszywającego zimnem wiatru, w końcu się poddałem. To było już zbyt wiele jak na dotychczasowe trudy tej dalekiej wyprawy, a jak się później okazało, prawdziwa gehenna dopiero na mnie czekała. W drodze powrotnej towarzysząca mi od samego odjazdu śnieżyca zszargała moje nerwy niemal doszczętnie, utrudniając jazdę na łysych, letnich oponach do maksimum. Ponad dwie godziny z sercem w gardle wystarczyły, by rozdział Wiślanych łowów zakończyć w tym roku definitywnie na tym etapie. Na szczęście emocje zdążyły już nieco opaść, i raczej się na to nie zanosi.

    Niedziela rozpoczęła się od mocnego postanowienia potyczki z grubym, wielkim drapieżcą. Zajechałem na moją szczupakową miejscówkę i.. co do cholery.. czy to są jakieś zawody wędkarskie? Zacząłem liczyć ilość wędkarzy jaka zebrała się na nieco ponad 100 metrowym odcinku rzeki, i gdy dobiłem do liczby 12 osób, szczerze powiedziawszy, nawet nie wiedziałem jak zareagować. W tym samym miejscu co zawsze rozbiła swój obóz ekipa, która uśmierciła ową magiczną 105 centymetrową bestię i kilka pomniejszych sztuk. Sześć żywcowych spławików, jeden obok drugiego, niczym zasieki, lub może bardziej pływające powierzchnią miny morskie biły po oczach krwistą w blasku porannego słońca czerwienią. Czy pazerność ludzka naprawdę nie zna granic? Czy to szczupacze mięso jest naprawdę aż takim rarytasem, że trzeba upychać nim i tak już ciasną od zmagazynowanych zapasów zamrażarkę? Spojrzałem na resztę. Wszyscy mieli pozarzucane żywcówki. Widok przykry tak bardzo, że nie mogłem patrzeć na to dłużej. Pozostały lipienie.

    Zbliżała się już 9, ale powietrze wciąż było mroźne. Miejscami leżały jeszcze resztki śniegu, który nie padał tu raczej tak intensywnie jak w miejscowościach które mijałem wracając poprzedniego dnia z nad Wisły. Podobnie cieniutka tafelka lodu, błyszcząca gdzieniegdzie na asfalcie groziła wciąż niebezpieczeństwem, jednak coraz szybciej kurczyły się owe lodowe kałuże mocą rażących oczy słonecznych promieni, budzących ten dzień stopniowo do życia. Mimo wszystko zimową aurę czuć było niezaprzeczalnie, o czym dobitnie przekonałem się wysiadając z auta. Jakże złudną stawała się ta widoczna jeszcze przed chwilą moc radośnie wspinającego się coraz wyżej słońca, w momencie gdy dreszcze przeszywały ciało a "gęsia" skórka prostowała włosy na grzbiecie.

    Po chwili dłużącego się w nieskończoność zakładania na siebie kolejnych warstw odzieży w końcu stanąłem gotowy, pełen zapału i pochopnej jak się okaże nadziei nad brzegiem strumyka. Czysta jak kryształ woda wartkim nurtem przeciskała się między wystającymi z jej poszarpanej powierzchni większymi kamieniami, na których wierzchołkach bieliły się ginące coraz bardziej śnieżne ostatki. Głośny szum tego minimalistycznego szypotu przemawiał iście górskim charakterem, by nieco dalej wnikać w ciszę drzew rosnących gęstym gaikiem po brzegach uspokojonej już rzeczułki. Nagie i pozbawione szepczących wiatrem liści teraz nie miały już jak zawtórować w odgrywaniu tej cudownie niegdyś splecionej melodii. Rzeczka tymczasem gasiła gwałtowne przed chwilą porywy, po których pozostała już tylko wstążka bielącej się na powierzchni piany, dalej rozpraszającej się w powolnym nurcie, gdzie ustawione w rzędzie kaczki spoglądały w moją stronę nie ukrywając przerażenia.

    Nie czekałem nawet aż sytuacja się uspokoi po tej jakże panicznej, i oczywiście całkowicie nieuzasadnionej ucieczce. Woda za chwilę znów scaliła się w nieruchomo płynącą powierzchnię na której kładł się niezauważenie mój pływający sznurek. Rolki wlatywały celnie w niewielki korytarz między rzeką a zasłaniającym ją szpalerem gałęzi i wrzucały nimfkę w nurt mej ulubionej, niepozornej rynienki, gdzie objadał się zapewne w najlepsze dobry, "stary" znajomy. Tak jak przypuszczałem, malutki, brązowy kiełżyk okazał się dobrym wyborem i w którymś z pierwszych, rozgrzewkowych rzutów spływająca linka zasygnalizowała branie. Krótki szklaczek ugiął się po rękojeść, zamortyzował silne zrywy na delikatnym przyponie i po chwili lipień wylądował w podbieraku. Był silny i bardzo gruby, jednak po charakterze walki wiedziałem, że to nie ten osobnik na którego spotkanie miałem wielką nadzieję.

    [attachment=281380:2.JPG]

    Niezrażony tym faktem powtarzałem kolejne rzuty doszukując się detali które mogłyby mieć wpływ na "kąśliwość" prezentowanej muchy, gdy nagle kiełżyk wylądował wprost na wystającej gałązce i oplątał się dookoła niej. W taki oto sposób pozbyłem się jedynej jak się później okaże skutecznej dzisiaj nimfy.

    Przebierając nerwowo pudełko w poszukiwaniu wzoru, który uratowałby wynik wyjazdu, dostrzegłem całkiem nieoczekiwanie piękną zbiórkę, tuż przede mną, zaraz na końcu szybkiego warkoczyka niknącego w spokojnej toni pogłębiającej się rynienki. Zaskoczony począłem z powrotem grzebać zesztywniałymi nieco od zimna paluchami za kolejną nimfą, której jeszcze nie prezentowałem tym wybrednym pyszczkom, jednak gdy po raz kolejny zauważyłem zbiórkę, zdecydowałem się założyć malutkiego sucharka. Muszka, kołysana szybkim nurtem, przepłynęła kilkukrotnie długość rzeczki na której spodziewałem się brania, jednak w trakcie tej "podróży" całkowicie nie mogłem odnaleźć wzrokiem maciupkiego, imitującego owada punkciku, przez co straciłem wiarę w jej skuteczność. Chcąc widzieć przynętę i jakieś ewentualne chociażby wyjścia do niej, zawiązałem sporego, rudego chruścika, z gęstą jeżynką wytrwale utrzymującą go na powierzchni mimo wartko płynącego nurtu. Niestety, ten wybór także okazał się nietrafiony, bo po kilkukrotnym pokonaniu dystansu gdzie zaobserwowałem żerującą rybę nie dostrzegłem z jej strony żadnych oznak zainteresowania się muchą. I tak właśnie, straciwszy wiarę w skuteczność tego konkretnego wzoru, pozbawiłem się szansy na spotkanie prawdopodobnie z królującym w tej rynnie lipieniem. W momencie, gdy odrywałem chrusta od powierzchni wody, podłużny, ciemny kształt oderwał się od dna i wystartował w górę, w ostatniej chwili trącając nawet pyszczkiem unoszącą się już w powietrzu muchę. Wszystko działo się zbyt szybko, więc na szarpnięcie linką nie zdążyłem odpowiedzieć i lipień zniknął w toni, wyraźnie spanikowany, ukłuty ostrzem haczyka. No cóż, bywa i tak. Czułem się mimo wszystko szczęśliwy, że udało mi się skusić rybę na zaatakowanie suchej muchy; za pomocą metody, której praktycznie nie brałem tego dnia pod uwagę.

    Tymczasem sucha mucha towarzyszyła mi już do końca wyjazdu. Istotnie, powierzchnią regularnie spływały całkiem spore jak na tę porę jęteczki. Zmieniając chruścika na właściwą imitację jak najbardziej zbliżoną do rojącego się właśnie odpowiednika pozwoliłem sobie poczuć tą niepowyrównywanie z innymi metodami wielką frajdę najwspanialszej z muszkarskich technik. Niewzruszona niczym tafla wody co chwila rozwierała się systematycznie powtarzanymi przez ryby zbiórkami, podnosząc poziom adrenaliny i zarazem satysfakcji ze sposobu, w jaki upływał ten dzień.

    [attachment=281381:1.JPG]

    Ów niepostrzeżenie się dla mnie kończył, o czym przekonałem się dopiero wtedy, gdy przygnane znikąd ciemne chmurzyska zakryły czyste dotąd niebo i skutecznie powstrzymały promienie i tak już chylącego się coraz niżej słońca. Rójka, jak ręką odjął, ustała; a sama rzeka ucichła głucho w spokoju nieprzerywanym tym samym przez głośne chlupnięcia zbierających owady lipieni. Nastała pora by zwinąć manele i wracać do domu. Myślami siedziałem już przy imadełku, próbując wywróżyć sobie jakie wzory okażą się skuteczne na następnym, zimowym wypadzie.

    [attachment=281382:3.JPG]
  3. Michał P.
    W dotychczasowych wpisach bardzo emocjonalnie odnosiłem się do lata, może nawet zaczęliście już podejrzewać, że to moja ulubiona pora roku. Jeśli jednak miałbym taką wybrać, chyba nie potrafiłbym wskazać tej jednej z nich. Każda z tych czterech składowych części ma w sobie coś nad wyraz osobistego, coś charakterystycznego tylko dla dni, które obejmuje swoimi ramami, coś szczególnego i jedynego w swoim rodzaju. Nie inaczej jest z jesienią, o której u schyłku lata myślę coraz częściej z odczuwalną niecierpliwością. Wypatrując jej oznak, którymi natura daje znać, że jest już blisko, snuję plany jak dobrze wykorzystać jej magiczny urok.

    A planem obowiązkowym wręcz na jesień są lipienie. Ryby, które chyba każdemu muszkarzowi bezsprzecznie kojarzą się właśnie z tym okresem w roku. I choć do tej pory nie nałowiłem się ich zbyt wiele, w tym sezonie jesień wyjątkowo mnie nimi obdarowuje.

    Samą jesień też podzieliłbym na bazie tegorocznych doświadczeń na dwie części. Druga z nich właśnie się rozpoczęła, o czym brutalnie dowiedziałem się dzisiejszego dnia. Wiele się zmieniło od kiedy byłem nad moją rzeczułką poprzedniego razu. Niebo od dobrych kilku dni całkowicie zasłoniło się gęstymi, ciężkimi chmurami, z których ołowianej i zimnej otchłani mżył nieustannie drobniuteńki deszczyk. Od czasu do czasu mocniejszy powiew wiatru przemykał ze świstem pomiędzy czubkami drzew, nagich, ogołoconych już ze wszystkich niemal liści, pozbawionych owej fuzji kolorów, jaka zachwycała do tej pory swym bogactwem i rozmachem. Teraz wszystko zlało się w jednorakie, stalowe barwy, zimne i ponure.. Trawy, uparcie broniące dotąd dostępu do rzeki, opadły już całkowicie, a ich zieleń z świeżej i żywej stała się smutno zgniła, poszarzała, niewidoczna.. Nawet podwodna roślinność, przed chwilą jeszcze bujnie rozciągająca się ponad żółtym, piaskowym dnem, teraz jakby kurczyła się i chowała, ginęła.. Patrząc na ten jakże melancholijny, mocno refleksyjny obrazek pomyślałem, że w zasadzie to tylko śniegu brakuje.. A może rzeczywiście to czekająca najdłużej ze wszystkich zima puka już do drzwi, zniecierpliwiona odliczaniem pozostałego jej czasu? Daje znać, że jest już blisko, zmobilizowana i gotowa by zdetronizować słabnącą w oczach jesień?

    [attachment=279644:1.JPG]

    Przysłowiowa polska "złota jesień" w tym roku rzeczywiście dopisała wyjątkowo. Październikowe dni były pełne słońca i ciepła, czym z nieprawdopodobną mocą kusiły by spędzać je na świeżym powietrzu oraz w towarzystwie dzikiej natury. Mocy tej nie sposób było się oprzeć, w związku z czym korzystałem z każdej chwili wolnego czasu aby rozkoszować się urokiem skąpanej w blasku jesiennego "złota" swojej ulubionej rzeczki. Jedyną alternatywą, która skutecznie przeciwstawiła się wypadom na lipienie okazał się las pełen borowików - te, mimo wcześniejszych obaw dopisały znakomicie :)

    [attachment=279645:1.JPG]

    Nad rzeczką było nad wyraz błogo i cudownie. Moja dusza samotnika, oddychająca pełną piersią pośród totalnej głuszy zapomnianego o tej porze przez wędkarzy strumienia, znajdowała się w siódmym niebie. Atmosfera przemijającego z dnia na dzień piękna ukrytego pod postacią przekwitającej coraz bardziej natury skłaniała do refleksji i rozważań. Niby wciąż żywa paletą barw, zachwycających intensywnością, głębią i różnorodnością kolorów, a zarazem po cichu przemijająca, w ukryciu gasnąca z dnia na dzień.. Owo przekwitanie otaczającej człowieka przyrody jest tak czarujące i wspaniałe, że nie sposób przejść obok niego obojętnie; po prostu trzeba było przystawać co chwila by dostrzec pojedyncze pierwsze liście, oderwane od drzew niewidzialną dłonią szumiącego ich konarami wiatru, odprowadzane w ich drodze na ziemię przez intensywnie złotem błyszczące promienie słońca, z godziny na godzinę coraz szybciej skrywającego się za widnokrąg. Tak, wieczory wręcz "kipiały" od magicznej aury. Wstające nad nagrzaną, oddającą ciepło glebą mgły tajemniczo otulały białym całunem łąki i lasy, a snopy słonecznego światła, gdzieniegdzie przebijającego się przez ten nie zupełnie szczelny mglisty płaszcz, oświetlały na kilka ostatnich chwil powierzchnię rzeki, nad którą unosiły się w radosnym tańcu malusieńkie jętęczki lub równie maciupkie chruściki. Wydawało się, że wykorzystujący ten moment do maksimum muszkarz, w pośpiechu wiążący na końcu przyponu suche muszki, nerwowo podający je później wypatrzonej żerującej rybie, nie dostrzeże w tym dzikim i szalonym zapomnieniu owego urzekającego spektaklu, jaki rozgrywał się wokół niego - a jednak. Nawet zauważył on, że nie jest tylko widzem, któremu dane zostało podziwiać tę niecodzienną sztukę, ale został wręcz aktorem, który nieświadomie wkroczył na deski dziewiczego teatru i grał w nim swoją drugorzędną rolę.

    Lipienie brały wówczas bardzo ochoczo. Dobrałem się do nich leciuteńką, długą nimfą oraz uważaną przez wszystkich za esencję muszkarstwa suchą muchą. Istotnie, klimat tej najwspanialszej z metod był niesamowicie wciągający, a pośród głuszy małego strumienia wyjątkowo potwierdzający prawdziwość tych słów. Ileż trzeba było zastosować kombinacji, by przeprowadzić sznur bezpiecznie między gałązkami, ileż należało powtórzyć prób by w końcu oddać ten jeden, idealny rzut, w którym wybrana po długim przebieraniu pudełka nad wybredną rybą mucha, podana delikatnie na cieniuteńkim niczym nić pajęcza przyponie zniknęła w pojawiającym się znikąd pyszczku lipienia, subtelnie zbierającego spływające powierzchnią owady.

    [attachment=279675:1.JPG]

    Okres ten zapamiętam ze względu na kilka szczególnych dla mnie sytuacji. Zaliczyć do nich należy na pewno ryby, złowione z odległości równej długości wędki, stojące w wodzie nie sięgającej nawet łydki, kiedy każdy nawet najmniejszy szczegół był widoczny niczym na wielkim kinowym ekranie. Takich lipieni złowiłem kilka, i przy każdym z nich spełniał się ten sam scenariusz. Dziesiątki minut spędzone tuż nad ich "pyszczkami", dziesiątki zmienionych much, bez żadnej reakcji przepływających tuż obok ewidentnie żerującej ryby, w końcu nad wyraz cudowne, niezapomniane wrażenia, kiedy do tej jednej jedynej nimfki kardynał wreszcie się podnosi i jak gdyby nigdy nic połyka ją, nieświadom zagrożenia.

    [attachment=279729:1.JPG]

    Zapamiętam też jednego z największych lipieni, którego udało mi się złowić dwa razy. Pierwszy raz na początku, a drugi na końcu października, w tym samym miejscu, w tej samej, niepozornej a wręcz śmiesznej rynience. Duży, ciemno fioletowy, o grzbiecie jak czarna, suszona śliwka. Niezmiernie miło było spotkać się ponownie i zmierzyć w rewanżowej walce. Choć mocniejszy, silniejszy i ubogacony o niemiłe doświadczenia, także i tym razem lipień przegrał o włos. Zmuszony przełknąć gorycz porażki mimo wszystko nie okazywał zmęczenia trudami holu i odpływając w toń by zregenerować siły, rozpostarł dumnie swą barwną grzbietową płetwę, łopocącą w nurcie niczym wojenny proporzec porywany podmuchami wiatru.

    [attachment=279652:2.JPG]

    [attachment=279660:1.JPG]

    Albo dwa piękne kardynały złowione rzut po rzucie, z tego samego miejsca, spod tego samego korzonka. Jakież było moje zdziwienie, kiedy szykując statyw do wykonania zdjęcia złowionemu na suchą muszkę lipieniowi zauważyłem, jak dosłownie tam skąd dopiero co go wyciągnąłem, jak gdyby nigdy nic zbiera sobie spływające owady kolejna ryba. Wysuszyłem prędko malutką jęteczkę, precyzyjnie podałem, a lipień po prostu ją wessał, wprawiając mnie w stan osłupienia. W ten oto sposób dwa dorodne okazy czekały zanurzone we wrzuconym w nurt podbieraku na swoją kolej do wzięcia udziału w pamiątkowej sesji fotograficznej :P

    [attachment=279667:2.JPG]

    [attachment=279670:3.JPG]

    Po cichu mam nadzieję, że zima także okaże się łaskawa i pozwoli rozgrzać wspomnienia podczas holi pięknych, walecznych "thymallusów". Jestem pewien, że tonąc w zachwycie nad barwami ich rozłożystych niczym żagle płetw przywołam w myślach urok słonecznej, złotej jesieni, podobnie pięknej i równie kolorowej.

    [attachment=279684:1.JPG]
  4. Michał P.
    Rzeka X jest najdalej płynącym ze strumyków na które zapuszczam się w poszukiwaniu pstrągów, i głównie dlatego najmniej z nich wszystkich odwiedzanym. Rzeka, na której do tej pory żadnego wielkiego potokowca nie złowiłem, jak też i nie miałem na niej jakichś spektakularnych efektów. Rzeka mimo tego wszystkiego bliska sercu i zawsze wspominana z uśmiechem na ustach.

    Gdyby ktoś na początku sezonu powiedziałby mi, że to właśnie na niej poprawię w tym roku swoją życiówkę, zapewne głośno bym go wyśmiał a słowa te zapomniał niczym mało śmieszny żart, całkowicie nie warty uwagi.

    Sezon grubych kleni na muchę trwał w najlepsze do tego stopnia, że kiedy podczas któregoś z rzędu wypadu uświadomiłem sobie, iż przekroczyłem już próg ostatniego miesiąca na połów pstrąga, nerwowo zacząłem przeglądać w telefonie kalendarz pytając sam siebie, jak i kiedy ten czas mógł tak szybko minąć. Przez błogie i całkiem nieustatkowane korzystanie z darów letniej, nizinnej rzeki straciłem właściwie rachubę nie tylko w określaniu dnia tygodnia, lecz jak się okazało także i miesiąca.

    Jak to się stało, że pierwszy od niepamiętnych czasów pstrągowy wypad zaprowadził mnie nad rzekę X dokładnie nie pamiętam, ale chyba kierowałem się zabezpieczeniem "tyłów" , co na wypadek ewentualnego niepowodzenia z potokami mogło oznaczać szybki i skuteczny "przerzut" na rzekę z kleniami, którą mijałbym w drodze powrotnej. Sierpniowe dni były jeszcze bardzo długie, więc z powodzeniem można było przygotować sobie taką jakże przyjemną , a nawet wręcz wskazaną na osłodzenie goryczy pstrągowej porażki alternatywę.

    Porażki jednak nie było; zamiast tego spędziłem wspaniały dzień, który zapoczątkował serię kolejnych wyjazdów na X. Wody w rzece było tyle, co kot napłakał, lecz właśnie ten czynnik stał się fundamentem, na którym opracowałem skuteczną technikę pozwalającą mi cieszyć się całkiem przyjemnymi wynikami. Brały ładne pstrągi będące teraz w szczycie swojej najlepszej formy; w pięknych barwach, grube, masywne i potwornie silne. Przyłowem trafiały się lipienie, stanowiące niejednokrotnie wisienkę na torcie. I tak mijały ostatnie dni sezonu, od deski do deski spędzane w ciszy małego strumyka, gorącu sierpniowych upałów, magii dalekiej nimfy w złocisty, pełen melancholii poranek i suchego chruścika o przeciągającym się w nieskończoność zmierzchu. Raj pstrągowego łowcy - samotnika.

    Owego dnia, który jak się później okazało został jednym z tych, które pamięta i wspomina się do końca życia, przyjechałem nad rzekę jeszcze przed wschodem słońca. Wyprzedziłem je wprawdzie niewiele, bo zaraz po tym jak wyszedłem z auta, rozciągając nie do końca jeszcze rozruszane po krótkiej nocy kończyny, jego promienie zaiskrzyły w kroplach rosy zdobiących liście i łodygi traw i łąk, otulających niknącą w ich świeżej o tej porze zieleni wstążkę ledwo dostrzegalnego strumyka. Magicznej aurze, jaka towarzyszyła tej chwili wręcz nie dało się poddać bez cichego westchnienia zachwytu nad jej pięknem i urokiem, paraliżująco działającym na wszelkie ludzkie zmysły i skutecznie pobudzającym je do życia. Identyczny wpływ odczuwała chyba także i sama natura, która nagle rozbrzmiała śpiewem ukrytego wciąż w niedalekich zaroślach ptactwa; szumem delikatnego, subtelnie kołyszącego trzcinami wiatru; muzyką chóru niewidocznych świerszczy, zadziwiających niebywałym wyczuciem rytmu. A może to tylko zwykły, niemal codzienny rytuał przywitania tej wspinającej się z minuty na minutę coraz wyżej rozgrzanej do czerwoności słonecznej obręczy, po pełnych nieprzeniknionej ciemności godzinach nocnej rozłąki?

    Postanowiłem rozpocząć od odcinka, na którym poprzednio zakończyłem. Wąska struga przepływająca powolnym, równomiernym tempem przez "morze" gęstych trzcin, niemożliwych do przedarcia się od strony brzegu. Wtedy nic konkretnego nie złowiłem, jednak instynkt podpowiadał mi, że można spodziewać się tutaj fajnej ryby.

    Krok po kroku podążałem w górę rzeczki, zanurzony po pas w wodzie. Rzutem rolowanym obławiałem powolutku każdy centymetr. Rzut - kroczek do przodu, następny rzut - następny kroczek. Zbliżałem się coraz bardziej do niedużego przewężenia, które zamknąwszy wyjście z zakrętu z napoczętej na nim rynny tworzyło bardzo obiecujące zagłębienie. Nimfka, której wzór wyselekcjonowałem na podstawie wyników z poprzednich wypadów, wpadła do wody tuż za przewężeniem i niesiona nurtem zanurkowała wzdłuż chylących się nad powierzchnią traw. Branie było ledwo wyczuwalne, jednak zdążyłem w porę z zacięciem i szklak ugiął się pod pierwszymi targnięciami zaskoczonej zapewne ryby, która zaczęła płynąć w moim kierunku. Nie mogłem przez to dobrze określić, jakiej wielkości może być mój przeciwnik, jednak byłem przekonany, że jest to powyżej 40 centymetrów, co było wystarczającym powodem do pojawienia się uśmiechu na twarzy.

    Ryba gwałtownie przyspieszyła swój spływ w moim kierunku tak, że ledwo zdążyłem z wybieraniem linki by utrzymać ją w ciągłym napięciu. W międzyczasie kilka potężnych szarpnięć wygięło kij po samą rękojeść. Wiedziałem już, że to godny przeciwnik. Przez cały ten czas nie widziałem choćby cienia kształtu, który ciągnął za sobą napięty sznur nieustannie pulsującymi, energicznymi pociągnięciami. Ryba przepłynęła tuż obok mnie, zakręciła koło i z impetem odjechała na kilka metrów by na koniec wbić się w pas podwodnych zarośli. Wędka wygięta w pałąk amortyzowała coraz gwałtowniejsze harce, jednak parkowanie w trzcinach mogło zakończyć tę walkę zanim nastąpi szczęśliwy finał. Zdążyłem na czas. Wyrwałem garść trzcin a zwolniona z potrzasku ryba znów zaczęła przede mną uciekać, wciąż nie ukazując się choćby na chwilę. Czyżby brzana? Nie dość, że na końcu zestawu miałem coś potwornie silnego, to jeszcze ciągle kurczowo trzymającego się dna.

    Pot wypłynął mi na czoło, marszczące się coraz bardziej z niepewności nad wynikiem tego pojedynku. Szala zwycięstwa nie przechylała się na żadną ze stron. Nawet nie wiedziałem, co od dobrych kilku minut wozi mnie nieustannie w górę i w dół strumienia. W końcu zacząłem dostrzegać coraz bardziej zbliżającą się w stronę powierzchni sylwetkę, mieniącą się w promieniach porannego słońca złotym blaskiem. Zamarłem, kiedy wielkie, upstrzone kropami cielsko pokazało się na wierzchu, demonstrując dumnie samczy, pełen agresji pysk. Ogon, który każdym mocniejszym zamachem rozpędzał tę lokomotywę, bryzgał dookoła kroplami wody, skrzącymi się w powietrzu. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem, lecz pierwszy szok szybko minął. Teraz, wiedząc jakich gabarytów jest pstrąg z którym przyszło mi się zmierzyć, zadanie wyholowania go na brzeg stało się jeszcze trudniejsze. Z tyłu głowy czułem, że im dłużej będzie się przeciągać ta próba sił, tym większa szansa, by to pstrąg wyszedł z opresji obronną "płetwą".

    Pstrąg ustawił się do mnie ogonem, i choć już mocno zmęczony, wciąż nie chciał definitywnie się poddać lecz jednostajnymi ruchami mocarnej i wielkiej jak żagiel płetwy uciekał w górę. Żeby go za nią chwycić wystarczyłoby już bardzo niewiele, lecz za żadne skarby nie chciałem ryzykować przeciągnięcia przyponu przez przelotki na szczytówce. I tak oto oddalony ode mnie o jego napiętą do granic długość pstrągal zaciągnął mnie kilka metrów z powrotem w górę rzeki. W końcu na chwilę znieruchomiał, i gdy ja zastanawiałem się czy chwytać go ręką, czy może użyć zbyt małego podbieraka, ryba zdobyła się na ostatni odjazd w stronę zatopionego korzenia. Była już jednak zbyt słaba. Mniej więcej w połowie dzielącego nią od badyli dystansu mięsisty szklak odwrócił kierunek jej pływu i skierował w gotowy do użycia podbierak. Przyszykowany stałem już przy brzegu. Pstrąg wpłynął do siatki za pierwszym razem a ja czym prędzej wydobyłem ciężki jak cholera pakunek na brzeg. Był mój.

    [attachment=278612:www.JPG]

    Patrycja pewnie się zdziwi, że tak wcześnie będę w domu - pomyślałem trzymając kierownicę. Wracałem, w euforycznym stanie, ze szczęściem wypisanym na twarzy. Nie mogłem już zostać dłużej nad rzeką. Czułem dokładnie to samo co rok temu, gdy udało mi się złowić podobnie wielkiego pstrąga. Spełnienie do tego stopnia, że mimo iż do końca sezonu pozostał jeszcze ponad tydzień, ja w myślach składałem już deklaracje, że odpuszczam. Wtedy pewnie bardzo bym się zdziwił wiedząc, że za kilka dni znów pojawię się nad rzeką, i w tym samym miejscu które obdarzyło mnie tak wielkim szczęściem złamię kij zaledwie po godzinie łowienia.

    Kolejne kilometry mijały na nadzwyczaj niepośpiesznej jeździe, a ja wciąż wracałem oczyma wyobraźni do chwili gdy mogłem mu się przyjrzeć bez obaw, że zestaw nie wytrzyma jego potężnej siły a on sam zniknie, zanim zdążę nacieszyć się jego pięknem. Coś, czego całkowicie się nie spodziewałem, czym nie zaprzątałem sobie głowy świadomy kilkunastu dni dzielących mnie od końca sezonu, właśnie się stało, i to na rzece, której nigdy nie posądzałem o chęć by uczynić dla mnie tak wspaniałą niespodziankę. Bajecznie ubarwiony, ogromny pstrąg leżał teraz na zanurzonej w wodzie trawie i wracał do sił, rytmicznie poruszając wielkimi płatami skrzelowymi. Przyglądałem się jego wielkim, czerwonym plamkom, rozlanym między ramy białych obwódek; mozaice kropek jakby "napryskanych" pędzlem malarza na błyskającym złotem cielsku, masywnym, krępym.. hipnotyzującym. Delikatnie przytrzymywany w nurcie dawał znać, prężąc się co chwila, że jest już gotowy, by odpłynąć do swojego królestwa. Nie czekałem dłużej..

    [attachment=278611:ww.JPG]
  5. Michał P.
    Gnąca się od ciężaru sztanga wędruje powoli w górę do momentu, w którym prostuję nogi, prężące się teraz napiętymi z wysiłku mięśniami. Nareszcie zwalniam dłonie kurczowo trzymające ciągnące do ziemi żelastwo i pozwalam upaść mu z łomotem na podłogę. Wycieram z czoła strużki potu, zalewającego całą twarz tak, że niemal nie jestem w stanie dostrzec przez szczypiące od soli oczy szczegółów tarczy zegara, zawieszonego tuż przede mną na ścianie. Jeszcze trochę trzeba się będzie przemęczyć. Spoglądam na wskazówki, które wyznaczają właśnie godzinę prawie identyczną jak tamtego upalnego, ostatniego czerwcowego dnia..

    Dosyć. Ostatnie powtórzenie niemal wyssało ze mnie resztki sił, aż zatoczyłem się z wyraźnego zmęczenia. Siłownia była pusta, mimo pory dnia w której zazwyczaj szturmują jej sale dziesiątki ludzi. Po chwili namysłu zauważyłem jednak, że to w sumie nic dziwnego. Za oknem skwar wprost lejący się z bezchmurnego nieba, dokuczający nawet tu, w pełni klimatyzowanym pomieszczeniu. Spadam stąd. W planie miałem jeszcze dwa ćwiczenia, ale sumienie mam już uspokojone; trening się odbył, resztę dokończę.. trudząc się przedzieraniem przez nieprzebrane chaszcze broniące dostępu do przyjemnie chłodnej rzeki.

    Nie minęło 10 minut a ja siedziałem już w aucie, z zapakowanymi klamotami, plecakiem pełnym jedzenia i butelką wody. Pot lał się po plecach, koszulka kleiła do ciała. Czym prędzej opuściłem na maksa szyby w drzwiach i hajda! Za chwilę zanurzę się po pas w orzeźwiająco chłodnej wodzie, poddając bez końca urokom gorącego, pięknego lata. O tak, lato jest wspaniałe.

    Droga minęła nadzwyczaj szybko, ledwo zdążyłem wybrać odcinek na którym dzisiaj będę wędkował. Wesoło pogwizdując złożyłem zestaw i ruszyłem w kierunku rzeki, znad której dobiegały mnie pełne radości głośne krzyki bawiącej się w niej gromadki dzieci. Wiaterek, który delikatnie muskał skórę przyjemnie ją orzeźwiając, był jednak za słaby by pozwolił odczuć jakąkolwiek ulgę w obliczu palącego żarem słońca, niezwyczajnie powoli chylącego się ponad widnokręgiem. Dopiero kiedy zanurzyłem się w wodzie ciało przebiegł dreszcz upojnego zachwytu nad jej kojącą mocą. Jeszcze tylko włożyłem pod wodę czapkę, z której po umiejscowieniu na głowie zaczęły spływać zimne strużki, ścigające się po chwili na trasie wyznaczonej gdzieś na plecach. Było cudownie.

    Klenie zbierały pod krzakiem. Tuż obok brzegu, w pobliżu traw chylących się nad powierzchnią wody, która co chwilę bulgotała od pełnych agresji zbiórek. Pośpiesznie posłałem tam żuka, licząc że nie przepłynie bezpiecznie tej trasy. Był coraz bliżej.. Jeszcze tylko podszarpnąłem delikatnie linką; żuk poruszył się jak gdyby panicznie się czegoś przeraził i właśnie wtedy woda rozwarła się, a pyszczek bez litości połknął mojego owada nic nie wiedząc o niemiłej niespodziance w nim ukrytej.

    Tak mijało to gorące popołudnie, zupełnie jakby czas się zatrzymał. I jedynie chylące się słońce, wciąż rozpalające powietrze swymi promieniami zwiastowało niechybnie następujący zmierzch tego letniego, cudownego dnia. Klenie współpracowały wybornie; nie powalały rozmiarem, ale nadrabiały to delikatne rozczarowanie werwą i siłą emocjonujących holi. Moją uwagę od kilku minut zwracało dziwne zamieszanie na rzece kilkanaście metrów wyżej; co chwila dostrzegałem bryzgającą w powietrze wodę i fale zataczające szerokie kręgi. Powoli się zbliżałem aż w końcu zdiagnozowałem przyczynę: to niczego nie obawiający się boleń ucztował sobie w najlepsze, stołując się między zanurzonymi w wodzie trawkami. Serce zakołatało mi mocniej.

    Kto by uwierzył, że rzuci się na konika już w pierwszym rzucie? Ja nie mogłem wyjść z osłupienia, kiedy z doganiającej muchę w niezwykłym tempie fali wyłoniła się w końcu paszcza i połknęła ją mimo szybkich, posuwistych ruchów pozorujących ucieczkę. Kij natychmiast ugiął się gwałtownie, linka naprężyła a kołowrotek zawył wydając w pośpiechu kolejne metry sznura, których zaczęło ubywać w niebywałym tempie. Gdy w końcu pierwszy odjazd się zakończył, byłem w stanie wyjęczeć z siebie pełne niedowierzania "uff".. To nie był jednak koniec tego pojedynku.

    Mimo że ryba szybko się uspokoiła, nieustępliwie nie pozwalała doholować się w okolice brzegu. Każdorazowe do niego zbliżenie kończyło się gwałtownym odwrotem, wodą bryzgającą spod szerokiego jak łopata ogona i pulsującym pod ciężarem bolka kijem. Ależ to była walka! Boleń wykazywał skłonności do walki do utraty sił, czym umocnił mnie w przekonaniu, że muszę spróbować zakończyć tę walkę unikając takiego finału dla jego dobra. Wszedłem do wody, z pełną mocą przyciągnąłem rybę do siebie i chwyciłem ręką za ogon. Udało się, choć energicznie szarpiący się w uścisku boleń kilkukrotnie niemal wyrwał się z pułapki zanim dociągnąłem go do brzegu.

    To był największy boleń jakiego udało mi się przechytrzyć na muchę i nie ukrywałem z tego powodu radości. Rozkładając do pamiątkowego zdjęcia statyw piałem ze szczęścia. Po wszystkim ryba błyszczała refleksami w promieniach zachodzącego słońca; żywa sztaba srebra; torpeda, nurkująca z powrotem w swój podwodny świat.

    [center][attachment=278052:aaw.JPG][/center]

    Słońce ukryło się już niemal całkowicie; ostatnie złocisto - krwiste promienie kładły się właśnie na polach po drugiej stronie rzeki. Nagrzane nimi powietrze było ciężkie i nieznośnie parne; na szczęście w oddali złowieszczo granatowe chmury zwiastowały nocną burzę. Nad niebieską wstęgą rzeki, wijącą się w rozłożystej, żółtej plamie "morza" zbóż zaczęły już nawet rozdzierać niebo pierwsze błyskawice, których cichy pomruk docierał z opóźnieniem do uszu zaczarowanych niezmąconą dotąd ciszą letniego wieczora. Powoli, zupełnie bez pośpiechu powstałem wreszcie z ziemi, na której usiadłem przygnieciony chwilowym zmęczeniem i udałem się do auta..

    Tymczasem, choć godzina wskazywana przez zegar jest niemal identyczna jak wówczas, kiedy pośpiesznie umykałem z siłowni napędzany wizją spędzenia wieczoru nad rzeką; za oknem bezsprzecznie panuje już ciemność, a na szybie iskrzą się w blasku ulicznych latarni krople deszczu. Nieco zasmucony tym rozpamiętywaniem spoglądam z niechęcią na porozrzucane w nieładzie żelazne talerze i gotową do następnych wyciskań sztangę. Jednak to dobrze, że lato w końcu się kończy i można oddać się zajęciom innym niż łowienie ryb; bez obawy, że ponętna aura tej cudownej pory roku zniweczy wszelkie plany i bez pardonu zmusi, by rzucić wszytko i pognać nad rzekę :)
  6. Michał P.
    Za oknem było jeszcze ciemno, gdy otworzyłem powieki. Nie słyszałem deszczu stukającego głucho kroplami o parapet, ani wiatru obijającego swymi podmuchami reklamówkę ze spinaczami, zawieszoną na balkonie. Pora więc było powstać z "bijącego" przyjemnym ciepłem legowiska i ruszać w drogę.

    Gdy zajechałem na miejsce "oni" już stali. Trzy samochody jeden przy drugim, namiot, rozłożony stolik wraz z poukładanymi dookoła klamotami, można rzec biwak. Sześć wędek dumnie prężyło się we wbitych w ziemię podpórkach, a krwistą czerwienią pięknie biły po oczach bojki żywcowych spławików, porwane do tańca w rytm pofalowanej coraz silniejszym wiatrem powierzchni rzeki. A więc wieści szybko się rozchodzą. Nie tylko mnie wyobraźnię rozpaliła wieść o wielkim szczupaku i wizja pojedynku z podobnym mu okazem. Szkoda tylko, że wspólne pożądanie rozdzielało między nami tak różne podejście do tematu.

    Ominąłem towarzystwo bez słowa, i ustawiłem się nieco dalej. Łowisko ma to do siebie że najatrakcyjniejsza prostka nie jest zbyt długa i rozłożony szpaler wędek mocno ograniczał moje możliwości. Już wiedziałem, że nie wytrzymam tu długo.

    Szczupaki nie współpracowały. Zgoniłem to na wpływ warunków pogodowych, które to zagadnienie zacząłem ostatnio dość mocno studiować z mocnym postanowieniem osobistego zbadania tej kwestii na własnym przykładzie. "Żywczarzom" też nie brały. Wpatrywanie w nieruchome bojki, kiwające się jedynie w rytm pofalowanej powierzchni musiało być wyjątkowo nudne, bo panowie szybko zaczęli dyskutować o polityce i ostatnich wydarzeniach z wyraźnym zaangażowaniem emocjonalnym, sądząc po tonie wypowiedzi i znaczeniu słów w nie wplecionych. Podjechał kolejny samochód. Wysiadło trzech gości. Energicznie skierowali się do bagażnika i po chwili wyciągnęli złożone żywcówki. Zmieniłem odcinek.

    Zaczęło padać, mocniej wiać, i w ogóle sytuacja była coraz bardziej paskudna. Spotkałem spinningistę, który w rozpoczętej rozmowie zaczął narzekać na mizerne efekty dotychczasowego wędkowania. Według jego słów w ostatnim czasie też lepiej nie było. Zaglądnął tu z sentymentu, bo odcinek obfitował niegdyś w fajne ryby. Na moje słowa o sytuacji panującej na łowisku gdzie byłem wcześniej, odległego zaledwie kilometr od miejsca gdzie się znajdowaliśmy, przytoczył przykład miejscowego "eksperta" od połowu szczupaka na żywca, który tylko w tym sezonie może poszczycić się około 50 ma złowionymi rybami. Około, bo statystyki od ostatniego z nim spotkania mogły się zmienić.

    Postanowiłem w akcie desperacji poszukać klenia. Coś mi się ostatnio obiło o uszy, że jesienią dobrze "biją" w duże woblery, a tak się złożyło że byłem niedaleko od miejsc w których łowiłem te ryby latem. Zmieniłem wędkę i z czarną pijawą wlazłem na środek rzeki.

    Nieprzypadkowo wybrałem miejsce gdzie złowiłem największego z letnich kleni. Przyjemnie było znów poczuć namiastkę klimatu jaki towarzyszy takiemu łowieniu.. Znów stałem po środku rzeki, w wodzie po pas, a z burty przede mną wyprowadzałem po łuku na długiej lince muchową przynętę. Rzucając czarną pijawkę w dobrze znane sobie zaciemnienie za wystającym z wody uschniętym korzeniem miałem cichą, a raczej cichutką nadzieję zobaczyć, podobnie jak tamtego upalnego, letniego dnia, wielkie cielsko podnoszące się do muchy by wciągnąć ją do swej przepastnej paszczy.. Oczyma wyobraźni widziałem tamtą wspaniałą chwilę i próbowałem przywołać tańczącą na końcu sznura potężną rybę, targającą mym ramieniem jakby chciała wyrwać mi kij z ręki..

    [attachment=277656:aa.JPG]

    Tym razem jednak nic się nie wydarzyło. I nie tylko to się nie zgadzało; woda płynęła w jakimś szarym, ołowianym kolorze, zamiast upalnie grzejącego słońca niebo zasłaniała gruba warstwa ciemnych chmur, gnanych pędem coraz szybszego wiatru, a padający deszcz naprzykrzał się zasłaniając szkła okularów. Nie tym razem. Może za rok znów się zobaczymy..
  7. Michał P.
    Nadchodzi zima.. krótkie dni a długie, ciągnące się w nieskończoność wieczory; częste zmiany pogody skutecznie zniechęcające do wyjścia z domu nawet tych, którzy korzystają z każdej okazji aby spędzić chwilę na łonie natury.

    Spoglądam właśnie przez okno i widząc uginające się pod siłą wiatru nagie gałęzie czuję żal, że nie spaceruję teraz wydeptanymi nad rzeką ścieżkami i nie cieszę się świszczącą przy uchu linką, pętlami kładącymi się na wodzie, widokiem błyskającej fleszami szczupakowej muchy przedzierającej się pomiędzy porastającymi ciemne dno roślinami. Tak, taki był plan na dziś. No nic, może jutro się uda.

    Tymczasem dopijając ciepłą jeszcze kawę postanowiłem zmarnotrawić ten czas na "wystukanie" na klawiszach zlepków pewnie mało komu potrzebnych wierszy. Podobne okazje na pewno jeszcze się w najbliższym czasie nadarzą.. Może opiszę jakąś świeżą wyprawę z wędką w dłoni; może pochwalę się jakąś fajniejszą zdobyczą, o jaką ciężko w tym ponurym czasie w bezrybiu moich wód; pewnie wspomnę czasem jakieś miłe, rozpalające poszarzałą wyobraźnię chwile..

    Pisząc ten tekst myślami jestem właśnie z mocniejszą muchówką w dłoni i dużym streamerem na końcu zestawu.. Jakoś tak już jest, że gdy rok zbliża się do końca i widać to na każdym kroku pod postacią nagich drzew i dywanów liści tracących swój różnoraki koloryt, gnijących nękanymi trudnymi pogodowymi warunkami, moje pragnienia ciągną mnie tropem wielkich drapieżników, które właśnie teraz stają się tym najsilniejszym marzeniem. Nic nie dzieje się bez przyczyny; biegając cały sezon za pstrągami, kleniami i lipieniami budzę się nagle w tym "gnijącym" czasie, w tej ponurej martwocie mnie otaczającej z zazdrością wobec tych, którzy pozują do zdjęć z pięknymi szczupakami i sandaczami. Z nadzieją, że mnie też kiedyś będzie dane nawiązać walkę z takim potworem na końcu zestawu.

    Ze szczupakiem raz mi się nawet udało. Co prawda 90 cm dla prawdziwego "fachmana" od tego gatunku to zapewne rozgrzewka, dla mnie to wciąż silne i niezwykle pobudzające zmysły wspomnienie. Nigdy przedtem nie poczułem tak wielkiego cielska na wędce ani nie holowałem wcześniej ryby takiego rozmiaru. To była cudowna chwila, z której wspomnieniem budzę się każdego dnia, kiedy ruszam z nadzieją przeżycia podobnej przygody.

    [center][attachment=277506:10p0ayp.jpg][/center]

    A podobna przygoda już się nie przytrafiła. Były 70 tki, 60 tki i drobniejsze przypadki. Mimo kilku wyjazdów na zero wciąż się mobilizuję, aby nie poddać się grzebaniem w pustce za tą jedną, upragnioną rybą. I pewnie to by wystarczyło, gdyby nie słuchy o rybach od 60 cm wzwyż, a nawet o 105 cm okazie, które poddawszy się "urokowi" dogorywającego żywca zaskwierczały na oleju "prawdziwych łowców". Dobrze, że na ostatnim wypadzie za streamerem wypłynął mi piękny, gruby "ubot", bo inaczej to bym się już chyba totalnie załamał i odpuścił.

    W międzyczasie na pewno odwiedzę królową polskich rzek w poszukiwaniu muchowego, dużego sandacza. Po dobrym początku i pierwszym miarowym sandałku na następnym wyjeździe poznałem, jak trudne to będzie zadanie. Mimo wszystko wewnętrzny głos podpowiada mi, że może się udać i na pewno będę próbował. Szkoda tylko, że do tej Wisły tak daleko..

    [center][attachment=277507:2pze70h.jpg][/center]
×
×
  • Create New...