Jakieś niecałe trzy lata temu z czystej ciekawości, nie posiadając ŻADNEJ wiedzy na temat multiplikatorów, tych dziwnych wędek z "pazurem", ba - nie było mnie jeszcze wtedy na JB (o zgrozo), podczas jednej z pogaduszek w jednym z warszawskich sklepów wędkarskich sam siebie namówiłem na multiplikator... Tak, sam siebie, z premedytacją nastąpiła swoista autonamowa.
Kolega zza lady właściwie odradzał mi ten zakup - skrzywiony mówił bo po co, dlaczego, tak jakoś dziwnie, nienormalnie, to tylko w Stanach się sprawdza, a u nas przecież króluje poczciwa stała szpulka. Zaczną się problemy z brodami (wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o czym mówi... Jakie brody, oszalał czy co...), pod wiatr nie rzucisz, trzeba inne wędki do tego mieć, serwis marny, a w ogóle to jak sobie wyobrażasz trzymanie kołowrotka u góry - no przecież to nienaturalne... Same problemy, przeszkody i przeciwności losu, w które z pełną świadomością się wpakowałem.
Natchniony chwilą kilka minut później nabyłem bez głębszego namysłu drogą kupna mój pierwszy multiplikator - zamiast stałoszpulowego okoniowego zestawu na małe bajorka, bo z takim właśnie zamiarem tego dnia zawitałem w sklepowe progi. Co teraz? Mhm, jeszcze wędka jest potrzebna do pełni szczęścia. Jaką kupić, gdzie? zaczęło się więc kilkudniowe jeżdżenie, szukanie, dopasowywanie, dyskusje za i przeciw, aż w końcu znalazł się i kijek. Mogłem w końcu "skręcić" pierwszy zestaw. Celowo pomijam ponad dwukrotne przekroczenie pierwotnego budżetu przeznaczonego na tradycyjny zestaw, usilnie i z sukcesem zresztą zepchnąłem to niepotrzebne i upierdliwe odczucie do "pudełka z nieistotnymi sprawami" (które zresztą w obecnym momencie osiągnęło już znaczne rozmiary...).
Pierwszy, wciąż sentymentalnie wspominany przeze mnie zestaw składał się z wędki Daiwa Generation Black model Twitchin'Stick 661MHF oraz multiplikatora Daiwa Zillion Type - R (100HSHLR). Ten komplet na pewno pomógł mi lepiej przyswoić casting i wszelkie związane z tą metodą podstawy. Kij niezbyt wymagający, nie za szybki, nie za wolny, po prostu zwyczajny. Multiplikator - wzorowa maszyna. No to co, czas porzucać? Momencik pomyślałem, najpierw spytajmy wujka Google jak to zrobić, żeby w miarę wyszło... Kilka dni studiowania treści internetowych wystarczyło (wtedy było takie moje zdanie w temacie), żeby stać się mistrzem ruchomej szpulki. Przy okazji dokształcania wpadłem też pierwszy raz na JB - nomen omen.
Pamiętam dokładnie miejsce pierwszych prób - Warta w okolicach Orzechowa. Zimny, dżdżysty, jesienny schyłek dnia. Wiatr hulał jak mu się żywnie podobało. Nad wodą nikogo - myślę sobie - to dobrze, nie będzie pośmiewiska i darmowego kabaretu ze mną w roli głównej. Na agrafce najmniej lubiany przeze mnie Slider 7S, żeby za bardzo nie płakać "jakby co". Docisk szpuli - sprawdzam - luzu nie ma. Magnetyk - check - dokręcony do połowy. Drżącym lekko kciukiem uwalniam szpulkę i sprawdzam, w jakim tempie wysnuwa się na lince przynęta - trochę za szybko, pomyślałem, mając za sobą trochę teorii. Dokręcam na 3/4. Już lepiej, według mnie bezpieczniej. Kilka próbnych machnięć kijem markujących rzut - wykonane. Wszystko chyba gotowe. Jedziemy.
Tak przechodzimy do finału - zwolnienie szpulki, ładunek, kciuk bez przekonania puszcza szpulkę, wyrzut i... Udało się! Pierwszy rzut na około 15 metrów wykonany, bez żadnych problemów, zdawałoby się. Zwijam niecierpliwie plecionkę i rzucam kolejny raz, już z większą pewnością.
Zwolnienie szpulki, ładunek, kciuk z większym przekonaniem puszcza szpulkę, wyrzut i... Slider leci daleko, dalej. Tępy trzask. Co to było!?! Slider leci dalej - wodował bardzo daleko, ale już niestety nie miałem z nim żadnego kontaktu. moje spojrzenie wędruje na multiplikator, dlaczego - pytam się w międzyczasie, dlaczego? Co to za plątanina linki? Przecież wszystko zrobiłem dobrze, do cholery. Jednak po przeprowadzonej analizie doszedłem do właściwej diagnozy zaistniałej sytuacji - idioto, nie zatrzymałeś szpulki po pierwszym rzucie w momencie, kiedy przynęta dotknęła tafli niespokojnej wody. Zrobił się totalny bałagan na szpuli, na który następnie, podniecony pozornie udanym rzutem, nawinąłeś fragment plecionki znajdujący się w wodzie. Drugi rzut, pierwsze odstrzelenie. Aha, to chyba ta "broda", która była jednym z postrachów adepta castingu. Świeżaka, który miał zachciewajkę. Trochę nawet brodę przypominała, faktycznie pomyślałem, hmmm.
Pierwszy "karniak" zaliczony. Dawka pokory - spora, jednocześnie bezcenna. No cóż, wszystkiego uczymy się najlepiej na własnych błędach. Dalszych rzutów nie byłem w stanie wykonać z powodu gordyjskiego węzła, rozpostartego leniwie na szpulce. Aleksander, gdzie jesteś? Choć zrób coś z tym, rozplącz, odczep, przetnij jak już musisz...
Aleksander nie przyszedł. Sam sobie musiałem poradzić marnując połowę nawoju, jednak nie zrażając się zaistniałą sytuacją, próbowałem dalej i dalej w następnych dniach. Brody - owszem, zdarzały się, częste i gęste. Okraszone pięknem polskiej mowy niejednokrotnie. Potem, z upływem kolejnych godzin rzucania pojawiały się coraz rzadziej. Kilka przynęt jeszcze udało mi się przedwcześnie pożegnać, owszem - ale ta pierwsza szkoła była konieczna i patrząc na to z perspektywy czasu, wręcz niezbędna.
Bakcyl został jednak ostatecznie zaszczepiony. Pomimo drobnych niepowodzeń, nie było odwrotu. W momencie, kiedy już mogłem bezstresowo rzucić przynętę do wody poczułem, że to jest TO. To jest to, czego oczekuję od mojego wędkowania. Przednia zabawa, satysfakcja i rogal na twarzy. Jeżeli ktoś waha się przed castingiem, nie jest pewny czy podoła, bądź znalazł się w sytuacji, która go zniechęciła do dalszych prób - nie poddawajcie się, to naprawdę nie jest tajemna wiedza wymagająca nadprzyrodzonych zdolności. Da się. I jest fajnie!
- Read more...
- 13 comments
- 2,365 views