Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

thymalus

+Forumowicze
  • Content Count

    718
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by thymalus

  1. thymalus
    Tym razem znów będzie inaczej - bo "niemuchowo". Ale po majówce szczupaczej tak mi się przypomniało...
     
    Kiedy pojawiłem się z wędką na terenie pojezierza wałeckiego ponad 30 lat temu interesowały mnie przede wszystkim rzeki, i żyjące w nich pstrągi i lipienie. Powoli poznawałem teren. Na wyobraźnię działały zwłaszcza zamknięte strefy kontrolowane przez armię radziecką. Kolonia Brzeźnica, Gorodek, Borne czy Nadarzyce. Te ostatnie może nie do końca kontrolowane przez sowietów zainteresowały mnie szczególnie. Bo kiedy wojska radzieckie wyniosły się z Polski i do obiektów po armii czerwonej można było swobodnie wejść ( na marginesie nie wyszło to obiektom na dobre) to poligon w Nadarzycach cały czas pozostawał niedostępny. A na poligonie znajdowało się jezioro, o którym krążyły legendy.
    Zważywszy na to, że jest to jedyny w kraju poligon lotniczy na którym odbywają się ostre strzelania łatwiej zrozumieć, że nie jest to tern ogólnie dostępny. Ale to jezioro....
    Opowieści były rewelacyjne. Jezioro co prawda było pod zarządem PGRyb. Tyle, że od lat nikt tam nie widział rybaka z siatką. Podobno kiedyś przyjechała ekipa rybaków. Ciągnik przyciągnął łódź. Wjechali nie od bramy na poligon ale od strony lasu uznając, że ich przepustki nie dotyczą. Zatrzymał ich patrol, a dowódca poligony profilaktycznie zamknął ich w bunkrze służącym za areszt. I przypomniał sobie pod koniec następnego dnia. Więcej żaden rybak nie postawił nogi na trenie poligonu... Miałem zapewnienie, że to prawdziwa historia, przyjmijmy, że może lekko podkolorowana co nie zmienia faktu, że rybaków na jeziorze nie było.
    Były za to opowieści o kłusujących ruskich, którzy po wrzuceniu granatu we trzech nie byli w stanie wynieść tego co wypłynęło. Były opowieści o wędkujących generałach, którzy jezioro traktowali jak łowisko specjalne i przyjeżdżali sobie powędkować, wiedząc, że ryby na pewno złowią. Czy można się dziwić, że chciałem też tam połowić?
    ***
    I nadarzyła się okazja na początku lat dziewięćdziesiątych. Dwaj znajomi okazało się, że dobrze znają ówczesnego dowódcę poligonu. Kilka telefonów i wyraził zgodę na wędkowanie. Oczywiście w czasie kiedy nie odbywają się loty. Pojechaliśmy we czterech. Przy bramie z żółtego golfa przesiedliśmy się do gazika z kierowcą który nas wiózł nad jezioro. Po prawej stronie za bramą budynki kadry. Dwu, trzypiętrowe bloki. W poprzek jednego z nich wyraźna seria wyrywająca dziury w wielkiej płycie.
    - To ruski się pomylił i myślał, że to cel naziemny i pociągnął z działek - tłumaczył kierowca. - To akurat budynek kuchni i kantyny. Szczęście, że nikomu nic się nie stało.
    Dojeżdżamy nad jezioro. Mogę wreszcie wrzucić błystkę do legendarnego Busina.
    To jezioro o jakim piszę nazywa się dokładnie Busino Duże (w odróżnieniu od Busina zwanego Sypniewiekim znajdującego się kilkanaście km dalej) Jezioro jest spore, ponad 170 ha. Czy nas zawiodło? Powiem tak. Podczas tego pierwszego wyjazdu, Mirek Krakowski, świetny wędkarz z Łodzi i autor pięknych opowiadań publikowanych na łamach miesięcznika Wędkarz Polski ustanowił do dziś niepobity rekord. W trzynastu rzutach pod rząd złowił... trzynaście szczupaków. ryby trafiły do wody i fakt, nie były wielkie. Ale chciałbym dziś znaleźć łowisko gdzie z brzegu można osiągnąć taki wynik. Jednym słowem połowiliśmy.
    Na Businie byłem jeszcze kilkukrotnie. Później jeździliśmy już z pontonem, który pozwalał zdecydowanie fajniej połowić. Chociaż... Znów byliśmy w czwórkę, a ponton dwuosobowy więc, łowiliśmy na zmianę. Dwóch na brzegu, dwóch na wodzie. Kumple odpłynęli od brzegu ładny kawałek kiedy doszedł nas dziwny dźwięk. Narastał z każdą chwilę ale na pewno nie były to samoloty. I znad ściany na niskim pułapie wyszedł klucz (trzy sztuki) śmigłowców Mi 24. (takie co ścigały Rambo jak nawiewał z obozu ) I mniej więcej nad głowami naszych kolegów odpaliły wszystko co miały w zasobnikach. Efekt? Jak na kreskówkach Disneya Kaczor Donald pływał łódką z wioseł robiło się śmigło, a łódka szła w ślizgu niemal w pionie. To tak właśnie koledzy spływali z łowiska...
    Zawsze były fajne ryby. Potem jakoś przestałem tam jeździć. Słyszałem, że kilka lat temu ktoś wziął to w dzierżawę. Podobno nie wyszło to na dobre jeziora. Do zeszłego roku kiedy to jezioro przejęli znajomi. Jezioro znów zaczyna być fajnym łowiskiem. Chłopaki inwestują w infrastrukturę, są łódki, silniki, wygodne pomosty. Co prawda jest nieco formalności aby wjechać nad jezioro (w końcu to dalej poligon) to jest to temat do przejścia w kilka dni. Zarybienia jakie ta ogromną skalę są dokonywane oraz ochrona w niedługim czasie przewrócą jezioro do dawnej świetności. Już w tym roku mimo fatalnych efektów na majówce z powody koszmarnej pogody na Businie padały niezłe ryby.
  2. thymalus
    Nie sposób nie napisać o rzece będącej kolebką wędkarstwa muchowego w Polsce. Za taką zawsze uważałem Dunajec. Trudno to wytłumaczyć, a pewnie jeszcze bardziej trudno to zrozumieć, ale miałem jakieś wewnętrzne opory aby pojechać i łowić w tej cudnej rzece. Świadomość kto w niej łowił, Rozwadowski, Romaniszyn, Wyganowski i cała masa późniejszych wspaniałych osobistości rodzimego flyfishingu. Jakoś nie widziałem siebie w tym towarzystwie bojąc się zbezcześcić rzekę swoimi jakże ułomnymi umiejętnościami. I los jakby utwierdzał mnie w tym nastawieniu kładąc kłody pod nogi ilekroć zdecydowałem się jechać.
    Chłopcy organizowali wyjazd w kilka osób. W sumie nawet nie wiem kto miał jechać, ja umawiałem się z Czarkiem. Niestety dwa dni przed wyjazdem jak zwykle coś wypadło i z wyjazdu nici. Chłopcy pojechali, połowili, rozbili się na wyspie na Dunajcu.
    Chyba dzień albo dwa po ich wyjeździe włączam telewizje. Zaczyna się dziennik telewizyjny i w nim pierwsza informacja - powódź na południu polski. I migawka rwącej rzeki, śmigłowiec, lina i uśmiechnięta mordka kolesia na linie - Czaruś...
    Chłopcy byli rozbici na wyspie, a w nocy poszła woda. Rano nie było szans na dojście na brzeg. Wyspa stale malała. Dowiązali dobytek do drzewa rosnącego na wyspie i na szczęście ktoś ich zauważył i sprowadził pomoc. Więcej może chyba o tym opowiedzieć @darek1 z naszego forum bo o ile się nie mylę był jedną z osób podziwiających Dunajec ze śmigłowca TOPR-u.
    ***
    W końcu pojechałem. Chłopcy jechali na Romaniszyna i zabrałem się z nimi. Woda kawa z mlekiem. To czasy przedglajchowe i wyniki raczej mizerne. Kibicuję Zbyszkowi, któremu dosłownie 1 rybka wystarcza do zdobycia punktów do kadry. W jego stanowisku wpływa maleńki ciurek, który zdążył się oczyścić i w Dunajcu daje kilka metrów czystszej wody. I w tym pasie pojawia się oczko. Lipień, widać że dobry zaczyna zbierać dość regularnie. Zbyszek podaje muchę, wyjście, zacięcie i kociło na wodzie. Z jego lipieniem w pysku przewala się głowacica. Sznur zwisa smętnie.
    - Wwwwwiddzzziielliście?! - Jąka się Zbyszek dość smętnie. Widzieliśmy i też jesteśmy w szoku. Swoją drogą cudny widok. Wieczorem burza, ulewa, woda w górą i nie ma sensu zostawać. Wracam nie łowiąc.
    ***
    W końcu się udało połowić. Spędziłem nas Dunajcem kilka cudownych chwil. Kilka niezapomnianych holi na trwałe wyryło się na twardym dysku w głowie. Faktem jest, że szkoda mi cudownych miejsc jakie przepadły bezpowrotni w wodach zalewu czorsztyńskiego. Ale kilka równie pięknych zostało.
    Dunajec kojarzy mi się głównie z mokrą muchą. Może nie jest to najskuteczniejsza metoda ale dla mnie dostarczająca najwięcej emocji i frajdy. Zwłaszcza wieczorny przytopiony chruścik i walące w niego niezłe pstrągi odjeżdżające z ostrym nurtem. Kilka razy wybrałem się na głowacicę ale szczęście nie dopisało. Może kiedyś....
  3. thymalus
    Przepraszam za długą przerwę ale szczerze mówiąc nie miałem ani głowy, ani chęci na pisanie. Ten odcinek pamiętnika też jest nieco inny, oderwany od całości. Ale nie jest to przypadek.
    Jak zaczęła się moja przygoda z wędkarstwem? Wydaje mi się, że pamiętam choć tak na prawdę może to być projekcja po licznych opowieściach rodziców. Mój tata artysta malarz (nie lubił określenia artysta plastyk) zakochany był w Kazimierzu Dolnym oczywiście nad Wisłą. Spędzał tam każdą wolną chwilę. Kapitalna ekipa dawnych malarzy Kazimierza, Jaś Łazorek, Jurek Gnatowski i wielu innych. Był 72 rok, wakacje, które spędzałem z rodzicami mając lat nieco ponad 3... Ojciec ze sztalugą uganiał się w plenerze, a ja uwielbiałem łazić z mamą nad brzegiem Wisły i oglądać łowiących ryby wędkarzy. Też tak chciałem. W końcu z tatą wyruszyliśmy do wąwozu aby wybrać odpowiedni kij leszczynowy. W małym sklepiku przed Farą kupiona została jakaś żyłka, spławik z korka wielkości paznokcia i haczyki. I z własną wędką stanąłem nad brzegiem Wisły. Bułka na haczyk i łowię pod opieką rodziców. I w końcu jest, ogromna uklejka trzepocze na haczyku. Wpuszczam ją do wiaderka i wracamy na kwaterę. Tata chciał, żebym puścił rybkę, a ja za żadne skarby świata nie chciałem się rozstać ze zdobyczą. Rybka w wiaderku dokarmiana, chlebem podobno zanotowała ogromne przyrosty. Problem zaczął się w chwili, kiedy zaczęło robić się szaro. A może za rybką jej dzieci płaczą? Doszedłem do tego, że należy ją jednak wypuścić. Z tatą znów nad Wisłę i tam rybka trafiła do wody machając na pożegnanie ogonkiem...
    ..
    Dwa trzy lata później dostałem prawdziwą wędkę z kołowrotkiem. Bambus, kołowrotek z ruchomą szpulą na niej nawinięta żyłka tęczówka. Spławik z kolca jeżozwierza i pudełeczko pełne różnych haczyków. Do tego cieńsza żyłka na "strągiewkę". (tata nie mówił przypon tylko strągiewka) I w Miłomłynie na Mazurach miesiąc czasu łowię ryby. Mam siatkę ale po każdym połowie ryby trafiają do wody. Chcę je zabrać, pochwalić się ale tata tłumaczył, że nie zjemy ich i zmarnują się tylko. I tak trafiały do wody. Potem kolejne wakacje w Drohiczynie nad Bugiem i znów każda złowiona rybka wracała do rzeki. Potem działka na Łasze (za mostem w Wierzbicy) nad Narwią na samym wejściu do Zalewu. Okoliczne starorzecza pełne karasi. Wędkowanie o wschodzie słońca. Tata nigdy nie brał wędki. Czasem blok i akwarele. I znów ryby trafiały do wody. Po latach stało się dla mnie wręcz oczywiste, że ryby powinny właściwie wrócić do wody. Chyba, że bardzo chcę je zjeść. Za rybami nie przepadam, więc... puszczałem.
     
    Kiedy wędkarstwo stało się dla mnie czymś więcej niż wakacyjną rozrywką, kiedy zaczęło pochłaniać zbyt wiele czasu kosztem na przykład nauki nigdy nie usłyszałem stop. Co najwyżej odrobinkę odpuść... Są rzeczy ważne i ważniejsze. Cenił moją pasję, akceptował i wspierał. Sprzęt, wyjazdy, nigdy na to nie brakowało pieniędzy. Ojciec niesamowicie cenił wędkarstwo i łowiectwo. Paradoksalnie za obcowanie z przyrodą, z pięknem ryb czy zwierząt nie akceptując jednocześnie zabijania jakichkolwiek zwierząt. Miał wielu kolegów myśliwych którzy zabierali go na polowania wiedząc, że nie mają prawa przy nim strzelić do żadnego zwierzaczka.
     
    Kiedy zacząłem łowić na muchę wziął kiedyś wędkę do ręki. Próbował rzucić, popatrzył jak ja to robię na Gwdzie. Zobaczył hol ryby i jak wracaliśmy skomentował to jednym zdaniem: pięknie to wygląda. Dostrzegał też artyzm w robieniu sztucznych much. Przełknął nawet pociętych kilka pędzli z bobrowej czy wiewiórczej sierści, które w początkach przygody z robieniem much nieco mu przystrzygałem.
    Ostatnio rzadko razem chodziliśmy nad wodę. Czesem jak wpadaem do Warszawy brałem wędkę i szliśmy gdzieś koło mostu siekierkowskiego bardziej pogadać niż łowić. Z czasem człowiek zdaje sobie sprawę jak wiele zawdzięcza najbliższym. Jak pewne nic nie znaczące kiedyś zasady kształtowały powoli dorosłego człowieka.
    Niestety 29 lipca na zawsze pożegnałem Tatę. I nie jest to fajne...
  4. thymalus
    Skrócony poradnik żony wędkarza
    Wśród wielu poradników wędkarskich brakuje literatury adresowanej do żon wędkarzy. Oto kilka podstawowych zasad jakimi należy się kierować żyjąc z wędkarzem. Obecnym żonom łatwiej będzie żyć, byłe zrozumieją być może jaki błąd popełniły, a przyszłe będą bardziej świadome tego, w co się pakują.
     
    Ja wiem, że Panie poznając faceta z wędką mają zawsze chytry plan. Przed ślubem dzielą z nim hobby licząc, że po ślubie przykręcą mu śrubkę... Zasada numer jeden. Żon można mieć kilka, a wędkarstwo jest zawsze jedno!!! Jeśli sobie to uprzytomnicie drogie Panie, unikniecie wielu niepotrzebnych stresów.
    Oczywiście rzadko która Pani w milczeniu znosi przynoszone kolejne wędki, kołowrotki, błystki, spławiki i całą stertę mniejszych i większych NIEZBĘDNYCH rzeczy. Trzeba wielkiego samozaparcia, aby z ust nie wyrwało się sakramentalne pytanie: a ile to kosztowało?!!! A po co wam to drogie Panie wiedzieć? Czy my się Was pytamy ile kosztowała szminka, perfumy czy bluzeczka identyczna (według nas) do 37 leżących w szafie? Nie należy pytać się o cenę sprzętu bo... i tak się jej nie pozna. Facet wędkę kupuje zawsze okazyjnie, od kumpla, cygana na bazarze, złodzieja, na promocji i za grosze. Sklepy wędkarskie mają w swojej ofercie gratisową usługę denominacji cen. Na czym to polega. Na wędce, pudełku kołowrotka czy innym kosztowniejszym gadżecie naklejana jest nowa cena. Kołowrotek 390 złotych kosztuje? Po powrocie do domu jak byk widnieje cena 39 złotych. Okazja!!! Zapewniam, że paragonu będącego podstawą gwarancji nie znajdziecie....
    Ja wiem drogie Panie, że facet bałaganiarz jest ciężki do zniesienia, a wędkarz bałaganiarz to już czysty kataklizm. Ja doskonale rozumiem, że może zirytować wyciąganie piąty raz w tygodniu wbitego w stopę haczyka. Ale niech Ręka Boska broni przed pomysłem zrobienia porządku w wędkarskich klamotach. Jedna Pani już tak zrobiła. Wszystkie haczyki powyciągała z pudełeczek, torebeczek i wsypała do jednego pudełka z napisem: haczyki. Wszystkie linki, żyłki powiązała w supełki i zwinęła w motki jak wełnę i zamknęła w kolejnym pudełku. Wszystkie zbierane latami woblerki znalazły się w jednym pudełku opatrzonym naklejką: drewniane rybki. Obok niego pojawiło się kolejne z gumowymi rybkami. W innym większym znalazła się reszta rzeczy "drobnych". Po powrocie z radością oznajmiła mężowi: zobacz jaki porządek ci zrobiłam! Pan stał skamieniały przez dobre dwie godziny rozważając w myślach morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, przed którym ostatecznie powstrzymała go perspektywa wyroku. A w więzieniu rybek nie połowi. Klnąc na niesprawiedliwość świata, że tego typu sprawy nie osądzają wędkarze w togach sędziowskich, bo wówczas uniewinnienie miałby jak w banku zniósł cały swój wędkarski dobytek do samochodu i odjechał nie mówiąc gdzie i na jak długo. Zanim wrócił szybciej pojawił się listonosz z pozwem rozwodowym. Tego Panie chyba nie chcecie więc lepiej nie ryzykować.
    Niezwykle istotna jest odzież wędkarska. Szczególne miejsce ma tu czapka wędkarska i kamizelka. Jeśli usłyszycie drogie panie, że szczęśliwa jest koszulka, kurtka czy spodnie, ta zasada automatycznie przechodzi również na te części garderoby. Należy do tego podchodzić jak do bomby z najbardziej czułym detonatorem: NIE DOTYKAĆ. Ja wiem, że najczęściej są to rzeczy nie pierwszej świeżości. Często spod plam nie przebija już kolor właściwy materiału do tego z reguły niezbyt zachęcająco pachną. Ale pod żadnym pozorem niech nie przyjdzie Wam drogie panie do głowy tego uprać. Kontakt z wodą mogą mieć jedynie naturalny czyli ochlapane wodą z jeziora lub rzeki czy przemoczone od deszczu. Woda z pralki sprawia, że przestają być fartowne, a pozbawienie wędkarza jego szczęśliwych ciuchów jest jedną z najcięższych zbrodni. Tu kara może być też tylko jedna - rozwód.
    Wasz małżonek wraca z ryb i wnosi swój połów. Jak powinna zareagować jego lepsza połówka? Przypomnijcie sobie drogie Panie kobiece poradniki, które wmawiają od lat, że facet jest wrażliwy na tle swojego przyrodzenia i są setki porad jak się zachować w sytuacji intymnej. Dokładnie tak samo należy zachować się na widok położonej na stole 15 centymetrowej płotki, którą dumny łowca kładzie niczym byłby to rekin ze szczęk. Niech nie wymsknie się Wam: o jakie biedne maleństwo!! albo jaki maluszek!! Powinnyście drogie Panie wydać okrzyk przerażenia: ale potwór! jak udało ci się takie monstrum wyciągnąć!? to cud że cię nie wciągnęła do wody? że też wędki ci nie połamała! Mniej więcej taka powinna być reakcja. Można wtedy dyskretnie wsunąć zatyczki do uszu jeśli nie chce się słuchać dwugodzinnego monologu o tym jak było na rybach.
    A najczęściej facet wraca do domu styrany, ubłocony, z policzkiem rozoranym haczykiem, łapami poparzonymi pokrzywami z bąblami po komarach na szyi. Usypia w pół zdania na krześle w kuchni. Nie budźcie, nie żałujcie i nie litujcie się. On i tak przeżył najcudowniejsze chwile. W końcu poślubiłyście wędkarza.
  5. thymalus
    Sanowe migawki cz 3
    Zgodnie z obietnicą pora docenić kobiety....
     
    Lato, temperatura ze 30 stopni, San. Dla znających rzekę charakterystyka miejsca - w dół od mostu w Lesku, zakręt rzeki w lewo (oczywiście patrząc z prądem) czyli miejsce pod skałką. W dół za zakrętem prosta płań, bród i tzw. drugi zakręt. Maniks łowi przy brodzie, ja dwieście metrów powyżej a na zbyrkach pod skałką Sylwek. Ćwiczę lipionki, które nie są zbyt chętne do współpracy. Jeszcze za wcześnie za duża lampa trzeba poczekać na wieczornego chruścika, kątem oka obserwuje Maniksa, a ten zachowuje się w debilny dla mnie sposób. Kładzie suchą muchę, a gapi się w przeciwnym kierunku. Coraz bardziej przyspiesza podążając z prądem. Wytłumaczenie mam jedno - musiał zobaczyć nieprawdopodobne wyjścia do suchej. Przyspieszam i ja. Jak relacjonował nam Sylwek, widział to tak - najpierw jeden zasuwa na zakręt, następnie drugi to i on doszedł do wniosku że coś się dzieje na wodzie i też pognał za nami. Kiedy jestem bliżej Maniksa dostrzegam, że w "głowacicowej" rynnie na drugim zakręcie ktoś jeszcze łowi. Kiedy dochodzę bliżej widzę że dziewczyna. Stoi w wodzie w woderach, łapie na przepływankę długim kijem. Powoli znikające za wzgórzami słońce doskonale oświetla jej sylwetkę. Kiedy jestem jeszcze bliżej widzę co mojego kolegę tak przyspieszyło. Dziewczyna ma na sobie wodery i... tylko wodery. Wygląda to zjawiskowo... Kiedy jesteśmy już niebezpiecznie blisko dziewczyna wychodzi na brzeg i zakłada kostium. Zza zakrętu wyłania się jej chłopak. Ma ją na oku....
     
    Miejsce przed skałką, które nazywamy "szachownica". Obozowisko kilku namiotów i kilku przyczep. Oczywiście wszystko wędkarze. My też odpoczywamy rozłożeni na zielonej trawce. W rzece piwko się chłodzi. Sprzęt złożony pod namiotem kumpla. Czekamy na wieczór. Nawet w tą lampę ryby jednak wychodzą. Dwóch panów w pełnym rynsztunku, gumiakach grzeje się w płytkiej wodzie usiłując coś złowić. Nic im nie wychodzi. Podobno strasznie niesympatyczne, zarozumiałe buce.
    Agata, dziewczyna kumpla widząc ich wysiłki i słuchając wcześniej przechwałek prosi mnie o wędkę. Jako jedyny mam zmontowaną. Na końcu nasza tajna mucha Nie jest to mój wymysł ale chłopaków. Zaznaczam, że czasy to "przedkaczodupowe" rok bodaj 1988 p.k.e (przed kaczą erą). Muszka haczyk #18 - 20 rzadko większy. Tułów, krótki ogonek i w miejscu skrzydełek pętelka z kilku promieni lotki kaczki. W "pętelce" zatrzymuje się powietrze utrzymując muszkę tuż pod powierzchnią. Prosty emerger do zrobienia przy pomocy CDC w minutę. Ale kiedyś to było coś. Kulki styropianu w pończosze też się dowiązywało.
    Wracamy do koleżanki. Potrafiła się posługiwać muchówką całkiem nieźle. Zgarnęła moją wędkę zarzuciła tylko trampki na nogi i w kostiumie wlazła do rzeki. Panów grzecznie spytała czy może łowić koło nich. Tylko idiota by się nie zgodził bo wyglądała świetnie. My jak w kinie rozłożeni na brzegu czekamy na przedstawienie. Panowie tonem eksperckim skomentowali nieporadne dość rzuty i... zamilkli. Przy tej muszce nie widać często oczka przy braniu. Na wodzie robi się mały "wgórek". Agata to akurat doskonale wiedziała. Oni nie widzą wyjścia, ona zacina i holuje.... Wstrzeliła się jak rzadko... - Rafał 33, mały - krzyczy do mnie. Niezła mucha. Znów holuje - ten większy! - woła. Po chwili melduje - ze 36. Za kilka rzutów znów hol. kolejny i kolejny. A w facetów jakby piorun strzelił. Cicho siedzą, gul im skacze ale podłażą coraz bliżej. Widać, że tak ich ciekawość pali co to za mucha, a głupio im zapytać. W końcu jeden nie wytrzymuje, a nie na robaka łowisz? Pokaz no co tam na końcu? I lezie do Agaty. Darek, jej chłopak pokazał jej szybki ruch ręką. Odstrzeliła muchę, pana z przykrością powiadomiła, że muszka odfrunęła i z niewinną miną wróciła na brzeg.
     
    Późny listopad. Przyjechałem na San samotnie. Maniks nie mógł, a ja miałem akurat wolne na uczelni. W planach lipionki i głowacica, a na długie wieczory nabrałem książek. Ponieważ było zimno zdecydowałem, że nie zamieszkam "dziadka". Przemilczę gdzie mieszkałem choć być może niektórzy z opisu się domyślą. Willa, na piętrze wokół domu taras przedzielany szklaną szybą przy kolejnych pokojach. Co prawda jest lodówka na dole ale ponieważ w nocy są przymrozki jakieś żarcie trzymam w reklamówkach na tarasie. Radyjko gra, ja sobie czytam. Tak jakby coś się kręciło po tarasie. Zdaje mi się. Za jakiś czas radio zamilkło na chwilę i znów wydaje mi się że coś szeleści na tarasie. W końcu myślę, że kot dobiera się do moich zapasów. Idę sprawdzić. Otwieram drzwi, wychodzę na taras i staje jak wryty. W rogu tarasu w kucki siedzi chłopak. Jest golusieńki i trzęsie się z zimna. Pierwsza myśl jakiś wariat. Ten coś chce powiedzieć ale jest tak zmarznięty, że nie bardzo mu idzie. Bardziej z gestów domyślam się w końcu o co chodzi. Przez ścianę mieszka córka gospodarzy. Chłopak był u niej na bara bara ale mamusia szybciej wróciła. Bał się skakać z pierwszego piętra i uciekł na sąsiedni balkon. Panienka zaś ciuchy zrzuciła mu na dół. Dałem mu ciuchy, pozbierałem te spod domu. Posiedział u mnie, herbaty popił, po flaszkę skoczył i zakończyliśmy imprezką.
     
    Schodzę Sanem od Łączek. Rybki akurat dość fajnie biorą. Łapię na "pędzelek", czyli jedną z najbardziej ukochanych much. Diablo prosta, brązowy ogonek, tułów paw, skrzydełka "pędzelek" z promieni piersiowych kaczki pochylony do tyłu jak w chruście i brązowa jeżynka. Muszka skuteczna rano, wieczór, we dnie i na pewno w nocy ale nie sprawdzałem bo nie wolno.
    Przede mną ktoś łowi. Widzę sznur, który lata "do góry nogami". Nie wiem czy uda mi się obrazowo to opisać. Wymach do przodu kiedy kładziemy czy suszymy muchę wygląda z boku tak, że pętla rozwija się od góry do dołu. Inaczej mówiąc przypon z muchą są wyżej. Tymczasem to co widzę wygląda tak, że przypon i mucha idą dołem i rozwijają się do góry. Sporo czasu sprawiło mi nauczenie się takiego rzutu. Tak łowiła Pani Janina. Przemiła, przesympatyczna nauczycielka z Częstochowy. Miała elegancki jak na tamte czasy sprzęt bo muchówkę Abu i kołowrotek Diplomata 156 oczywiście również Abu i charakterystyczny plastikowy koszyk na ryby. Miała sporo ponad 50 lat. Paliła papierochy jak parowóz i przy fajeczce przegadaliśmy chyba z godzinę. Przyjeżdżała nad San z mężem i razem wędkowali. Mąż zmarł nagle dwa lata wcześniej. Przyjeżdża dalej sama z sentymentu, a głównie żeby powspominać. Widziałem jak bardzo tęskni za mężem. Opowiadając o tym jak łowili był najpierw błysk w oku i radość, a potem oczy robiły się szkliste. Panią Janinę spotkałem jeszcze raz dwa lata później. Łowiła niezwykle elegancko choć jak pisałem w przedziwnym stylu. Czasem tak rzucam jak mam silny, boczny wiatr. Unika się władowania muchy i przyponu na linkę przy mocniejszym dmuchnięciu....
     
    cdn
  6. thymalus
    Sanowe migawki cz. 2
     
    Łowimy w Łączkach z Adamem, przesympatycznym Ślązakiem. Przyjechał razem z żoną. Są w przyczepie rozstawionej na obozowisku w Łączkach. Po rybkach planujemy jakieś wieczorne ognisko. W wodzie kilka osób. Ryba chodzi, a wyniki gorzej niż słabe. Co jakiś czas jakiś króciak się podniesie. I nagle Adam zakłada jakąś czarodziejską muchę. Jeden dobry lipień, drugi, trzeci, a reszta nic.
    - Ruda! - krzyczy. Przeglądam pudełko nie mam rudej muchy. Widzę, że pozostali też dokonują inwentaryzacji pudełek. Ktoś tam coś przewiązuje i dalej ryby łowi tylko Adam. Niestety. Szczęście nie trwa wiecznie. Cudowna muszka odpływa w pyszczku jakiegoś kardynała. Adam ordynuje, wychodzimy na brzeg. Zaraz zrobi takie same.
    Jest czas uzupełnić płyny, a Adam w tym czasie grzebie w pudełkach klnąc z każdą minutę. Nie ma materiału. Z miną psa pluto błaga swoją żonę o jakąś nitkę, jakiś sweterek w rudym kolorze.
    - Ale jaki rudy? - dopytuje go połowic.
    - No jaki rudy?! Jak Lun...a – przerywa w połowie wskazując na stojącego w drzwiach przyczepu owczarka Coli.
    Z nożyczkami w ręku woła: Luna, choć do pana! - stara się zachować jak najsłodszy głos. Luna wiedziona jakimś siódmym zmysłem „full ahead” i za przyczepę mając świadomość, że Pan jej w gumowych portkach nie dogoni. Wie że może nie o skórę ale o futro rzecz idzie. Psiak zaś cwany niemiłosiernie uznał, że futra tanio nie sprzeda. Dała się przekupić jedną parówkową i udko z kurczaka pozwalając w końcu panu uciąć pęczek sierści. Adam zaraz do imadła. Kurcze, jak połowiliśmy na te muchy....
     
    Siedzimy z Maniksem u „dziadka” na kwaterze. Jest początek listopada, zimno jak cholera. Dziadek dał nam piecyk ale zanim się nagrzeje... Dlatego siedzimy w śpiworach, kręcimy muchy, popijamy na rozgrzewkę jakąś gorzałkę zagryzając suchą kiełbasą. W pokoju obok jest czteroosobowa ekipa, którą już spotykaliśmy kilkakrotnie. Ponieważ oddziela nas ściana z dykty słyszymy doskonale o czym gadają. Zwłaszcza że z każdym „na zdrowie” i „no to siup” ilość decybeli dobiegających zza ściany narasta. Wiemy więc, że dziś połowili. Zwłaszcza jeden miał piękne ryby, które złowił na jakąś genialną, oczywiście jedyną w swoim rodzaju muszkę. Teraz siedzi przed imadłem i robi takie same dla każdego z kumpli na następny dzień. Flaszka później.
    - A coś ty mi k.... zrobił?! - słyszymy wrzask zza ściany. - Specjalnie takie g...no mi dajesz żebym ryby nie złowił.
    - Taka sama jak innych a jak się nie podoba to spi....- inny głos
    - Ale ona taka same – inny głos.
    - No różni się zobacz jak gęsta jeżynka – znów inny głos.
    Coraz głośniej, coraz większe przekleństwa. Rumor wywracanego taboretu. Głośniej, to pewnie stół ktoś przewala. Jęk, ktoś w mordę zaliczył. Tłuczenie szkła...to butelki i szklanki. Głośniejszy brzęk szkła – okno poszło. Brzęk szkła z drugiej strony bliżej nas – poszło szkło w drzwiach wejściowych. Rumor łamanego drewna – poszły drzwi z futryną. Wszystko okraszone wrzaskiem i wyzwiskami. W końcu interweniuje dziadek. Panowie w trybie natychmiastowym mają opuścić kwaterę. Jechać nie pojadą bo nawaleni jak stodoły. Nockę spędzają grzecznie w swoim trabancie combi koloru błękitnego. Rano oglądamy pobojowisko. Połamane wszystko, powybijane szyby.
    Dziadek ze smutkiem mówi do nas – Zobaczcie, to czterech nauczycieli... Czego oni mogą nauczyć... Na podłodze znajdujemy muszkę niezgody. Niezła była...
     
    Jesteśmy we trzech, ja Maniks i Waldek. Jest październik, może koniec września. Z Maniksem siedzimy już tydzień nad Sanem. Waldek dojeżdża do nas bo mamy startować na Akademickich Mistrzostwach Polski. Na „trening” idziemy łowić w Weremieniu. Na przeciw nas, na zboczu od strony Leska pasło się kilka krów. Tak się ustawiły, że wszystkie żarły trawę głową w dół stoku. Waldkowi wytłumaczyłem więc, że jest to specjalna odmiana krów górskich, które mają przednie nogi krótsze, żeby jeść swobodnie stojąc łbem w dół zbocza. Uwierzył!!!
    Wieczorkiem w bazie zawodów ostanie kręcenie much. Ja przygotowałem dla nas porcyjkę. Waldek zgarnął swoją porcję i pognał do chłopaków.
    Wrócił chwiejnym krokiem mówiąc, że jedną muszkę sprezentował kumplowi z Białego Stoku. Późnym wieczorkiem ruszyliśmy na piwko do „Zasania” knajpki tuż za mostem w Lesku.
    Śledzik mi zaszkodził i tej wersji będę się trzymał do końca życia. Dzień zawodów, a ja z koszmarnym bólem brzucha. Do tego deszcz pada, spodnie gumowe ciekną, a ja nie oddalam się od zbawczych krzaków na brzegu. Stanowisko mam bajkowe, bo płań w Hoczwi. Więcej czasu spędzam jednak na brzegu w krzaczkach niż w wodzie. W każdym razie jakąś rybkę udaje się złowić. Jak się później okazuje starcza na 3 miejsce. Jest gdzieś 40 minut do końca zawodów kiedy podnosi się przede mną lipień. W sekundę wszystko przestaje mnie boleć. Deszcz nie przeszkadza wodery mniej ciekną. Mam głęboko zawody chce dorwać tylko tą rybę. Jak ją złowię mogę już przestać łowić, bo o większą nie mam szans. Lipień ma gruuubo ponad 50 cm. Majestatycznie wychodzi do muchy z 8 metrów ode mnie. Tak na chłodno temu lipieniowi bliżej było 60 niż 50 cm. Potęga. Później widziałem jeszcze dwa tak duże lipieni. Rzucam muchę i nic. Lipień olewa wszystko co mu podrzucam. Robię mu przegląd pudełka i... nic. W końcu w skrajnej rozpaczy sięgam po „diabełka”. Jęteczka na #18 Limericku (Mustad) czarny tułów i ciemnobrązowa jeżynka oraz skrzydełka z lotki kaczki. W muszce którą zakładam skrzydełka są pewnie z dwa razy za duże. Ale mucha płynie choć nieco niestabilnie. Prąd wody i przypon tak ją śmiesznie obracają że kiedy dopływa do stanowiska ryby wygląda jakby mucha ruszyła skrzydełkami. I widzę w polarach podnoszącego się lipienia. Adrenalina bije. Zacinam za wcześnie, czuję jak mucha „idzie po zębach” i... luz. Lipień przestaje wychodzić. Gdybym zdjął okulary nie widziałbym ryby i zaciął w tempo. Widząc rybę emocje niestety wygrały.
    Zawody wygrał przesympatyczny kolega z Białego Stoku. Wszystkie ryby w tym największą zawodów złowił na moją muchę.... Po zawodach długo to opijaliśmy.
     
    cdn
  7. thymalus
    Sanowe migawki cz 1 - czyli o rybach i nie tylko
     
    Bywający nad Sanem skojarzą miejsce. Inni muszą sobie je wyobrazić. W połowie pomiędzy mostem w Lesku, a pierwszym zakrętem w dół rzeki jest bród. Jest czwarta, może piąta rano, Maszeruję dziarsko rzeką obławiając streamerkiem co ciekawsze miejsca. Fakt, jestem po imprezce z kolegami i spałem niewiele. Właściwie to pewnie kac wygnał mnie nad wodę.
    Przeszedłem bród i jestem z 20 metrów poniżej kiedy słyszę głośny plusk.
    Odwracam się i kamienieję. Wschodzące słońce mnie oślepia ale widzę kilkunastu jeźdźców wpadających w rzekę. Tarcze, hełmy dzidy... To nie ZOMO-wcy z konnego patrolu ale woje Mieszka! I natychmiastowe pytanie: co ja piłem?! Czy aby Stołeczne (które nazywaliśmy bagdadami) jakie paliłem były Stołecznymi, a nie jakimś czarnym lulkiem?! Ale jeźdźcy nie znikają...
    Potem się okazało, że to jednak nie zwidy. Film kręcili. Później "pod skałką" nas przeganiali bo im w kadr wchodziliśmy z Maniksem. Akurat bodaj Kryszaka chrzcili w rzece. Serial się bodaj Crimen nazywał. Tak mi się jakoś z 1050 rocznicą Chrztu Polski skojarzyło.
     
    Ten sam bród. Od strony Leska są do niego dwa wjazdy oddzielone kilkumetrowym pasem krzaków. Od strony Huzeli jest jeden wyjazd - wjazd. Kilkadziesiąt metrów powyżej jest oczywiście most. Przez most zaś próbowała przejechać niskopodwoziowa ciężarówka wioząca na lawecie dużą koparkę. Chyba drgania drewnianych podkładów mostu spowodowały, że koparka zsunęła się z lawety tarasując przejazd. Most zamknięty na kilka godzin. Objazd to kilkadziesiąt kilometrów więc cały ruch kołowy brodem poszedł. Maluszki przejeżdżały, autobusy rejsowe PKS, traktory, ciężarówki i wszelkie osobowe. Od strony Leska na jednym zjeździe ustawili się Milicjanci, którzy przyjechali na łów. Zaczęli kasować mandaty co szybko się rozniosło i ruch poszedł drugim wjazdem. Dzielni stróże prawa postanowili przeprawić się na drugą stronę i kasować wszystkich na jednym wjeździe do wody. Jak oni to zrobili nie wiem. Byli czarną nieoznakowaną Wołgą. Maluch przejechał, a te asy popłynęły.... Kilkadziesiąt metrów niżej na kamieniach osiedli jak wody nabrali.
     
    Kilkadziesiąt metrów niżej brodu, bliżej pierwszego zakrętu i skałki jest miejsce, które nazywamy "szachownica". To z powodu dużych kamieni wystających z wody "jak figury na szachownicy". Wieczór, ciepło, koniec czerwca. Oczywiście spory chruścik na końcu. Lubię co któreś przepuszczenie przytopić muchę i poprowadzić jak mokrą. Skuteczne zwłaszcza na pstrągi. I po którymś takim przepuszczeniu branie i... Tak jakby ktoś samochód doczepił. Jednostajne wyciąganie linki. Holuję z ręki, 0,14 na końcu więc rybka wybiera linkę, podkład w postaci żyłki 0,4. Idę w dół, mimo to kiedy podkład zaczyna się kończyć przytrzymuję mocniej i luz.... Nie zrywa się ale wypina. Nie wiem do dziś co to było. Na potoka troszkę zbyt dynamiczne i raczej nie mogę sobie wyobrazić wielkości tej ryby. Ale może. Może głowacica choć to znów raczej nie to miejsce i zbyt dynamiczne. Kumple widząc akcję mówili, że mógł to być duży tęczak, które w tym czasie jeszcze się trafiały podobno na Sanie. Ja nigdy nie złowiłem.
     
    Stałem się szczęśliwym posiadaczem spodniobutów. Zielone, koreańskie, z grubej gumy z bajeranckimi żółtymi napisami na pięcie buta. Do tego szlufki na pasek. Jak je założyłem to czułem się jak Klaudia Schifer na wybiegu w ciuchach od Valentiino czy innej "kreatury" mody. Normalnie szał ciał i uprzęży. Moi koledzy poinstruowali mnie tak. W szlufki pasek i spiąć się bo jak wejdziesz za głęboko to wody tylko troszkę się naleje. Więc w szlufki pasek skórzany, ale jeszcze drugi, parciany od koszyka. I tak opięty maszeruję sobie i chadzam dumnie tam, gdzie wcześniej w woderach mogłem pomarzyć. Jestem pomiędzy pierwszym i drugim zakrętem w dół mostu, Mijam właśnie zielsko z kleniami które standardowo olewają wszystko co im podrzucam. Maniks z Waldkiem są poniżej mnie. Właśnie pojawia się niezłe oczko. W polarach widzę zgrabnego lipienia. Jeszcze kroczek i...płynę. Te pieprzone wodery działają jak spławik. Powietrze powoduje że odwłok wynosi mi do góry, a łeb idzie pod wodę. Czuję się jak spławik, w którym za antenkę robią moje nogi. Mam czeskiego, szklanego szekspira. Wędką odbijam się od dna żeby móc wynurzyć głowę i zaczerpnąć powietrza. Drugą rozplątuję te pieprzone paski. Moi radośni koledzy kładą się ze śmiechu widząc moją walkę o życie. W końcu nabieram balastu i jak ten wieloryb osiadam na mieliźnie. Moi radośni koledzy zadają jedno pytanie. Masz wędkę? Mam. I w ten sposób mogę powiedzieć, że Szekspir uratował mi życie....
     
    cdn
  8. thymalus
    Po przeżyciach na Wkrze jakoś odechciało mi się łowienia na muchę. Ze spinningiem uganiałem się po rzeczkach pstrągowych, potem trociowych. Do muchy już nie wrócę - mówiłem sobie. Jakże się myliłem i jaka cudowna to była pomyłka.
    Był ostatni albo jeden z ostatnich dni roku szkolnego i zastanawialiśmy się gdzie jechać. Maniks namawiał mnie na San. Broniłem się mówiąc, że sprzedałem swoją muchówkę i to był mój koronny argument. Maniks z kolei nie dawał za wygraną i tłumaczył, że mogę łazić ze spinningiem. Wracając ze szkoły weszliśmy do Ośrodka Kultury Czeskiej. Bywało tam sporo sprzętu wędkarskiego w tym poszukiwane teleskopy Sona, kołowrotki TOKOZ itd. Jak się udało kupić jakiś poszukiwany teleskopik na giełdę na Skrze się go brało i sprzedawało z kilkukrotnym zyskiem. Dziś to przedsiębiorczość, wtedy to była spekulacja i było karane.
     
    Wchodzimy, a tam leżą muchówki szklane robione podobno na licencji Szekspira. (piszę fonetycznie) Błysk w oku Maniksa, a ja wiedziałem, że nie mam wyjścia. Stałem się znów posiadaczem muchówki i zapadła decyzja - jedziemy nad San. Kilka telefonów do znajomych po resztę sprzętu - sznur, kołowrotek (muchy Maniks kręcił już całkiem znośne).
    Na chwilę zatrzymam się przy muchówce. Była to "piątka" 2,7 m. Akcja krowi ogon, rękojeść z jakiejś mielonej korkogumy strasznie wąska. Po dniu łowienia miałem na łapie regularne odciski. Ale był San i mogłem łowić nawet batem.
    Nad Sanem jesteśmy wczesnym popołudniem. Z mostu widzimy oczywiście stojące przy pierwszym filarze kabany, które przez cały okres pobytu (miesiąc) nie udaje się nam złowić. Szukamy najpierw noclegu. Tak trafiamy do "dziadka" w Huzelach, z którym zaprzyjaźniamy się i mieszkamy już stale. Nad wodą jesteśmy około 17. Zaczynają się wyjścia. Woda się gotuje, ci którzy w tym czasie łowili wiedzą o czym mówię. My mając doświadczenia z rzek nizinnych tak oceniliśmy - małe oczka, uklejka, większe jelce i klenie, a największe lipienie i pstrągi. Kurcze, to były same lipienie i pstrągi... Moja muchówka jest diablo miękka. Do tego zupełny brak doświadczenia. W efekcie koszmarna ilość ryb odpływa z muszkami w pysku. Na szczęście "u królowej" zatrzymują się koledzy z Bzdykfusa. Rafał Cissowski, Zbyszek Baciński zaczynają mozolną naukę. W przypon wmontowują mi nawet gumowy amortyzator i zaczyna być coraz lepiej.
     
    San 1986 lub 5 pamięć zawodzi to cudowne wspomnienia. Coś czego nie da się zapomnieć jeśli chodzi o ryby. Lipienie są wszędzie. To jest tak, jakby dzisiejszy OS rozciągnąć na całą rzekę i podnieść (nie wiem do jakiej potęgi). Pomiędzy pierwszym i drugim zakrętem w dół od mostu w Lesku mniej więcej w połowie pod brzegiem od strony leska pas podwodnego zielska i pływające obok tego tysiące kleni. Nieco niżej, bliżej drugiego zakrętu bród. W pewnym momencie dostrzegamy wpływającą na niego potężną szarą plamę. Płynie bliżej i zaczynamy dostrzegać błyski. To stado świnek. Nie wiem ile mogło liczyć. Rynna na drugim zakręcie cudne brzany. Pstrągi, lipienie podnoszące się regularnie. Płań w Hoczwi, miejsce magiczne z potężnymi lipieniami i potokami. Wszędzie ryby łowi się na suchą. Umiejący posługiwać się długą nimfą mają jeszcze lepsze wyniki ale mało kto tak łowi. Na dolną nimfę nie widziałem w tym czasie nikogo łowiącego.
     
    Jest niestety i druga strona. Stojąc na moście w lesku widać linię wędkarzy. W Łączkach obozowisko z przyczepami. Obozowisko przy "szachownicy" (łąka przed pierwszym zakrętem w dół od mostu). Dymiące się wędzarenki, koszyk na każdym ramieniu. W koszyku komplet 5 sztuk. Na brzeg, wysypanie "towaru" żona albo dyżurny kumpel zajmuje się rybką, a wędkarz po drugi, trzeci itd komplet. Ile się da.
    Na pierwszym zakręcie poniżej mostu, "pod skałką" rynna. Na brzegu trzech panów niczym trójka murarska. I też trzepią 1000 procent normy. Jeden rzuca niewielką kulkę zanętową. Ten w środku ma w łapach Germinę 8 m wprowadza w smugę zanęty i świnka już wygina kijek. Sprowadza ją z prądem gdzie trzeci z kolegów długim podbierakiem ją wyciąga. To są świnki medalowych rozmiarów. Po kilku rybach następuje zmiana przy wędce. Ręce muszą odpocząć od ciężkiej wędki. Widziałem jak po dniu łowienia panowie wynosili plastikowy wór po nawozach ryb. Kilkadziesiąt kilo ryby.
    W 1987 roku pojawiają się pierwsze rejestry połowu. Trzeba mieć pry sobie rejestr i każdą zabraną rybę wpisać od razu w wodzie w kartę. Są kontrole, W promieniu 100 km nie można kupić ścieralnego długopisu....
    W 1988 roku można złowić ryby albo ledwie miarowe albo niedobitki dużych. Wszystko co po środku jest już zjedzone.
    W 1988 roku zakochuję się w dorzeczu Gwdy.
    cdn
  9. thymalus
    Dałem się namówić (specjalnie się nie opierałem) Remkowi i Kacprowi aby popisać nieco. Może będzie to dalszy ciąg pamiętnika muszkarza jaki zacząłem na innym forum. Postaram się aby było to w nieco innej formie. Ponieważ nie wszyscy czytali pamiętnik kilku faktów pominąć się nie da. Zapewniam, że szybko przeskoczę do świeżych wątków. Życzę miłej lektury.

    Jest rok 1982 kiedy to wstępuję w szeregi Polskiego Związku Wędkarskiego. Nie powiem, wcześniej zdarzało się uprawiać nielegalnie proceder wędkarski. Najpierw były uklejki łapane kijem leszczynowym w wieku 3 + w Kazimierzu Dolnym w dodatku nad Wisłą. Potem w Miłomłynie jakieś płotki i piękne wzdręgi. Tu już wędka bambusowa, kołowrotek o ruchomej szpuli i żyłka "tęczówka" ze strągiewką jak mój tata określał przypon. Potem coś próbowałem złowić na Bugu w Drohiczynie. Niewiele się udało.
     
    A potem stałem się fanem Pana Samochodzika. I kiedy przeczytałem tom Nowe przygody Pana Samochodzika, a tam opowieści o księciu spinningu, królowej spinningu, o amerykance, która ciężarkiem rzuconym ze spinningu gasi partnerowi papierosa wiedziałem - chcę łowić na spinning. Na działce na Łasze (za mostem w Wierzbicy nad Narwią) była kupa piachu. Na tej kupie stała paczka papierosów, a ja naparzałem do niej małą algą bez kotwicy z odziedziczonego po wujku spinningu (klejonka) i kołowrotek REEX ale nie DDR tylko made in Czechoslowakia.
     
    Zważywszy, że mieszkałem 300 metrów w linii prostej od KRN 42 czyli obecnej Twardej będącej siedzibą PZW daleko nie miałem aby zdać kartę. Jakież było moje... rozczarowanie, kiedy dowiedziałem się, że ze spinningu nici. Wówczas na spinning był dodatkowo płatny znaczek. To, że płatny nie było przeszkodą. Problemem był wiek. Spinning dozwolony był od 18 lat. Ja miałem 14(z małym haczykiem). Zapisałem się do sekcji młodzieżowej. Jakieś zawody na Kanale Żerańskim w spławiku, jakieś spotkania. Wszystko to w jednym celu. Wiosną 1983 roku jako Młodzieżowy Aktywista Wędkarski dostałem znaczek na spinning. Zaczęło się ganianie po Wiśle, Narwi, Bugu, Zalewie.
     
    W tym samym 1983 roku trafiłem na zebranie Akademickiego Klubu Wędkarskiego "Bzdykfus". Grupa pasjonatów, którzy kropki mieli w oczach. Wybitni wędkarze by wymienić choćby Stasia Ciosa, Jurka Kowalskiego i wielu, wielu innych. Zaczęły się wyjazdy na pstrągi, trocie. I w Bzdykfusie pierwszy raz zetknąłem się z muchą. I to już była tylko kwestia czasu.
     
    Pierwsza muchówka jaką zakupiłem to był szklak Fibatube (blank Hardy). To był 1984 rok. Październik. Pożyczony kołowrotek, "Libelka" produkcji NRD, na nim połówka sznura DT 6 F Cortlanda pozagatunkowego, które namiętnie sprowadzano i razem z Maniksem (mój przyjaciel z Klubu) jedziemy na Wkrę. Wkra to rzeczka nizinna, a organizowane na niej zawody przez AKW Bzdykfus były jedynymi zawodami muchowymi na wodzie nizinnej zaliczanymi do klasyfikacji Grand Prix.
    Z Maniksem dotarliśmy do mostu wydaje mi się że w Jońcu ale pewności dziś nie mam. W każdym razie zaczęliśmy się przebierać i montować sprzęt. Muszki dostałem od kolegów, głównie red tag, black zulu i im podobne. Montując sprzęt Maniks zauważył jak wodą płynie coś dużego, jakby manekin. Zażartował, że może to marzanna tyle, że nie ta pora roku... był październik. Przebrani w wodery idziemy wodą, a ja staram się nauczyć rzucać.
     
    Książkę Jeleńskiego mam przeczytaną wielokrotnie. Szybko jednak okazuje się, że teoria nijak ma się do praktyki. Pierwsze trzy muchy odstrzeliwuje przy pierwszych trzech próbach rzutu. Sporo czasu poświęcam na wyplątywanie się z linki która jakbym nie machnął zawsze lądowała na mnie. Muszki wyciągam z różnych części swojego ciała. W końcu po godzinie zaczynam dostrzegać pewne postępy. Już udaje mi się czasami położyć muchy tam gdzie chcę. Ale w żaden sposób nie mogę ich przesuszyć aby płynęły po powierzchni, a ja przecież zamierzam łowić wyłącznie na suchą. Wówczas przychodzi olśnienie. Przecież pisało coś o natłuszczeniu much aby lepiej pływały. Jasne i oczywiste, że smaru żadnego nie mam bo i skąd. Ale to natłuścić świdruje w głowie.
     
    Zapewniam wszystkich, że masło z kanapek nie nadaje się do natłuszczania much! Nie poprawia ich pływalności!
    Maniks ma już kilka uklejek i jelców a ja nawet brania. I w końcu jest... "potężne" szarpnięcie na mokrą muszkę i po emocjonującym holu jelec około 15 cm ląduje w ręku. Jestem dumny i szczęśliwy...
    Idziemu z prądem. Dochodzimy do przelewu, gdzie próg kamienny przegradza całą rzekę. Maniks idzie bliżej środka rzeki. Dochodzi do przelewu jak najbliżej pozwalają mu krótkie wodery. W pewnym momencie słyszę: o Jezu!!! Widzę, kolega blady jak ściana. - Zobacz mówi, to człowiek. Nie możemy podejść bliżej, ale wyraźnie widzimy, że na kamieniach zatrzymało się ciało kobiety... Wychodzimy z wody i prosimy faceta na wozie z koniem aby zawiadomił milicję. Okazało się, że to co spływało, to nie był manekin. Jakoś odechciewa mi się łowienia na muchę...
    thymalus
×
×
  • Create New...