Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

Marvin

Bloggerzy
  • Content Count

    1,022
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by Marvin

  1. Marvin
    Krótki dokument Z Kekkonenem na rybach, wyemitowany niedawno przez fińską telewizję, przypomniał mi o powyższej tablicy, napotkanej podczas jednej z ostatnich wycieczek minionej jesieni. Upamiętnia ona spożycie przez Prezydenta Republiki Finlandii Urho Kekkonena oraz jego świtę posiłku w, nieco już dziś podupadłym, zajeździe Lauhansarvi, na obrzeżach parku narodowego Lauhanvuori, nieopodal miejscowości Isojoki. Wspomnieniu towarzyszy wyimek z dziennika prezydenta: „Mosze Dajan z Izraela przybył do Finlandii. Ja wyruszyłem do Isojoki na ryby. Jest tam niezrównana rzeka łososiowa, niemal dziewicza. Przepływ wody i ciąg [łososi] – dobre. Wracam 15.05 do Helsinek.”
     
    Niewątpliwy gigant swojej epoki, Kekkonen wysoko zawiesił poprzeczkę już za młodu, zdobywając mistrzostwo Finlandii w skoku wzwyż; jednak blaski zarówno sportowej, jak i dziennikarskiej kariery zbladły przy możliwościach, jakie weteranowi wojny domowej, Doktorowi Praw i poliglocie stworzyła polityka. Minister sprawiedliwości, spraw wewnętrznych, wreszcie premier pełniący jednocześnie funkcję ministra spraw zagranicznych – wszystko to tylko szczeble, po których „Urkki” wspiął się na fotel prezydenta Republiki, skąd w 1982 roku – po 25 latach nieprzerwanych rządów, ponadosiemdziesięcioletniego – zepchnęły go dopiero poważne problemy zdrowotne. Pogardliwie określana jako „finlandyzacja”, jego polityka balansowania na zaskakująco cienkiej krawędzi Żelaznej Kurtyny nadała Finlandii oblicze państwa wyjątkowego i wymykającego się kategoryzacjom – co bywa brzemieniem, od którego, także ze względu na potężny cień Kekkonena, po dziś dzień niełatwo mu uciec. To właśnie ten olbrzym, przez trzy dekady rządzący twardą ręką i pozostający na serdecznej stopie z najważniejszymi przywódcami tak Wschodu, jak i Zachodu, nagabnięty przez goszczącego w jego letniej rezydencji Kultaranta francuskiego premiera Michela Debre o to, jak ważną rolę w jego życiu pełni hobby, czyli wędkarstwo, zmierzywszy interlokutora chłodnym spojrzeniem odparł: „To nie żadne hobby – to powołanie”.
     
    Kekkonen łowił kiedy tylko się dało, od Archipelagu Turku na południu kraju – gdzie, oprócz oficjalnej prezydenckiej rezydencji letniej miał także prywatną w pełni wędkarską bazę na wysepce Riskilä – po północną Laponię, ceniąc w szczególności dziką tundrę okolic Kilpisjärvi; skwapliwie przyjmował zaproszenia od zagranicznych przywódców, kierując się raczej wędkarskimi możliwościami, niż strategicznym znaczeniem gospodarza – tym sposobem połowił sobie na karaibskich łowiskach Kuby, łososiowych rzekach Islandii, a także w Azerbejdżańskiej Republice Radzieckiej (gdzie nadrzeczny pomost, z którego spinningował, wyłożono perskim dywanem). Jako zaprzysięgły spinningista (zdaniem łowieckich kompanów, nie opanował nigdy sztuki połowu na sztuczną muchę, bo też specjalnie go ona nigdy nie pociągała – a może na odwrót?) najchętniej wyprawiał się na szczupaki. Jak wspomina ochroniarz, kapitan Teuvo Hirvonen: „Na wodzie był niezmordowanym wyrobnikiem. Podczas gdy inni schodzili na brzeg, by przekąsić i napić się kawy, Kekkonen tylko by łowił. Pewnego razu liczyłem jego rzuty. Zbierało się ich około stu na godzinę, jeśli nie było brania. To oznacza niemal dwa rzuty na minutę, wędka śmigała więc, a żyłka świstała! (…) Jego błystek nie było potrzeby ściągać z nadbrzeżnych drzew i krzaków, przynętę potrafił zaś wprawnie poprowadzić.”
     





    Widok na Saanę (któż, jak nie Kekkonen, wyznaczył szlak na jej szczyt), okolice Kilpisjärvi


     

    Obok bezprzykładnej zawziętości Prezydenta cechowała też, mająca być może korzenie w sportowej młodości, i odciskająca niewątpliwe piętno także na kolejach politycznej kariery, niezdrowa wręcz potrzeba rywalizacji. Historii takich, jak ta opowiedziana przez akredytowanego przy Kekkonenie fotografa, jest wiele: oto na siejowej miejscówce Prezydent przerywa z jakiegoś powodu łowienie i przekazuje wędkę fotografowi, po czym oddala się; fotograf korzysta z fali dobrych brań i łowi cztery dorodne sieje, lecz składając się do kolejnego rzutu czuje na ramieniu ciężką rękę ochroniarza, a odwróciwszy się – natrafia na karcące spojrzenie: „ON złowił pięć”. Kogoś innego z kolei sam Kekkonen pyta po szczupakowych żniwach pośród wysepek Archipelagu: „Ile masz?” „Dziewięć.” „Ja dziesięć, wszystko na właściwym miejscu”. Wspomina się też Kekkonena jako bezwzględnego łowcę, nie czerpiącego przyjemności z holu i wręcz obojętnego wobec zdobyczy, której nie zwykł nawet dotykać – do obowiązków świty należało odhaczenie i uśmiercenie ryby, podczas gdy Prezydent biczował dalej wodę.
     
    Najbardziej nie w smak Kekkonenowi zaś było, że przywódcy Związku Radzieckiego, z którymi utrzymywanie serdecznych stosunków było właściwie sednem fińskiej racji stanu w jego epoce, nie w wędkarstwie gustowali, a w polowaniu. Zaprawiony wędrowiec i narciarz, mężnie znosił zarówno marsze przez ostępy, jak i wielogodzinne pijatyki w odludnych leśniczówkach, jednak wobec bezbronnej zwierzyny, wystawionej na strzał przez nagonkę albo wręcz podprowadzonej, wielokrotnie zdarzało mu się nie pociągnąć za spust. Być może dlatego, że już we wczesnej młodości miewał na muszce ludzi. Może zaś po prostu łowiectwo, w przeciwieństwie do wędkarstwa, nigdy nie było jego powołaniem.
     
    Na koniec, w charakterze ścieżki dźwiękowej równie dobrze, jak epilogu, "utwór" bardzo ważny w fińskiej kulturze popularnej - a mianowicie pełna napięcia scena liczenia głosów elektorskich w wyborach prezydenckich z 1978 r.:
     

     
    Tampere
    kwiecień 2020
     
    Korzystałem z informacji zawartych w filmie Kekkosen kanssa kalalla prod. YLE 2015 na tyle, na ile zdołałem je zapamiętać oraz z fragmentu książki Mauri Soikkanen, Urho Kekkonen – Kovetettu kalamies zamieszczonego na stronie eraluvat.fi (tłumaczenie własne).
  2. Marvin
    Choć zima na południu Finlandii nie składa broni, i raptem przed paroma dniami cienka warstewka spadłego wieczorem śniegu zdołała utrzymać się przez całą mroźną noc, wiosna nastała jednak nieodwołalnie. Z jezior, które jeszcze w Wielkanoc pokryte były niemal w całości lodem, jego resztki poznikały w końcu, nawet z cienistych zatoczek. I choć do pełni mojego właściwego sezonu wędkarskiego - z wielu różnych, niekoniecznie związanych z aurą, powodów - przyjdzie poczekać niemal dwa miesiące, pora rozpocząć ostrożne wybudzanie bloga z zimowego snu.
     

     
    Nie mając na razie wyników, którymi mógłbym się pochwalić, umyśliłem podzielić się na "przednówku" garścią wiedzy przydatnej planującym, albo dopiero rozważającym, wędkarskie eskapady do Finlandii. Zasady naszej ulubionej zabawy są tutaj przejrzyste i czytelne, a co najważniejsze: jednakowe dla każdego.
     
    Żadnych zezwoleń nie wymagają onkiminen, czyli łowienie białorybu na prosty zestaw spławikowy, i pilkkiminen, czyli łowienie spod lodu, a także połów śledzi na "choinkę" w wodach morskich. Jeśli jednak w głowie nam spinning, muchowanie albo trolling (na jedną wędkę) w wodach stojących lub morskich, a nasz wiek mieści się w przedziale od 18 do 64 lat, potrzebny będzie valtion kalastonhoitomaksu: obowiązującą na ogólnodostępne wody stojące całej Finlandii opłatę, którą w przybliżeniu można nazwać krajową składką na zagospodarowanie wód, kupimy w wersjach jedno- i siedmiodniowej oraz rocznej zarówno w sieci R-kioski, jak i przez internet na stronie verkkokauppa.eraluvat.fi.
     

     
    Hasło "wody stojące" padło tu już dwukrotnie, jest to bowiem słowo-klucz w układance, której założeniem jest, obowiązująca wszędzie na południe od 64 równoleżnika, całkowita ochrona troci wędrownej, a co za tym idzie także pstrąga potokowego w wodach umożliwiających migrację do morza. Na wody płynące, a więc zarówno rzeki, jak i koski, czyli bystrza łączące jeziora, potencjalnie znajdujące się na szlaku wędrówki salmo trutta, oprócz "składki krajowej" potrzeba zawsze dodatkowo zezwolenia gospodarza wody – dopuszczając wędkowanie gospodarz taki ma bowiem za zadanie zapewnić jakąś tam pulę pstrągów ze sztucznego tarła (pozbawionych płetwy tłuszczowej), które można zabrać z łowiska, jeśli przekraczają wymiar 50 cm. Gospodarzem takim może być prywatny przedsiębiorca, lokalne towarzystwo wędkarskie albo Metsähallitus – zarząd lasów państwowych, w którego gestii pozostaje wiele wód, szczególnie na północy kraju (nierzadko "zarządzanie" obejmuje także organizację dojazdu do wody, parkingi i wiaty z paleniskami nad wodą). Kontaktu z ewentualnym prywatnym właścicielem upatrzonej wody pozostaje nam szukać na własną rękę (często śledztwo prowadzi na najbliższą stację benzynową), jeśli jednak chodzi o licencje na wody zarządzane przez Metsähallitus po raz kolejny idzie nam w sukurs wzmiankowany już sklep verkkokauppa.eräluvat.fi. Dostępny jest w wersji angielskiej i każdy może, założywszy konto, dokonać opłat za pomocą, polskiej na przykład, karty kredytowej, bez trudu uzyskując uprawnienia do wędkowania bez zbaczania z drogi nad wodę – tytułowa maailman paras verkko to bowiem "najlepsza sieć na świecie", wzięty z reklamy telekomunikacyjnego operatora slogan, dość wiernie opisujący jakość i zasięg usług teleinformatycznych w kraju, gdzie starter pre-paid wciąż jeszcze można kupić w kiosku bez żadnych dodatkowych formalności.
     

     
    Kalastus, czyli łowienie ryb, to jednak w języku fińskim bezwzględnie pojemne pojęcie, nie wykluczające ani dyskryminujące kogokolwiek: nie zapominając o kalastonhoitomaksu, możemy sobie u gospodarza wody zafundować zezwolenie na większą ilość wędek trollingowych. Albo na siatkę. Albo też więcierz, żak, pupy maksymalnie do 100 haków – mówimy w końcu o łowieniu rekreacyjnym – czy góra sześciometrowy niewód. Ceny są niewygórowane, a np. zezwolenia na wody zarządzane przez Metsähallitus dostępne, jakże by inaczej na verkkokauppa.eraluvat.fi.
     
    Pozdrowienia z kraju najlepszej w świecie sieci!
     
    Tampere
    Maj 2019
     
    P.S. A kiedy już zdecydujecie się wyruszyć na wędkarską wyprawę w te piękne okolice, nie zapominajcie sprzątać po sobie! Bezbrzeżnemu smutkowi i palącemu wstydowi, jakimi napawają mnie walające się nad wodami w bezpośredniej bliskości przydrożnych parkingów opakowania po przyponach Stan-Mar i błystkach Jaxon, towarzyszy również głębokie zdumienie: ja bowiem na – własnoręcznie zazwyczaj zmontowane - przypony mam specjalny portfelik, a przynęty rozpakowuję jeszcze w domu i rozmieszczam w pudełkach wedle rozmiaru i zastosowania. Może dlatego nie potrafię zrozumieć łowieckiego zapamiętania śmiecących, bliźniaczo podobnego temu, po którym śladami na tych samych parkingach są opakowania po prezerwatywach...
  3. Marvin
    Finlandia świętuje dziś Itsenäisyyspäivä, czyli dzień niepodległości, przed 101 laty wydartej upadającemu Imperium Rosyjskiemu. W Tampere – jak i w wielu innych miastach stopniowo zapadającego się w objęcia zimy kraju – nie mogą się już doczekać wieczornych fajerwerków do obowiązkowego wtóru dramatycznych tonów poematu symfonicznego Finlandia narodowego kompozytora o szwedzkim, co prawda, nazwisku, lecz prawdziwie karelskiej duszy. Zainspirowany podniosłą atmosferą dzisiejszego święta, postanowiłem i ja dorzucić do obchodów swoje trzy grosze, a jako że i ja obchodzę dziś mały jubileusz – dokładnie bowiem rok temu, dzięki nieodżałowanej Szkole wiązania much jerkbait.pl i "Sztuki Łowienia", podjąłem pierwsze próby własnoręcznego wykonywania sztucznych muszek – postanowiłem poświęcić niniejszy wpis narodowej fińskiej muszce, czyli Nalle Puh.
     

     
    Kubuś Puchatek (bo chodzi tu o tego dokładnie niedźwiadka z książek A.A. Milne'a) powstał – jak donoszą źródła – w imadle fińskiego muszkarza Simo Lumme w 1968 r. Niezwykle w Finlandii popularny, niemal czczony jako element skromnego, w gruncie rzeczy, narodowego dziedzictwa, dorobił się, oczywiście, niezliczonych modyfikacji i wariacji. Podstawowe reguły pozostają jednak niezmienne: Nalle Puh ma pływać wysoko i najdłużej jak się da, a dobrze zawiązany to taki, którego wciągnięcie pod wzburzoną powierzchnię wartkiego bystrza przysporzy trudu nawet okazałemu pstrągowi.
     

     
    Potrzebne będą:
    Haczyk do suchych much w rozmiarze 6-12 (tutaj: 10), o nie za krótkim trzonku.
    Nić w odcieniu z okolic pomarańczowego (tutaj: UNI 8/0 Rusty Brown).
    Cienki drut miedziany (we współczesnej praktyce często zastępowany lżejszą żyłką, w końcu to pintaperho, czyli mucha "powierzchniowa").
     

     
    Jako materiał na skrzydełka, a właściwie uszka, bo rozmawiamy tu w końcu o misiu, tradycja wskazuje nieuniknienie kłak niedźwiedziego futra, jednak w nowoczesnym i postępowym kraju, jakim niewątpliwie jest Finlandia, zastąpienie go materiałem syntetycznym przyjmowane jest z pełnym zrozumieniem, a nawet aprobatą: Hareline Para Post Wing (tu w kolorze Brown Caddis) sprawdza się w tej roli doskonale, wykazując się kto wie czy nie lepszą pływalnością, niż oryginał. W tym miejscu warto przypomnieć datę powstania muchy Nalle Puh – 1968 rok – i zauważyć, że w świecie materiałów muchowych zmieniło się od tego czasu bardzo wiele: syntetyczna przędza zamiast niedźwiedziego futra, cienka żyłka zamiast drutu, antron czy SLF zamiast foki – to niekoniecznie są zgniłe kompromisy, i być może pan Simo Lumme sam chętnie by sięgnął po niektóre z tych materiałów, gdyby 50 lat temu istniała taka możliwość.
     

     
    Po przywiązaniu do trzonka drutu (który później będzie potrzebny jako owijka), mocujemy u góry haka wiązkę przędzy na tyle grubą, by rozdzielona na pół pozwoliła uformować skrzydełka uszka. Ważne, by przędzę umocować na całej długości trzonka, formując z niej wyporną bazę dla pękatego korpusu. Pamiętamy też – szczególnie jeśli jesteśmy, jak ja, początkującymi i mamy ten problem często – by między skrzydełkami i oczkiem zostawić dość miejsca na przednią jeżynkę: zostawienie 1/4 długości trzonka nie będzie przesadą, choć w kolejnych podejściach pewnie odstęp ten nieco zmaleje. Następnie dzielimy wiązkę przędzy na pół i za pomocą niezawodnego "ósemkowania" formujemy uszka: uniesione i skierowane nieco do przodu.
     

     
    Następny krok to przymocowanie piór koguta na jeżynki: przednią i tułowia. Tradycyjnie pióra te mają odcienie brązu, w mniejszym lub większym stopniu wpadającego w czerwień. U mnie przednia jest ciemnobrązowa, w kolorze Coachman Brown, a na tułowiu ruda w siemieniatym ubarwieniu Dark Barred Ginger – bo takie kapki akurat mam (dysponując długimi, "genetycznymi" piórami robiłem eksperymenty z zastosowaniem tylko jednego pióra na całą muchę, wówczas jednak zakończenie – bo gdzieś z przodu trzeba "złapać" drut po owinięciu jeżynki – wychodziło nieestetycznie i zdecydowałem się pozostać przy tradycyjnych rozwiązaniach). Po zainstalowaniu obu jeżynek nić wiodąca wędruje na tył muchy.
     

     
    Przychodzi czas na uformowanie korpusu z dubbingu. Oryginalna receptura zaleca do tego celu mieszankę 50% pomarańczowego i 25% żółtego foczego futra oraz 25% zajęczego ucha. "Weźmisz czarno kure..." Walory futra foki jako dubbingu akurat cenię na tyle, że jestem w stanie odsunąć od siebie cisnący się przed oczy obraz czarnych, okrągłych oczu i wilgotnego noska foczego oseska, jednak ograniczam się, mieszając kolor pomarańczowy z naturalnie przezroczystym (dla żółtego nie miałbym specjalnie innych zastosowań) i wkrawając do kłębka trochę sierści z zajęczego ucha. Procenty zaś zostawiam ekonomistom i opojom.
     

     
    Uwaga z dziedziny "oczywistości dla początkujących" jest taka, żeby, szczególnie gdy w grę wchodzi foka, nie nakładać zbyt wiele dubbingu na nić (którą nie zaszkodzi posmarować woskiem, jak kto ma pod ręką). 3-4 cm to góra; na korpus wejdzie oczywiście więcej, ale zawsze lepiej dokładać i dowijać po trochu, niż zmagać się z luźnymi, rozsypującymi się kłakami.
     

     
    Dubbingiem dojeżdżamy do skrzydełek/uszek i tam zostawiamy nić. Następnie piórem przymocowanym wcześniej do tego właśnie celu "palmerujemy" korpus, by na samym końcu przymocować pióro drutem, którym wracamy w stronę uszek, wzmacniając jeżynkę tułowia. Drut przywiązujemy i obcinamy bądź ukręcamy, po czym nawijamy przednią jeżynkę: ja zazwyczaj nawijam ją od oczka w stronę uszek, gdzie już czeka nitka, którą skręcam, by ścieśniając zmniejszyć jej grubość, po czym mocuję koniec pióra trzema nawinięciami i po jeżynce przemieszczam się aż do oczka i tam zakańczam finiszerem. Po wszystkim przystrzygam uszka do pożądanej długości.
     

     
    Nalle Puh jest gotowy, ja zaś mogę przyłączyć się do Finów świętujących na rynku albo ograniczyć się do celebracji w domowym zaciszu (aczkolwiek widocznego na zdjęciu piwa Karhu nie polecam nikomu do takich, ani żadnych innych celów, jest ohydne i kupiłem je, a właściwie wysłałem po nie Żonę, wyłącznie dla efektu).
     

     
    Na koniec, a właściwie w ramach post scriptum, mała refleksja, która spłynęła na mnie na marginesie korekty powyższego tekstu: jaka właściwie jest polska "mucha narodowa"? Mamy coś takiego? Mam szczerą nadzieję, że nie jest to Parkinson ani inny pedałek...
     
    Tampere
    grudzień 2018
  4. Marvin
    I tak oto pokazało się, co ze mnie za blogger. Wir wydarzeń, który miotał mną przez miesiące letniej tułaczki, w końcu wziął górę nad zdolnością skupienia się na nieco dłuższą chwilę i zrelacjonowania na gorąco wydarzeń. W nowonastałych, spokojniejszych dla mnie, czasach, spróbuję nadrobić zaległości, jakkolwiek nie do końca tak to bloggowanie powinno chyba wyglądać.


     

    Tymczasem jednak wszystkim, którzy już zdążyli postawić na mnie krzyżyk, dedykuję tę oto kongenialną wersję klasycznego kwartetu wokalnego (choć, oczywiście, aksamitny głos Waylona Jenningsa jest niemożliwy do zastąpienia):


     




     
     
     
     
     
     
     


    * * *


     

    Śmiała mrzonka, że mógłbym złowić na muchę atlantyckiego łososia, zalęgła się w mojej głowie po raz pierwszy ponad dwa lata temu i była wówczas tyleż niedorzeczna – nie miałem przecież dotąd w ręku wędki muchowej – co uzasadniona, wybierałem się bowiem na kilka tygodni do norweskiego Finnmarku. Wtedy to rozpoczęła się, z początku całkiem ciekawa i rozwijająca, z czasem jednak coraz mocniej pogrążająca się w dusznej atmosferze narastającej frustracji, historia, którą spróbuję tu streścić w kilku ujęciach. Dla tych, co nie słuchali od kołyski Amorphis ani nawet Hautajaisyö, i nie władają w związku z tym biegle językiem fińskim, spoiler, który w przeciwnym razie mógłby niezasłużenie ich ominąć: tytuł niniejszego tekstu zdradza poniekąd jego zakończenie, gdyż na polski tłumaczy się to: "pierwszy".
     

     
    * * *
     
    Czerwiec 2016, Tana. Stoję sam na brzegu mitycznej rzeki, pośród głazów większych ode mnie, i bezskutecznie próbuję ogarnąć ogrom jej ryczącego nurtu.
     

     
    Jest jeszcze wczesna wiosna, ale łowić mogą już wszyscy, nie tylko rzeczni Samowie, którym łososiowy sezon wolno zaczynać przed wszystkimi. Rzadko kto się jednak kwapi kupować kosztowne dniówki, bo na razie pojmanie na bystrzach tej potężnej rzeki srebrnej ryby z wiosennego ciągu jest jak znalezienie igły w stogu siana – trzeba poczekać, aż woda opadnie. Mój czas tutaj jest jednak ograniczony, korzystając więc z pustych brzegów – we właściwym sezonie zapełnią się namiotami, grillami i stołeczkami łowiących na dwuręczną, muchową przepływankę – mogę rozpocząć pierwsze eksperymenty z dziwaczną gimnastyką podpatrzoną na YouTube. Wędka to jedenastostopowy switch 8/9, linka – skagit 510 granów. Kilka podejść, skwapliwie kontestowanych przekwalifikowaniem się na spinning i biczowaniem przez resztę nocy kilkusetmetrowego odcinka, gdzie metoda ta jest dozwolona, utwierdza mnie w przekonaniu, że wszystko to nie ma najmniejszego sensu.
     

     
    Przekonanie to dość szybko się ulatnia podczas wycieczki nad najpiękniejszą z rzek, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się odwiedzić. Vestre Jakobselv urzeka onieśmielającą kondensacją atrybutów surowego arktycznego krajobrazu: skalistymi kanionami, wodospadami i roztaczającym się z płaskowyżu widokiem na jedyny z norweskich fiordów otwierający się ku Wschodowi. W tej scenerii pierwszy raz zapoznaję się z irytującymi zwyczajami łososi zasiedziałych u stóp kaskady w oczekiwaniu na wyższą wodę, ignorujących wszelkiego rodzaju przynęty (by się nie stresować, mam ze sobą spinning) i z irytującymi "delfinkami" nieskorych do współpracy rezydentów podręcznikowych rynien meandrującej, żwirowej delty. Na pożegnanie dostaję raptem nieśmiałe puknięcie w wobler, które z czasem w zainfekowanej nieodwracalnie głowie zakiełkuje przekonaniem, że "na muchę bym pewnie połowił". W 2016 roku nad łososiowe wody już jednak nie zawitam.
     
    * * *
     
    Wiosnę 2017 roku przyszło mi spędzać na południu Norwegii, w okolicach Kristiansand. Dłużące się do łososiowego otwarcia dni majowe skracałem sobie pracą na farmie i muchowymi wprawkami na budzących się powoli do życia jeziorowych pstrążkach. Z pierwszymi ukłuciami komarów przyszły pierwsze zbiórki, jednak perspektywę magicznych chwil z suchą muszką porzuciłem bez żalu wraz z nastaniem czerwca i sezonu łososiowego na pobliskiej Tovdalselvie. Ociekające krwią rybie truchła dyndające na drzewach wskazywały niezbicie, że srebrny ciąg tym razem mnie nie ominie; sugerowały jednocześnie, że mnie za to przyjdzie obchodzić szerokim łukiem najbardziej obiecujące miejscówki, zaludnione przez parujących od emocji i wypitego alkoholu norweskich kolegów po dwuręcznym kiju...
     

     
    A przecież i do mnie uśmiechnęło się w końcu – przelotnie co prawda – szczęście. We wlewie, obłowionym gruntownie chwilę wcześniej przez spinningistę, który wbił się bezczelnie poniżej mnie, tępe przytrzymanie i sławetny "zaczep, który ożył". Zdecydowany hol zwieńczony szkolnym błędem – czyli paraliżem decyzyjnym podczas ostrego odjazdu ryby spod nóg przy uniesionym kiju i dokręconym hamulcu – zaowocował niezapomnianym widokiem dorodnego srebrnego cielska w powietrzu i tubowej muchy wyplutej z bezpretensjonalną gracją. Ten łosoś był za duży, jak na pierwszego.
     

     
    Nie było mi zatem dane zapunktować na otwarcie sezonu 2017, choć brakowało niewiele. Była jeszcze wyprawa nad Mandalselvę, rzekę podobno prężnie odradzającą się po niedawnej zapaści. Faktycznie, obsługa i infrastruktura na najwyższym poziomie, podobnie jak stan wody... Pożegnalny wieczór zastaje mnie bez przekonania czeszącego skagitem "bankówkę" pod mostem kolejowym, ramię w ramię z innymi zrezygnowanymi muszkarzami. Dookoła nas zaś miota się w łowieckim amoku spinningistka, uskrzydlona srebrną zdobyczą zaniesioną przed chwilą do samochodu...
     
    * * *
     
    Dalszy bieg letniej eskapady zawdzięczam Żonie i jej marzeniu o "prawdziwych fiordach". Na bazę wypadową wybraliśmy Ålesund, by przez dwa tygodnie wypuszczać się na całodniowe wycieczki. Odwiedziliśmy Geiranger, Hjørundfjord i inne znamienite fiordy Sunnmøre, zapędziliśmy się na słynącą maskonurami wysepkę Runde. Przemierzając niezliczone mosty i tunele, przecinając fiordy na pokładach promów, kątem oka rejestrowałem kolejne rzeki – były wśród nich zamknięte dla wędkarzy albo bardzo drogie, niekiedy od dawna już porezerwowane. W końcu udało się na dłużej przystanąć nad jedną, Stordalselvą, i po gruntownym rozpytaniu pozyskać dwunastogodzinną licencję na następny dzień.
     

     
    Jeżeli jakąś rzekę można nazwać prymitywną – to właśnie ten płytki i kamienisty strumień, na którego prostej drodze z gór do fiordu co kilkadziesiąt metrów kamienne progi, najprawdopodobniej powstałe nie bez udziału człowieka, formują spienione banie, zachęcające wędrujące łososie do zażycia chwili wytchnienia. Od 8:00 do 20:00 mam prawo niemal udzielnego władania kilkusetmetrowym wycinkiem z dziewięcioma poolami. Słowo "niemal" ma tu kluczowe znaczenie, bowiem przyjechawszy na miejsce nieco po ósmej stwierdzam, na podstawie wyłożonego w punkcie zbornym zeszytu, że drugi z użytkowników, lokalny mieszkaniec, zdążył już pozamiatać sześciokilową rybą. Rzeka jest krystalicznie czysta, jak na dłoni widać każdy centymetr dna nawet w najgłębszych dołkach i już po pobieżnym przepatrzeniu dostępnego mi odcinka wiem, że zostałem wykolegowany jak młokos. Do tego wychodzi słońce, i przez resztę tego pięknego dnia wyłączność na korzystanie z wody mogę spożytkować na opalanie się na kamienistym brzegu.
     
    * * *
     
    W 2017 roku "łososiowy" epizod przydarzył się jeszcze w szwedzkiej Laponii, gdzie niezamierzenie utknęliśmy na 3 miesiące. Nie znalazłszy w sobie dość śmiałości, by zaatakować z podniesioną przyłbicą mityczną Byske, ani tyle rozmachu, by mierzyć się z Kalix, wytypowałem niepozorną i mocno chronioną Råne, w której podobno z roku na rok przybywa łososi. Deszczowy początek lipca najpierw długo trzymał mnie w blokach, by w końcu zaowocować powodziową wodą na upatrzonych odcinkach. Radość z napawania się samotnością nad dziką rzeką sprzęgła się w mojej głowie już nieodwracalnie z pewnością, że w wodzie nie znajdę ryb: nawet bowiem w dalekiej Laponii wędkarze zawsze wywęszą ciągnące łososie i niechybnie zameldują się w sile wszędzie tam, gdzie można je dorwać. Oprócz wspomnień niepowtarzalnych krajobrazów i spotkań z reniferami na obrzeżach cywilizacji, na pamiątkę znad Råne została mi też żółta opaska zaciskowa, którą musiałem kupić wraz z zezwoleniem, choć złowionemu łososiowi i tak zapewne darowałbym wolność.
     

     
    Tak zakończyły się łososiowe przymiarki sezonu 2017, bez powodzenia i z poczuciem, że płacone przeze mnie frycowe jest co najmniej wprost proporcjonalne do królewskiej rangi, jaką łososiowi przyznała wędkarska tradycja. Nie bez znaczenia może być też fakt, że moim poczynaniom towarzyszyły nieustannie wstyd i skrępowanie: że nie umiem rzucać, że łowię w nieodpowiednim miejscu, w niewłaściwy sposób... Unikałem więc innych wędkarzy, gromadzących się przecież swoim zwyczajem w najrybniejszych miejscach, i niepewnie rozglądając się wokół obławiałem nieporadnie miejsca rokujące w moim mniemaniu, ale przecież z jakichś powodów nie cieszące się uznaniem bardziej doświadczonych kolegów.
     
    * * *
     
    Pierwsze w 2018 roku podejścia do dwuręcznej muchówki na potencjalnie łososiowej wodzie zdarzyły mi się w czerwcu, na granicznej rzece Muonio, ale ani to nie jest najlepsza rzeka, ani też czas nie był najodpowiedniejszy. Białe ("beznocne", jakby się powiedziało po fińsku) noce początku lata poświęciłem lipieniom, wędkowanie grubszego kalibru traktując tylko jako przetarcie.
     

     
    W sierpniu bowiem dane mi było wrócić do Finnmarku – tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Dwa lata wcześniej stawałem nad Taną pełen beztroskiego optymizmu, gotów z radością przyjąć jako nową przygodę cokolwiek by się nie wydarzyło. Tym razem – przyznaję to z ociąganiem – po serii niepowodzeń i rozczarowań byłem nieprzyjemnie spięty i sfrustrowany. Rzuciłem się w wir wędkowania na tyle, na ile sobie może pozwolić obieżyświat-gołodupiec w świecie, gdzie doba łowienia kosztuje 500 NOK. Pierwsza noc zaowocowała kilkoma sekundami emocji, gdy na wędce zameldowała się niewielka trotka. Też przecież srebrna... W końcu, obserwując w oddali zmagania samotnego trollingowca, usiłującego wyholować zaciętego na środku rzeki łososia, zrozumiałem, że ze swoimi niezdarnymi rzutami na tej ogromnej wodzie jestem jak dziecko we mgle, i jedyne, co mógłbym zrobić, to karnie ustawić się w kolejce do jedynego właściwie na norweskim odcinku Tany miejsca zdatnego dla łowiących z brzegu, rynienki w ujściu Korsselvy w Skiippagurra. Albo, biorąc przykład z włoskiego kolegi ("u nas nie ma łososi, więc nie umiem ich łowić"), porzucić definitywnie DH i nastawić się na lipienie, które, przez wędkarzy właściwie nie niepokojone, rosną tu dorodne, są wszędzie i jest ich mnóstwo.
     

     
    Tymczasem 10 sierpnia sezon na Tanie się zakończył. Pozostawszy bez łososia na rozkładzie, połowiłem pstrążków i palii w górskich jeziorach, jak dziki w żołędziach buchtowaliśmy z Żoną po moroszkowych polach, sypnęło grzybami i w deszczu znosiłem pod goszczący nas dach wiadra młodych, twardych jak kalarepa osaków, nie opuszczany ani na sekundę przez świadomość, że 200 metrów ode mnie, po drugiej stronie szosy, tabuny łososi ciągną beztrosko w górę rzeki, nie usiłując nawet kryć drwiących uśmieszków.
     

     
    Miałem jednak w zanadrzu jeszcze jeden nabój – ten ostatni, który w ostatecznym przypływie frustracji można zawsze wykorzystać przeciwko samemu sobie... Wytropiona w zżółkłych materiałach i wyłuskana z posłyszanych półsłówek, rzeczka marzenie – na najdalszej Północy, z dala od siedzib ludzkich, osiągalna tylko po wielkokilometrowym marszu przez dziki rezerwat. Najpierw więc ponad 100 km jazdy przez zapierające dech w piersiach góry i serpentyny przyklejone do zboczy fiordu, później marsz przez bagna i skaliste koryta strumieni do bajecznie odludnej, zanurzonej w niewzruszonym spokoju doliny.
     

     
    Jeżeli cokolwiek było w stanie ten błogi, przedwieczny spokój zburzyć – byłem to ja. Nikt bowiem nigdy nikogo nie był w stanie tak nakręcić i podminować, jak ja potrafię podminować sam siebie i aż dziwne, że wyładowanie elektryczne po pierwszym wejściu do płytkiej i krystalicznie czystej rzeki nie zabiło wszystkiego, co w niej żyje. Jakkolwiek nie przeszło bez echa, gdyż poniżej mnie najwyraźniej coś wyskoczyło; i najprawdopodobniej to samo coś trąciło mojego Sunray Shadow (amulet, bo to z tej muchy rok wcześniej spadł mi na Tovdalselvie ten cudowny srebrniak). Oczywiście na tym się skończyło, podobnie jak kilkadziesiąt metrów niżej. Zmieniam muchę na mniej nachalną – i wszelkie brania ustają.
     

     
    Idę w dół, gnany niezdrową gorączką i poczuciem, że cokolwiek się tu dziś wydarzy – będzie miało wymiar ostateczny. Brań więcej już nie ma, muchy zmieniam bez opamiętania, na oślep. Zbliża się wieczór, a zostawania w tej głuszy na noc nie ma w planach. Poniżej mnie, we wlewie między kamieniami, wyskakuje ryba. W przypływie natchnienia zawiązuję islandzką muchę Silver Sheep – czyli żółty z czarnym, jak w odganianym wcześniej Sunray Shadow, ale w trochę mniejszych gabarytach. Dorzucam tam, gdzie chcę, mucha spływa we wlew. Przytrzymanie i pamiętam, by nie zacinać. Potem siłujemy się trochę i wtedy już nie potrafię sobie odmówić przenikliwego docięcia; następnie kilka wyskoków, po których ryba pozostaje na podwójnym haku – chyba się udało. Mam w końcu na brzegu mojego pierwszego łososia, samca ok. 60 cm. Jest już połowa sierpnia, ubarwienie więc, zamiast świetliście srebrnego – smoliście ołowiane. W gruncie rzeczy to ryba jak każda inna, myślę sobie, i postanawiam nie pozować z nim do zdjęcia nie będąc pewnym, czy którykolwiek z nas na to zasługuje.
     
    Tampere, listopad 2018
  5. Marvin
    Na początek – retrospekcja.
     
    Jest 3 maja bieżącego roku, dzień narodowego święta znany jako "środek długiego weekendu". Szczęściem od pierwszomajowej inauguracji udało mi się już złowić kilka boleni i mogę odżałować kolejny poranek, zamiast nad Narwią spędzając go – w nie mniejszym, niż na boleniowej mecie, napięciu – przed ekranem komputera. Punktualnie o dziewiątej rano fińskiego, czyli ósmej naszego, czasu na stronie eräluvat.fi rusza bowiem sprzedaż limitowanych (do kilku-kilkunastu dziennie, w zależności od terminu) zezwoleń dobowych na najsłynniejsze rzeki północnej Laponii. Wrzucam do koszyka kilka dniówek na Juutuanjoki, o której wiem tyle, ile udało mi się wyczytać w sieci, bo w planach mam lipiec w okolicach Inari. Płacę, dostaję potwierdzenie i, snując w pełni teraz uprawnione wizje łowieckiej ekstazy w ostępach dalekiej Północy, idę tymczasem ponękać łomżyńskie bolenie, które przez ostatnich kilka dni miały niewątpliwą przyjemność zaznajomić się z kompletną ofertą przynętowych nowości na rok 2018.
     

     
    Juutuanjoki to rzeka uchodząca do jednego z największych i najpiękniejszych fińskich jezior. Ze swoimi kamienistymi płyciznami i bezlikiem skalistych wysepek, krystalicznie czyste Inari jest radością dla oka o każdej porze długiego letniego dnia, i mieszkaniem ogromnych pstrągów przez cały niemal rok. Tylko miłość, potężna siła, która rządzi także światem ludzi, potrafi je wygnać z pieleszy prosto na bystrza wpadających do jeziora rzek – między innymi Juutuanjoki właśnie – czyniąc złowienie w nich pstrąga przekraczającego wymiar ochronny, czyli 50 cm, całkiem prawdopodobnym. Wędkowanie dozwolone jest od czerwca do sierpnia, zarządcą wody jest Metsähallitus, czyli fiński zarząd lasów państwowych, który na swoich łowiskach gospodaruje nie tylko zarybiając i kontrolując rybostan, ale także zapewniając infrastrukturę taką, jak parkingi, wiaty i paleniska. Dobowa licencja kosztuje 15 Euro, istnieje też możliwość kupna nieco tańszej licencji 12-godzinnej, co, moim zdaniem, jest rozwiązaniem optymalnym zważywszy, że nocna pora sprzyja wędkowaniu a 24 godzin nad wodą i tak nie sposób w pełni efektywnie wykorzystać.
     

     
    Minęły ponad dwa miesiące, mamy początek rekordowo skwarnego lipca w północnej Laponii. Słońce, odkąd wzeszło na dobre pod koniec maja, oświetla nieprzerwanie tę krainę piaszczystych pagórków i bagiennych kotlin i wszystko jest jak należy: renifery na poboczach, niemieckie campery na przydrożnych parkingach, komary wszędzie i o każdej porze. Jest już po dwudziestej, gdy dojeżdżam nad rzekę w okolicy efektownego bystrza Jäniskoski, tłumnie nawiedzanego przez turystów; naiwnie liczę, że stojące na leśnym parkingu samochody należą właśnie do nich... Nad wodą jednak natrafiam na liczną rodzinę francuskich globtrotterów, dziarsko obławiającą odcinek opatrzony tablicą "Kalastus kielletty" (łowienie ryb wzbronione), dalej na kolejnych wędkujących ze spinningami i muchówkami; w oczach żądza krwi, w powietrzu wyziewy piwa Karhu, w przytroczonych do pasa reklamówkach zaś – sztywniejące truchła dwudziestocentymetrowych lipieni. Jest strasznie. Zacisnąwszy zęby wbijam się w las, i po zwaliskach omszałych głazów, przez stacjonaty murszejących wiatrołomów, płynąc gorącym potem wabiącym nieprzeliczone chmary komarów, przedzieram się do rozlanej powyżej bystrza płani, zacisznej, bo nie prowadzi do niej żadna ścieżka. Wchodzę do wody i na Elk Hair Caddis własnej roboty łowię z marszu drobne i nieco większe lipienie, jednego za drugim, a poniżej mnie, na obu brzegach rzeki, stłoczona ludzkość korzysta skwapliwie z należnego każdemu dostępu do Natury.
     

     
    W kolejnych podejściach zapoznałem się z innymi fragmentami rzeki na kilkukilometrowym odcinku łączącym Jeziora Solojärvi i Inari. Haapakoski, Ritakoski, Jurmukoski, a pomiędzy nimi szeroko rozlane i niemal stojące płanie. Na bystrzach presja nie słabnie, a wędkowanie odbywa się głównie w stylu okupacyjnym: zająć obiecujący wlew na przewężeniu i piłować do omdlenia rąk przeciążoną obrotówką (fiński blogger Pietari Sipponen słusznie zauważa, że zasadzanie się w rzekach Laponii na okazowe pstrągi wchodzące okresowo z jezior niewiele ma wspólnego z pstrągowymi podchodami, a więcej z "kasowaniem" wstępujących łososi), następnie posilić się kiełbaskami z ogniska i naparzać dalej, do świtu (który bywa, że przynosi rezultaty, a łowiono tu już pstrągi dziewięciokilowe). Czasami, chcąc się nacieszyć spokojem nad wodą, przyjeżdżałem wcześnie, już po 18:00, by po nadciągnięciu wieczornej hałastry z jej nawoływaniami, naręczami rynsztunku i nieodzownymi reklamówkami u pasków, oddalić się z obiecujących rewirów. Bądź co bądź, poznałem słynne łowisko z bogatą historią i wielkim potencjałem, i wiedza ta może zaprocentuje kiedyś, gdy uda mi się tu zajrzeć poza sezonem urlopowym.
     

     
    Z powyższego nie należy jednak wyciągać pochopnie wniosku, że zadeptana rzeka z wędkarskich przewodników zniszczyła mi wyprawę na Północ – choć z pewnością przyczyniła się do niejakiego rozczarowania, rzucająć cień na (niewątpliwie wyidealizowany) obraz dzikiej i odludnej Laponii. Taka kraina oczywiście istnieje, tyle tylko, że trochę dalej od Inari, a najlepiej daleko od jakiejkolwiek w ogóle cywilizacji. Ja znalazłem ją – z Żoną u boku i z wędką w plecaku – niknącymi wśród jagodzin ścieżkami wspinając się na szczyty wzgórz, płosząc tam Bogu ducha winne renifery i chłonąc widoki dziczy ustawowo chronionej przed ludzką ekspansją. Przesadzając wijące się wśród jałowego sadu karłowatych brzózek strumyki w drodze na dół, ku rzeczkom o bagnistych brzegach, pełnych, drobnego zazwyczaj, tammukka, czyli osiadłej w rzece formy pstrąga potokowego (wyraźnie odróżnianej tu od taimen, czyli ryb żyjących w jeziorach i migrujących do rzek albo i dalej do morza, które w Polsce nazywać by zapewne należało trociami), a także lipieni, zdających się jednak z pełnią aktywności czekać jesieni, która przecież przyjdzie w te strony już w sierpniu.
     

     
    Z lipieniem właśnie wiąże się przygoda, jak ulał pasująca do entourage zapomnianej rzeczułki gdzieś wśród bagien Laponii: nic nie wskórawszy suchą karmą z sarniny, zdołałem w końcu w głębinie bani poniżej wlewu wymacać przy pomocy ukręconej z foczego futerka nimfy rybę, co do której nabrałem podejrzeń, że nie da się jej Imperialem piątką wywlec na ogonie po wierzchu. Lipień trzymał się dna i walczył, a raczej zapierał się, dość statycznie, ja zaś zdążyłem nawinąć w międzyczasie nadmiar linki na kołowrotek, szykując się do poważnej batalii. Nagle jednak sytuacja uległa radykalnej zmianie – flegmatyczny dotąd lipień ruszył jak torpeda w moją stronę, minął mnie i utknął w płytkim kamienisku wlewu; ledwie zdążyłem pomyśleć "co do...", gdy druga torpeda, tym razem zielona, przemknęła mi pod nogami i półmetrowy szczupak również zabuksował w kamieniach. "I co ja mam teraz z wami zrobić?" - zapytałem nieśmiało, a pozostali uczestnicy zdarzenia, unieruchomieni, łypali na mnie tylko spode łbów, wyraźnie sobą zażenowani. Pierwszy otrząsnął się szczupak i, podskoczywszy parę razy, przemieścił się z powrotem na swoje podwodne stanowisko; lipieniowi musiałem pomóc, wyczepiając muchę, po czym i jemu pozwoliłem oddalić się w głębiny, do świata nieustannej walki o przetrwanie, której byłem przelotnym, i w gruncie rzeczy przypadkowym, świadkiem.
     
    Kaamanen, lipiec 2018
  6. Marvin
    Nawykłych do wysokich lotów prozy wolę z góry ostrzec: czeka ich wpis rodem z magla.
     
    Z Neljän Tuulen Tupa (czyli „Chaty Czterech Wiatrów”), położonego przy łączącej Helsinki z norweskim Vardø trasie E75 motelu, campingu i baru w jednym, wystarczy przemieścić się niecałe 10 kilometrów na północ, by wędkować w nierzadko rwącej, dziko płynącej przez charakterystyczne w tych stronach „skaliste bagna”, rzeczce z lipieniami i pstrążkami; jeszcze bliżej, ale na południe, wije się przez lasy znacznie większa rzeka Kaamasjoki, a dookoła, gdziekolwiek nie spojrzeć, roi się od jezior i jeziorek, z których większość jest płytka i mulista, niektóre jednak kryją głębię tuż przy skalistym brzegu. Jest lipiec, dzień na północy Laponii trwa całą dobę, na wędkowaniu chciałoby się spędzać każdą wolną chwilę, najwięcej jednak w wodzie i nad wodą dzieje się między 21:00 a północą; wtedy też najaktywniejsze zdają się być komary. Niebawem minie tydzień, odkąd tu urzędujemy, a przed nami kolejne trzy. Na rybach bywam codziennie.
     

     
    W tym niebywale malowniczym przydrożnym przybytku zamierzamy wraz z Żoną przepracować cały lipiec jako wolontariusze zwerbowani za pośrednictwem systemu Workaway. Układ jest prosty, sprawdzony przez poprzednie 2 sezony podróżowania: pracujemy 4-5 godzin dziennie przez 5 dni w tygodniu w zamian za dach nad głową i wyżywienie. Zazwyczaj taki system pozwala nam wygospodarować dość sił i czasu, by spędzić go mile na rybach i szeroko pojętych wycieczkach w teren. Wolne dni możemy przeznaczyć na dalsze, całodniowe eskapady, wciąż dysponując bazą wypadową w postaci kąta udostępnionego nam przez gospodarzy (czasem jest to pokój, a czasem wręcz całe mieszkanie; nasza przyjaciółka ze Szwecji odstąpiła nam nawet cały dom, za co odwdzięczyliśmy się, dobudowując do niego taras). Właściwie przeprowadzony, cały manewr przypomina jako żywo wakacje u dziadków na wsi bądź na działce, kiedy, pomógłszy trochę z czystej przyzwoitości w obejściu, hasamy do woli po lasach i nieużytkach, a pod wieczór na stole w kuchni czeka na nas kubek gorącego mleka.
     

     
    Tak podróżując, mieliśmy okazję spędzić 6 tygodni we Wschodnim Finnmarku na północy Norwegii, właściwie nad samą Taną, trzymając rękę na pulsie łososiowego ciągu, i doznać zaszczytu trollingowania tradycyjną metodą harlingu z najsłynniejszym (i najbardziej łasym na ryby) rybakiem przyujściowego odcinka tej rzeki. Przez 2 miesiące mieszkaliśmy w starej szkole w Lomträsk nieopodal Arvidsjaur w szwedzkiej Laponii, na wąskim półwyspie wrzynającym się głęboko w jezioro, którego rytm stopniowego szykowania się na jesienne słoty śledziliśmy uważnie z każdym dniem, by w końcu wdrożyć się weń i dygocząc na mrozie we wrześniową noc doczekać polarnej zorzy. Do tego cała niemal zeszłoroczna wiosna na południu Norwegii, z łososiowym otwarciem i objazdem kolejnych rzek, Tovdalselvy, Mandalselvy i Otry oraz z codziennymi treningami z muchówką na pstrągowym jeziorku; i jeszcze leśne odludzie w Szwecji rok wcześniej, gdzie akurat z rybami okazało się niewesoło, ale inne czynniki sprawiły, że pobytu tam nie sposób wspominać z żalem. Malowaliśmy domy, łupaliśmy drewno i ganiali owce, na farmach i w pensjonatach. Tym razem zamarzyła się nam północ Laponii i sprzątając po kilka godzin dziennie pokoje, pomagając w kuchni i w pralni przydrożnego hoteliku fundujemy sobie miesiąc nieśpiesznego patrolowania wymarzonych okolic a jedyne właściwie koszty to wydatki na paliwo (i niestety są to koszty niemałe, na dzień dzisiejszy E95 na stacji w Inari po 1,65 Euro...)
     

     
    Jak słusznie zauważają ci, którym zdarzyło się wybrać na daleką Północ na ryby albo po prostu po przygodę, w ciągu kilku dni trudno rozpracować pojedyncze jezioro, co dopiero zaś cały rejon, w którym jezior jest bez liku; ale dysponując kilkoma tygodniami można już pokręcić się tam i owam, i wstrzelić się w rójkę, tarło czy też zjawisko najbardziej wyczekiwane na rzekach wpadających do jeziora Inari – migrację dużych, odpasionych na jeziorowym wikcie pstrągów. W podróżowaniu towarzyszy nam przeświadczenie, że dopiero miesiąc, a nawet więcej, w danym miejscu uprawnia do wyrobienia sobie jako takiego zdania na temat okolicy i jej mieszkańców, a spostrzeżenia przemykającego chyłkiem turysty to w gruncie rzeczy bardziej jego własne fantazje. Podobnie jest z moim wędrownym łowieniem: przez kilka tygodni da się wydeptać parę własnych ścieżek i dostrzec trochę więcej, niż gnany napiętym terminarzem urlopowicz. Dlatego też pomyślałem, że podsunę tutaj nasz pomysł na poznawanie świata innym wędkarzom, którzy, podobnie jak ja – i jak ci szewcy, co wędrowali przez zielony las – „nie mają pieniędzy, ale mają czas”. Bo czas na rybach – to więcej, niż pieniądz.
     

     
    Czas na rybach... Sobota, czasem też niedziela (jednak raczej tylko do obiadu); drogocenne godziny urwane życiu po pracy, a w przypadku tych najdzielniejszych z nas – także przed nią; i ten niebywały, zdobyty na drodze krwawych protestów i rewolucji, kawałek właściwego życia wykrojony z ponurej egzystencji trybiku w monumentalnej maszynerii cywilizacji: kilka tygodni urlopu, do niesprawiedliwego podziału między wizytę u teściów, pielenie na działce, taplanie w morskich falach i (jeśli coś w ogóle zostanie) naszą największą życiową pasję. Mnie było mało, dysproporcja pomiędzy tym nie do końca zrozumiałym, ale potężnym uczuciem, jakim darzę łowienie ryb a miejscem, jakie wyznacza temu zajęciu tak zwane „normalne życie”, okazała się nie do zaakceptowania. Dlatego, ułożywszy w myśli ten wpis do rytmu obracającego się monotonnie magla w hotelowej pralni daleko za kręgiem polarnym, zabieram się za obmyślanie marszruty na wieczór – a samych łowisk w zasięgu krótkiego spaceru starczyłoby mi na resztę pobytu.
     
    Kaamanen, lipiec 2018
  7. Marvin
    Nieczęsto bywam tak bardzo zadowolony ze swojego życia, jak kiedy wyruszam na ryby. Od pierwszego kroku postąpionego za próg domu łapię w nozdrza zapach przygody i pod jego wpływem zmieniam się nie do poznania: jak rzadko mam jasno określony cel, znam drogę do niego i cieszę się na nią nie mniej, niż na cel sam w sobie. Upycham w samochodzie ekwipunek i prowiant, wszystko mam rozpracowane i gotowy jestem na wszelkie warianty. Ruszam, a do przejechania ponad 80 kilometrów drogą niemal pustą, na której mijam się z innym samochodem raz na kwadrans, a jedyną obstrukcją w podróży bywają renifery, które niekiedy nic sobie nie robią z nadjeżdżającego pojazdu, kiedy indziej zaś uciekają w panice wprost przed siebie i, gnane przed maską, wyrzucają nieskładnie na boki koślawe nogi. Po drodze nad rzekę zatrzymuję się jeszcze w Muonio, żeby kupić bochen Räätileipä, słodkawego pieczywa z rodzynkami, nieco przypominającego naszą chałkę. Robię większe zapasy, bo wypiekają je w Enontekiö i do Kittilä już nie dociera – a szkoda, bo choć daleko mu do pieczywa, jakie można kupić w Polsce albo na Litwie, to w zestawie z bananami i suszoną wołowiną zaspokaja w pełni moje potrzeby w zakresie suchego prowiantu.
     
    Nad Muonionjoki jestem przed 16:00, zaczynam od przebrania się w spodniobuty, żeby mieć już z głowy tę z jakiegoś powodu wyjątkowo dłużącą mi się czynność. Spodniobuty oczywiście muszą być oddychające i najchętniej nosiłbym je wywrócone na lewą stronę, by móc każdym porem skóry chłonąć atmosferę wędkarskiej eskapady. Zbroję wędkę i pakuję potrzebny nad wodą sprzęt do kamizelki popijając kawę z ekspresu przelewowego, którą przywiozłem w termosie: jest okropna, ale wiem, że kiedy wrócę za kilka godzin będzie jeszcze obrzydliwsza, letnia i nieznośnie kwaśna.
     

     
    Lapońskie rzeki nie przestają mnie zaskakiwać swoim ogromem. Niby zdarzało mi się widywać jakieś tam zdjęcia i filmy, relacje z łososiowych łowów na Północy, ale kiedy pierwszy raz stanąłem nad brzegiem Teno – byłem onieśmielony rozległością i potęgą nurtu, który przewalał się po olbrzymich głazach na szerokości dorównującej warszawskiej Wiśle. Później miałem okazję zobaczyć Tornionjoki a także Kalix, Lule i Pite w szwedzkiej części regionu (w górnym biegu tej ostatniej zdarzało mi się wędkować) i za każdym razem, stojąc na brzegu, czułem się bezradny bezradnością brzegowego wędkarza-spinningisty z doświadczeniami znad Narwi, Sanu, w najlepszym razie mazowieckiej Wisły. Specyficzne ukształtowanie terenu sprawia, że wszystkie te rzeki biegną w charakterystycznym rytmie, dzielącym je na koski – bystrza – potrafiące przez dobrych kilka kilometrów pędzić rwący nurt po płytkich kamieniskach, i suvanto – plosa – gdzie prąd radykalnie wyhamowuje, uspokaja się i niemal zamiera, rzeka pogłębia się i staje leniwa, nudna i nieczytelna (w Finlandii ta terminologia, u nas właściwie ograniczona do specjalistycznych opracowań, jest w powszechnym użyciu i nierzadko mówi się o poszczególnych koski i suvanto, pomijając właściwą nazwę rzeki). Typowanie potencjalnych łowisk to – przynajmniej w moim wykonaniu – kilometry przejeżdżone (najpierw przy pomocy Google Maps) wzdłuż monotonnych suvanto w poszukiwaniu rwących koski, zdatnych do brodzenia ze spinningiem albo muchówką w nadziei na spotkanie prądolubnych ryb, z racji zdatnego do spożycia na surowo mięsa nazywanych szlachetnymi.
     

     
    Muonionjoki, największy dopływ Tornio, przejmujący od tej ostatniej rolę granicy między Szwecją a Finlandią, to także niemała rzeka. Nie niesie zbyt wiele wody, bo na szerokich bystrzynach już teraz, u progu lata, ledwie jej starcza, by przykryć kamienie, ale za to rozlewa się szeroko i dzieli niekiedy na odnogi, wyodrębniając, chętnie penetrowane przez renifery, wyspy. Popołudnie jest słoneczne, niemal bezchmurne, na bystrzyny ruszam z zamiarem mozolnego wprawiania się w obsłudze wędki muchowej.
     
    Wątek muchowy w mojej wędkarskiej karierze ciągnie się już trzeci sezon i muszę szczerze stwierdzić, że wciąż nie do końca czuję tę metodę. Znalazłem się w fazie przejściowej, w której spinningowanie coraz częściej zdaje mi się mechaniczne i schematyczne, muchowanie natomiast – zbyt wiele jeszcze nakłada technicznych ograniczeń, bym mógł się nim w pełni cieszyć nad wodą. W laboratoryjnych warunkach wszystko gra, zdarzają się rzuty celne i dalekie, zdarzają się nieprzypadkowe ryby; wystarczy jednak silniejszy wiatr, trudne warunki terenowe, niezrozumiały brak współpracy ze strony rybostanu, żeby miła przechadzka z wędką na łonie natury zmieniła się w beznadziejną walkę z żywiołem, okupioną stresem, nadużywaniem gum Nicorette i plugawego języka.
     

     
    Dziś jednak wszystko idzie po mojej myśli, sprzyja mi pogoda, a nad rzeką nie ma żywego ducha (aż muszę się upewnić, czy dziś aby nie poniedziałek, dzień regulaminowego odpoczynku od łowienia). Wędka, którą zabrałem – Sage Pulse 9'5# – ma już jakąś tam historię: trochę się początkowo samobiczowałem, że niepotrzebnie dołączyła do posiadanych już #6, że przecież "nie zamierzam być jednym z TYCH muszkarzy..." Szczęściem okazała się całkiem praktycznym narzędziem, które ostatnio zabieram nad wodę najczęściej: choć dla konesera pewnie zbyt ciężka i toporna, doskonale sprawdza się w roli wędki uniwersalnej i obojętnej na techniczne niedobory, równie dobrze, jak linki w dedykowanej klasie, nosi też #6, które zgromadziłem już wcześniej. Gnie się płynnie już pod niedużą rybą, jednocześnie dając poczucie pożądanego "zapasu mocy"; tylko rękojeść, choć na pierwszy rzut oka wydawała się wyjątkowo zmyślna, jakoś nie do końca mi leży i powoduje odciski, być może w wyniku niedoskonałego wyważenia wędziska i związanego z tym zbyt kurczowego uścisku.
     
    Nie rejestrując oznak życia w wodzie ani nad nią, kombinuję trochę bezskutecznie z mokrymi muchami i w końcu, doszedłszy do ujścia niewielkiego potoku, zauważam, niczym w kultowej scenie uwielbianego przez rzesze wędkarzy tandetnego filmidła Rzeka życia, piaskowo ubarwione motylki, polatujące nieporadnie nad wodą. Zakładam Elk Hair Caddis i łowię małego lipienia, potem kolejne, także trochę większe. Tak oto, niepostrzeżenie nawet dla samego siebie, łowię pierwszy raz w życiu rybę na własnoręcznie zawiązaną muchę.
     

     
    Około 22:00 wracam do samochodu, resztką ohydnej kawy zagryźć pokaźny kęs Räätileipä i zmienić zestaw. Jeszcze godzina, i Słońce na pewien czas zniży się za drzewa, kładąc na rzekę trochę cienia, i jeśli jakieś nonkonformistyczne łososie zdecydowały się pozostać w Finlandii, miast z głównym nurtem Tornionjoki zagłębić się w interior szwedzkiej Laponii, to teraz jest dobry moment, by ich poszukać. W obsłudze dwuręcznej muchówki jestem jeszcze mniej wprawny, niż we władaniu jej jednoręczną siostrą, staram się jednak korzystać z każdej okazji do treningu, do czego zdecydowanie łatwiej się zabrać w okolicznościach dających choćby teoretyczną szansę na spotkanie z rybą: rynna poniżej Äijäkoski, potężnej gardzieli ściskającej na chwilę rzeczny nurt w skalistym przesmyku, wygląda obiecująco.
     

     
    Trenuję tyleż dzielnie, co bezskutecznie, a rzuty wychodzą coraz dalsze i zgrabniejsze tylko do momentu, gdy kątem oka nie zarejestruję ruchu za plecami. Miejscowi młodzieńcy, którzy właśnie przybyli wyposażeni w wędki i karton piwa, przypatrują mi się uważnie i gdyby nie byli Finami, na ich twarzach z pewnością malowałoby się politowanie. Zamieniamy kilka słów: Jari stawia dopiero pierwsze kroki z lipieniowym zestawem, natomiast Markus, podobnie jak ja, eksperymentuje z DH. Dzielę się spostrzeżeniami w materii skutecznych na lipienie much, w zamian uzyskując informację, że łososie jeszcze nie idą, ale nigdy nic nie wiadomo. Po chwili do rozpalających ognisko młodzieńców dołączają dziewczyny i odnoszę wrażenie, że Jari i Markus woleliby zostać z nimi sam na sam. Przemieszczam się trochę niżej, około północy mam już dość – a jeszcze trzeba przebrać się, zapakować, i dotrzeć do domu, w drodze wyciszając wzburzony natłok wspomnień i spóźnionych konstatacji; zasnąć za szczelnie chroniącymi przed nocnym słońcem kotarami, obudzić się i na chwilę wrócić w leniwy nurt codzienności – do następnej wyprawy.
     
    Kittilä, czerwiec 2018
  8. Marvin
    Wzorując się na kinowych superprodukcjach, dopiero teraz, po przyciągającym uwagę prologu, proponuję właściwą czołówkę z hitową piosenką w tle. Oryginał Johna Denvera słyszał pewnie każdy, ale na wersję proponowaną tu przeze mnie trafić nie tak łatwo; tymczasem to Tapio Heinonen podszedł do klasycznego tematu z iście ojcowską czułością:
     
    https://www.youtube.com/watch?v=yIbO9MvQSag
     
    To już trzeci raz, gdy wraz z nastaniem wiosny wyruszamy wraz z Żoną na tułaczkę po odludziach Północy. W 2016, zgodnie doszedłszy do wniosku, że definitywnie zatraciliśmy kompatybilność z realiami ojczystego kraju, w poszukiwaniu przygód i nowego życia zapędziliśmy się, przez Finlandię, aż do Wschodniego Finnmarku i stanęliśmy oko w oko z maskonurami z subarktycznej wyspy Hornøya; wróciliśmy przez Szwecję, gdzie poznaliśmy serdecznych Słowaków, i przez południe Norwegii. Tam, gdzie wyhamowało naszą eskapadę widmo zimy, zaczęliśmy od nowa wiosną 2017, a po blisko 2 miesiącach nad łososiowymi rzekami Agder liznęliśmy też fiordów w Ålesund, by ruszyć w stronę Finlandii, dokąd rwały się nasze serca; ich tęsknoty jednak nie zaznały prędkiego ukojenia, na 3 miesiące utknęliśmy bowiem w szwedzkiej Laponii, gdzie aż do progu zimy przyszło nam opiekować się dawną szkołą wśród bagien i leśnych ostępów w okolicach Arvidsjaur. Niemal zaprzepaściwszy tym sposobem te wątłe podstawy języka fińskiego, jakie udało nam się dotychczas opanować, w 2018 postanowiliśmy lepiej pilnować kursu i trzymać się fińskiej ziemi (z krótkim tylko wyjątkiem dla przyjaciół z norweskiego Finnmarku).
     

     
    Choć do Kittilä najszybsza droga wiedzie z Kemi przez Rovaniemi, ciekawi nowych dla nas krajobrazów zachodniej Laponii zdecydowaliśmy się na trasę nieco dłuższą, wzdłuż granicy ze Szwecją. Dopiero w granicznym Tornio skręciliśmy więc na Północ, by dalej podążać w górę majestatycznej Tornionjoki, wypatrując objawów rozpoczęcia sezonu łososiowego. Rzeka rozlewa się szeroko i kilometrami płynie leniwie, ale w okolicach bystrzy (czyli koski), a konkretnie w ich dolnych partiach – kręcą się łódki trollingujących. Zlokalizowane w pobliżu najsłynnieszych bystrzy kempingi nie są jeszcze zapełnione po brzegi, właściwy sezon zacznie się bowiem w białą noc letniego przesilenia; jakkolwiek pierwszy renifer, którego widzimy w okolicach Kolari, zaskakująco dobrze jest już odpasiony, z puchatym futerkiem i kształtnymi rogami – widać, że wiosna, choć na razie nie kwapi się oddalić, przyszła w tym roku wcześnie.
     

     
    A cała ta trasa, setki kilometrów przez rzednącą zabudowę i pustoszejące stopniowo drogi, tylko po to, żeby wreszcie skończył się asfalt. Tak w przenośni, jak i dosłownie. Na przykład przez "fińskie Vegas", czyli narciarski kurort Levi, i przez Köngäs, wioskę z mostem nad bystrzami Ounasjoki, dociera się do miejsca, gdzie zaczyna się droga z nawierzchnią gruntową do w najlepszym razie szutrowej, wiodąca przez gęsto zalesiony, pagórkowaty teren, z drogowskazem "Inari 150" dobitnie świadczącym, że jest to pełnoprawny szlak komunikacyjny: droga 955. Takimi drogami jednak rzadko jeździ się w interesach, nie ciągnie się lawet z używanymi samochodami na handel, przy takich drogach tirówki mogłyby zestarzeć się w stanie nienaruszonym; to są drogi cichego, spokojnego świata, z jego lokalnym ruchem i lokalnymi sprawami, na którym krachy na giełdach i polityczne zawirowania robią mocno ograniczone wrażenie. Takimi drogami jeździ się na ryby.
     

     
    Chciałbym tutaj, uważając za stosowne naszkicować choćby z grubsza portret psychologiczny narratora, wyjaśnić pewną rzecz: otóż nie jestem, i nigdy nie będę, prawdziwym obieżyświatem. Pod namiotem ostatni raz spałem na pielgrzymce 20 lat temu, dzień bez prysznica to dla mnie upodlenie możliwe do zniesienia tylko w imię najwyższych celów, sranie zaś po krzakach absolutnie nie podlega negocjacji. Z zazdrością czytam relacje z wojaży na autentyczne rubieże, z dala od cywilizacji, dróg i sieci energetycznych, i podziwiam podróżników smakujących prawdziwą wolność samotnie w głuszy, pod rozgwieżdżonym niebem; ja nigdy tam nie dotrę, i po prawdzie się nie wybieram. Mam też świadomość, że "odludzia" fińskiej czy szwedzkiej Laponii to dla takich globtroterów miejsce hałaśliwe, tłoczne i zadeptane. Są to jednak "rubieże" na moją drobnomieszczańską miarę, w których można zasmakować ciszy rzadko uczęszczanych szlaków, a nawet bezdroży i nacieszyć się wędkowaniem w czystych i nieprzełowionych wodach, bez zrywania bezpiecznej więzi ze zdobyczami cywilizacji, wśród których się wychowałem i od których jestem uzależniony. Są to też strony, w których, w razie gdyby w sercu odezwał się jakiś nie znoszący sprzeciwu głos w tej sprawie a życie stworzyło sprzyjające okoliczności, można zakotwiczyć na dobre...
     

     
    Wreszcie jednak – na ryby! Płytka, śródleśna rzeka o kamienistym dnie i krystalicznie czystej wodzie, przeplata szeroko rozlane płanie z krótkimi, gwałtownymi bystrzami. Ryby raczej jeszcze poniżej bystrzy – pstrąg czterdziestak, kilka lipieni i chuderlawy szczupak. Popołudnie jest pochmurne, a zimny wiatr chwilami przenika do kości; taki wiatr pod koniec października każe się szykować na pierwszy śnieg. Pozostaje wierzyć, że jeszcze tym razem pory roku zachowają kolejność, do jakiej nas przyzwyczaiły: jest połowa czerwca w Tunturi-Lappi, zachodniej części fińskiej Laponii.
     
    Kittilä, czerwiec 2018
  9. Marvin
    Bliscy w Polsce utyskują na skwar, koledzy wędkarze uganiający się za szczupakami po szwedzkich jeziorach trzaskają się na heban, nawet na południu Finlandii nastał czas krótkich rękawów i wylegiwania się na kocykach. Tymczasem w Kittilä dziś 5 stopni na plusie, deszcz i lodowaty wicher. Lato w Laponii każe jeszcze czekać na siebie i pewnie dopiero Juhannus, najważniejsze z fińskich świąt, żarem świętojańskich ognisk ogrzeje powietrze na tyle, by choć przez dwa miesiące można było się cieszyć przyjazną pogodą.
     
    Sezon na pstrągi już jednak otwarty, podobnie jak i na łososie. Jak nie dziś, to jutro najdalej przyjdzie ruszyć w bagienne ostępy w poszukiwaniu dzikich ryb, rzadko niepokojonych i nieprzesadnie ostrożnych, i na bystrza granicznej rzeki Muonio po zasłużone bęcki od tych nielicznych łososi, które przed Kolari nie zdecydowały się skręcić w lewo do Szwecji. Tymczasem jednak, skoro deszcz bębni o parapet, a cherlawe brzózki gną się w pałąki na wietrze, jest chwila na pobieżną relację z niedawnego rozpoczęcia mojego fińskiego sezonu wędkarskiego, zaplanowanego jako nie najdłuższy może, ale najbardziej intensywny w całym dotychczasowym życiu.
     

     
    Jako nastolatka pasjonowały mnie leszcze. Wcześnie posmakowałem spinningu, szczupaków i okoni, jednak młodzieńczą pasję najmocniej podsycały opowieści Bogdana Bartona o rekordowych miedzianych łopatach, a niewiele widoków dawało tyle radości, co świetlik "sklejający się" ze swym odbiciem podczas wykładanego brania pośród gęstej, intensywnej ciszy nocnej zasiadki. Tak było do czasu, gdy nie poznałem innych autorów: Marka Szymańskiego i Jacka Jóźwiaka, i z ich tekstów nie dowiedziałem się, że na spinning, oprócz znanych mi szczupaków i okoni, można pochwycić i inne ryby: klenie, jazie, brzany, bolenie... To w pogoni za tymi rybami ostatecznie zostałem spinningistą, porzuciwszy wagglery i gruntomierze, i pod urokiem skradania, wypatrywania, czytania rzeki i typowania rokujących stanowisk pozostaję do dziś.
     
    W Finlandii, dokąd zawiodło mnie pragnienie życia bliżej dzikiej przyrody, wśród ludzi odnoszących się do niej – jak i do siebie nawzajem - z należytym szacunkiem, łowisk jest, jak wiadomo, pod dostatkiem. 188 tysięcy jezior, obfitujących w – a jakże – szczupaki i okonie, które stanowią główny cel wędkarskiej aktywności zarówno miejscowych, jak i turystów. Rekreacyjny trolling w koleżeńskim bądź rodzinnym gronie, parę ryb utłuczonych z gracją, oskórowanych z godną podziwu wprawą i upieczonych nad otwartym ogniem – tak wygląda wędkarstwo masowe, nie tylko tutaj przecież, i tak chyba wyglądać powinno... Mnie jednak, mimo iż przez całą długą i ciemną zimę za substytut wędkowania wystarczyć mi musiało wiązanie (moich pierwszych) much, takie wędkarstwo niespecjalnie pociąga. Marzy się rzeczny nurt, bystrza i zawirowania, głazy jakieś albo chociaż zwaliska, i ryby w ten nurt wrośnięte niemal, przezeń ukształtowane. I dla takich marzycieli mają tu zabawę, zwie się ona koskikalastus.
     

     
    Ktokolwiek, choćby pobieżnie, interesował się tematem wędkowania w Finlandii, zetknął się niechybnie z określeniem koski (wbrew pozorom jest to rzeczownik w liczbie pojedynczej). Koski to bystrze, i jest traktowane jako osobny byt niezależnie od tego, czy jest kamienistym i rwącym fragmentem długiej i rozległej rzeki, czy też kilkusetmetrowym ledwie odcinkiem łączącym dwa jeziora. Tammerkoski na przykład to, ujarzmione dla produkcji energii elektrycznej, bystrze płynące przez sam środek Tampere i "spadające" z jeziora Näsijärvi do położonego kilkanaście metrów niżej Pyhäjärvi; ale już słynne Kukkolankoski to nic innego, jak ponadtrzykilometrowy odcinek, na którym graniczna rzeka Tornionjoki pędzi z hukiem po głazowiskach, by poniżej bystrza uspokoić się, wygładzić i na pierwszy rzut oka przypominać raczej mazowiecką Wisłę. Jedno jest jednak niezmienne: koski to zazwyczaj łowisko prądolubnych, przeważnie łososiowatych, ryb.
     
    Zatem koskikalastus, czyli "łowienie w bystrzu". Kosztowna impreza, bo koski na południu Finlandii to zazwyczaj łowiska specjalne, zarybiane tęczakami i selektami potokowca (dzikie pstrągi są pod całkowitą ochroną), zaopatrzone w infrastrukturę typu parkingi, pomosty, miejsca biwakowe i kosztujące 10-15 Euro za dobę łowienia. Mając w perspektywie spędzenie całego lata w Laponii w pogoni za wolnymi pstrągami, pewnie poskąpiłbym takiej kwoty za łowienie na kilkuset metrach rwącego co prawda po głazowisku, ale jednak wciąż burdelu, gdyby nie... Bolenie! Okolice Tampere nie są może najpiękniejszym, i najlepszym do wędkowania, rejonem Finlandii, ale pod tym akurat względem są wyjątkowe: znacząca populacja boleni, pasących się w jeziorowych głębinach, okresowo patroluje sąsiadujące z nimi bystrza. Wyszperane w archiwalnych doniesieniach proporcje długości i wagi łowionych z rzadka, i głównie wiosną, okazów obudziły łowiecką żądzę, kilka zdjęć rozpaliło ją na dobre. Trzeba było złowić fińskiego bolenia, choć istniały uzasadnione podejrzenia, że choćby miało to być łatwe – raczej nie będzie przesadnie przyjemne.
     

     
    Wystarczy sobie to wyobrazić: niewielkie, senne fińskie miasteczko w stosunkowo gęsto zaludnionej, rolniczo-przemysłowej części kraju. Zabudowa głównie jednorodzinna, siatka bezpiecznych uliczek i nie węższych od nich ścieżek dla pieszych i rowerów. Dwa markety, dwie stacje benzynowe (gdzie kupuje się wędkarskie licencje), szkoła, tory kolejowe... I wśród tego wszystkiego wije się koski: 500 metrów na tyłach pracującej pełną parą fabryki, potem kawałek nieciekawego rozlewiska i znów kilkusetmetrowe bystrze, tym razem pod mostem kolejowym. Dalej jest kolejne rozlewisko, a ostatni odcinek szybko płynącej wody zaczyna się pod główną ulicą, by wąskim wąwozem, na którego zboczach umiejscowiły się posesje mieszkańców miasteczka, wpaść wreszcie do jeziora i rozmyć się, uspokoić w jego wodach. Tak wygląda "łowisko specjalne", lokalna atrakcja ściągająca licznych amatorów stania do oporu w jednym miejscu z wędkarską skrzynką u boku, zmieniających tylko obrotówki z seledynowych na fioletowe, potem złote, srebrne, z chwostem i bez, w poszukiwaniu przynęty dnia, która skusi wreszcie komplet dwóch tęczaków godnych patelni i pozwoli udać się do domu w poczuciu owocnie spędzonego popołudnia. Epicentrum wędkarskiej aktywności jest oczywiście parking z paleniskiem i zapasami drewna na opał, gdzie można posiedzieć nad samą wodą i popijając piwko czekać swojej kolei do jednego ze specjalnie przygotowanych pomostów, z których można wziąć bezpieczny zamach spinningiem a nawet rozbujać kawałek muchowego sznura...
     
    Jeśli w moim opisie pobrzmiewa ironia, może nawet politowanie – to dlatego, że jestem zgorzkniałym pół-dzikusem, stroniącym od ludzi i obsesyjnie szukającym wąskich i zakrzaczonych ścieżek w nadziei, że zniechęcą innych wędrowców, choć przecież jest wielce prawdopodobne, że ścieżki te prowadzą donikąd. Takie miejsca, jak koski z opisu, pełnią oczywiście ważną i potrzebną funkcję: młodzież przyucza się tam do naszej pięknej pasji, a starsi łączą przyjemne z pożytecznym, spędzając czas na łonie natury. Kultura makkary (czyli mdłego tworu imitującego kiełbasę) z ogniska i bełkotliwych pogwarek nad puszką cienkiego piwa ma swoje uroki i podkreśla uroczą bezpretensjonalność fińskiego podejścia do prostackiej w gruncie rzeczy czynności, jaką jest własnoręczne pozyskiwanie ryb na obiad, choćby nawet odbywało się przy użyciu bambusowej klejonki i jedwabnego sznura. Tak, nad rzekami Laponii przyjdzie niewątpliwie spotkać rosłych brodaczy w fullcapach i Simmsach G4, z lasem dwuręcznych muchówek wpiętych w magnetyczne uchwyty na masce Mitsubishi L200, w skupieniu wypuszczających metrowe srebrniaki monologując jednocześnie do kamery. W gruncie rzeczy jednak wszyscy jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż się niektórym z nas wydaje i trąba ten, kto nie umie się z tym pogodzić.
     

     
    Tymczasem – bolenie, bo oto one są przecież pretekstem dla opisu tej krótkiej przygody. Nie przyjechałem po tęczaki, ani nawet potokowce. Nie widziało mi się stanie w kolejce do pomostu, ani pilnowanie, by nie przerzucić połowy bystrza, bo z drugiego brzegu też ktoś przecież czesze wodę. Obchodząc kolejnych łowiących przemieszczałem się w dół, nasłuchując i wypatrując boleniowych ataków, aż do ujścia, gdzie bystry nurt słabnie i rozlewa się, gasnąc w wodach jeziora, z góry uznawszy to miejsce za boleniową bankówkę (a że nie ma tam pomostów ani paleniska, to i wędkarze zapędzają się niechętnie). Pierwszy boleń, który nieśmiało ujawnił swoją obecność, nie chciał szybko prowadzonego Hermesa, ale połakomił się na RH10. Szybko okazało się, że kluczem jest przerzucenie rozszerzającego się klina uchodzącego do jeziora nurtu i spokojne sprowadzanie przynęty wachlarzem na napiętej lince, w miarę blisko kamienistego dna. Działały RH10 na przemian z woblerami RH85, ze wskazaniem na te drugie. Po rybach 69 i 72 cm przyszło prawdziwe prosię, niemal kwadratowy,ważący dobre 5 kilo, 75 cm, który po niepokojąco długiej reanimacji doszedł jakoś do siebie, by w kolejnym rzucie wziąć ponownie w tym samym miejscu, na tę samą przynętę...
     

     
    Wróciłem tam jeszcze tydzień później, uzbrojony w niezawodny amulet – czyli najwspanialszą z żon u boku. Brań było mniej – właściwie dwa, i to znów tej samej ryby. Boleniem 77 cm ustanowiłem kolejny rekord życiowy, po czym postanowiłem zamknąć rozdział zatytułowany "boleniowy koskikalastus". Odniosłem wrażenie, że okres wiosennego żerowania na bystrzu i jego okolicach właśnie dobiega końca, a ja złowiłem dyżurną rybę, patrolującą ujście – to po pierwsze. Po drugie zaś – te dwa podejścia wyczerpały moją ciekawość takiego łowienia i w pełni zaspokoiły apetyt na ryby, po które tam pojechałem. Łowienie w środku miasta, ramię w ramię z innymi wędkarzami, łatwych w gruncie rzeczy ryb nie wpisuje się w moją wizję wędkarstwa, a tych kilka boleni, które udało mi się w ten sposób pochwycić, świadczy chyba dobitnie, że nie przemawia przeze mnie resentyment.
     
    Kittilä, czerwiec 2018
×
×
  • Create New...