Jump to content
jerkbait.pl - spinning, baitcasting, flyfishing

Piotrek

PRZEDSTAWICIEL MARKI
  • Content Count

    1
  • Joined

  • Last visited

Blog Entries posted by Piotrek

  1. Piotrek
    W północnej Norwegii, nieopodal słynnych Lofotów wyrasta z morza inny górzysty archipelag – Vesterålen. To grupa wysp o wybitnych walorach krajobrazowych z małymi rybackimi wioskami. Najbardziej znaną miejscowością archipelagu jest położone na jego północnym krańcu Andenes. Ludzie przybywają tam, aby obserwować największe morskie ssaki – wieloryby.
     
    Z Andenes codziennie wypływają na ocean rejsy obserwacyjne, których celem jest podziwianie w naturze wielorybów. Rejsy odbywają się przez cały rok, a w sezonie letnim jest ich po kilka dziennie. Taka trwająca ok. 2-4 godzin wycieczka jest prowadzona przez doświadczonego przewodnika, zazwyczaj z wykształcenia biologa, który w interesujący sposób opowiada uczestnikom o wielorybach – ich budowie, życiu i obyczajach.
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
    Gigantyczna morska stołówka
     
    Pod kątem obserwacji wielorybów okolice Andenes są zupełnie wyjątkowe. Szelf kontynentalny jest tu bardzo krótki - ma tylko ok. 20 kilometrów. Po przepłynięciu takiego odcinka docieramy na jego granicę, gdzie pod nami znajduje się gigantyczny uskok w oceaniczną głębinę. Tworzy to absolutnie wyjątkowe warunki pokarmowe dla morskich ssaków. Okolice takich podwodnych stoków, będących de facto granicami płyt kontynentalnych, to tradycyjnie znakomite miejsca również dla rybaków i wędkarzy. Jednak zwykle trzeba do nich płynąc daleko w morze. A tutaj taki stok znajduje się niemal w zasięgu ręki. Docierający tu życiodajny golfsztrom niesie cieplejszą wodą z Zatoki Meksykańskiej i wielkie masy planktonu, które z kolei przyciągają ryby, a także walenie, w tym wieloryby.
     
    Walenie żywią się zarówno planktonem, na przykład krylem czy głowonogami, jak i mniejszymi rybami – np. śledziem. Niektóre z nich, np. orki czy kaszaloty, polują również na duże ryby, kałamarnice i ssaki morskie. Wieloryby to największe ssaki na Ziemi – płetwal błękitny dorasta nawet do 150 ton masy i ponad 30 metrów długości! W odróżnieniu od ryb, które przypominają kształtem, mają poziomo ułożoną płetwę ogonową.
     
    W Andenes najczęściej możemy obserwować kaszaloty (sperm whale), które zanurzają się na imponującą głębokość i kursują w pionie pomiędzy strefą przydenną a powierzchnią morza, a także orki i humbaki (najczęściej zimą), grindwale i delfiny.
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
     
     

     
    Gwarancja obserwacji
     
    Firma turystyczna Whale Safari Andenes zapewnia niezwykle wysoki stopień prawdopodobieństwa obserwacji, a nawet udziela specjalnej gwarancji wszystkim uczestnikom rejsów. W przypadku niepowodzenia, co zdarza się niezmiernie rzadko, oferuje pechowcom kolejny rejs gratis.
     
    Mnie osobiście udało się odbyć wycieczkę do Andenes latem 2009 roku, w trakcie wędkarskiego rekonesansu na Lofotach (wszystkie zamieszczone tu zdjęcia pochodzą z tego wyjazdu). Efektem była obserwacja 6 waleni, co zaświadcza certyfikat wydany mi przez organizatora, który wisi po dziś dzień na ścianie w moim pokoju. Notabene taki certyfikat otrzymuje każdy uczestnik rejsu. Trafiła mi się wtedy piękna słoneczna pogoda. Również tego powodu pamiętam tę przygodę jako jedno z ciekawszych przeżyć spośród wszystkich, jakich doświadczyłem podczas wędkarskich wypraw do Norwegii.
     
    Piotr Motyka
    Andenes, sierpień 2009
  2. Piotrek
    Po wielu latach przymiarek postanowiłem wreszcie zadebiutować ze swoim blogiem na portalu Jerbait.pl. Od dawna kiełkował mi w głowie ten pomysł, niestety - różne uwarunkowania medialne sprawiały, że jak dotąd gościłem tutaj tylko sporadycznie. Teraz jednak to przeszłość i w nowej sytuacji mogę wejść z większym impetem do świata elektronicznych mediów społecznościowych. Tak więc niniejszym to czynię.
     
    O czym będzie ten blog?
     
    Jak zapewne wielu z was wie, moje życie jest od lat związane jest z podróżowaniem. To moja pasja, a wędkarstwo stanowi dodatkowy znakomity impuls do podejmowania coraz to nowych wyzwań i poznawania świata od strony raczej nieznanej dla „tradycyjnych” podróżników. Wiele ścieżek, po których chodziłem, wydeptanych było tylko przez wędkarzy, a świat z perspektywy tych ścieżek wyglądał nieco inaczej. Doświadczyłem też różnych przygód, o których wcześniej nie śniłem, że mogą się stać moim udziałem, a które zdarzyły się właśnie dzięki wędkarstwu. Dlatego uważam, że podróże i wędkarstwo tworzą wyjątkową mieszankę - bez podroży wędkarstwo nie miało by dla mnie tego samego smaku, a podróże bez wędkarstwa nie posiadałyby takiej dawki emocji oraz tej jedynej w swoim rodzaju, hobbystycznej otoczki.
     

     
    Ale wędkarstwo to dla mnie nie tylko łowienie ryb, a w zasadzie łowienie jest tylko środkiem prowadzącym do spraw znacznie ważniejszych, jak choćby budowanie relacji z innymi ludźmi, a także ćwiczenie wytrwałości, pokory wobec różnych wyzwań... Z kolei podróżowanie daje szansę na poznawanie świata, obserwacje przyrody i cieszenie się pięknem w najczystszej postaci. Do tego skłania do przemyśleń i wymiany poglądów z ludźmi różnych kultur. Słowem: wzbogaca nas, poszerza naszą wiedzę praktyczną, pogłębia szacunek dla odmienności, ale również pozwala docenić wartość własnej kultury i piękno własnej ojczyzny. Na przykład po wielu latach podróży i odbyciu ponad stu wędkarskich wypraw mogę śmiało powiedzieć, że nigdzie nie znalazłem piękniejszego lasu niż polski i bardziej urokliwych plaż niż nasze nadbałtyckie, otoczone wędrującymi wydmami, z jasnym piaskiem kryjącym bursztyny. Warto było tyle zobaczyć, aby dojść do tych bezcennych konkluzji.
     

     
    Tak więc blog, co nie jest żadną niespodzianką, będzie dotyczył tego, co jest treścią mego życia – wędkarskich podróży. Oraz wszelkich spraw im towarzyszących. Dodam jeszcze, że postrzeganych bardziej jako lifestyle, poszukiwanie pięknych chwil, emocji, nowinek, ciekawostek i smaczków, niż okazja do zaliczania kolejnych wędkarskich trofeów (przy całej niezaprzeczalnej wadze tego czynnika). Mam nadzieję, że nie będziecie się nudzić przy lekturze kolejnych odcinków, a moje doświadczenia pomogą wam zarazić się podróżniczo-wędkarską pasją.
     

     
    Serdecznie pozdrawiam wszystkich kolegów,
     
    Piotr Motyka (Piotrek)
  3. Piotrek
    Stolica Szwecji – Sztokholm, jest miastem z wszech miar godnym poznania. To jedna z piękniejszych metropolii Europy, położona na czternastu wyspach, połączonych pięćdziesięcioma trzema mostami. Gdy jesteśmy w Szwecji na rybach, często przejeżdżamy przez Sztokholm w drodze na północ. Warto wówczas zatrzymać się choć na jeden dzień.
     
    Problemem Sztokholmu jest jednak permanentny brak miejsc do parkowania. W związku z tym zwiedzanie miasta samochodem jest praktycznie niemożliwe. Sytuację ratuje jednak sztokholmskie metro (Tunnelbana), które jest dość dobrze rozbudowane - posiada aż siedem linii, równo sto stacji (z czego 53 na ziemi i 47 pod ziemią) oraz niemal 106 kilometrów długości wszystkich tras. Część stacji jest zbudowana z betonu, a część to wykute w skałach jaskinie. Metro w Sztokholmie powstało w 1950 roku i jest stale rozbudowywane. Jego niezwykłą cechą jest to, że stanowi turystyczną atrakcje samo w sobie. Dlaczego?
     

     

     
    Otóż powszechnie nazywa się je „Najdłuższą galerią sztuki na świecie”. Twórcy tej kolei postanowili bowiem upiększyć stacje w rozmaity sposób, wykorzystując pomysły artystów. Znajdziemy więc tam rozmaite malowidła, rzeźby, płaskorzeźby, kolorowe kafelki, terakoty, a nawet rośliny. Organizowane są też tematyczne wystawy. Ciekawym przeżyciem może być zwiedzanie metra z przewodnikiem. Opowiada on wówczas o historii powstania i przesłaniu wielu instalacji oraz dzieł artystycznych.
     
    Za najciekawszą stację uchodzi zlokalizowana w centrum miasta Kungsträdsgarden (Ogrody Królewskie). Jest najgłębiej położona ze wszystkich - 34 metry pod powierzchnią. Dla porównania jest to nieco głębiej niż druga linia warszawskiego metra i znacznie głębiej niż pierwsza, zjazd schodami ruchomymi trwa więc trochę czasu. Stacja ma charakter skalnej jaskini i jest ozdobiona rozmaitymi dziełami sztuki, pochodzącymi między innymi z wyburzonego przy przebudowie centrum Sztokholmu pałacu Delagardieska. Autorem koncepcji wystroju jest Ulrik Samuelsson. Nad stacją znajduje się rozległy park znany miedzy innymi z tego, że przy planowaniu budowy wejść do metra powstał ostry spór pomiędzy obrońcami przyrody a budowniczymi, którego przedmiotem były piękne, wiekowe wiązy. Ostatecznie drzewa zostały uratowane. Stacja jest zresztą mocno związana z przyrodą na różne sposoby – w jej skałach żyje na przykład rzadki gatunek pająka Lessertia dentichelis. W całej Skandynawii jest to jedyne miejsce jego występowania.
     

     

     

     

     

     


     

    Polecam zatem gorąco korzystanie ze sztokholmskiego metra. Pozwoli ono nam nie tylko szybko i wygodnie zwiedzić miasto, ale również umożliwi podziwianie niejako „przy okazji” jednego z najbardziej niezwykłych dzieł artystycznych na świecie!
     
    Piotr Motyka
  4. Piotrek
    Szwajcaria i zimne Dolomity
     
    Wizyta u Michała
    Ze słonecznej, pełnej bajkowych krajobrazów Austrii podążyliśmy na zachód - do cichej i spokojnej Szwajcarii. Naszym kolejnym przystankiem miało być 60-tysięczne miasto Lugano – główny ośrodek najbardziej wysuniętego na południe kantonu Szwajcarii o nazwie Ticino (niem. Tessin). To bardzo osobliwa część Kraju Helwetów, gdyż zamiast niemieckiego i francuskiego dominują tu języki włoski i lombardzki. Ten ostatni, będący sporą ciekawostką lingwistyczną, jest spokrewniony z prowansalskim, katalońskim, a nawet hiszpańskim i portugalskim. Obecnie, poza kantonem Ticino, używa się go w północnych Włoszech (Lombardia) oraz w innym szwajcarskim kantonie – Gryzonii.
     

    Granicę przekraczamy w okolicy jeziora Bodeńskiego.
     

    Szwajcaria - tu się oddycha...
     

    Flaga kantonu Ticino jest czerwono-niebieska.
     
    Po co do Szwajcarii? Nie planowaliśmy tu bynajmniej wędkować, lecz mieliśmy w planie odwiedzić, a potem zabrać w dalszą drogę na ryby naszego przyjaciela Michała, który w ostatnim czasie osiadł w tym wciśniętym między Alpy i bardzo malowniczym zakątku Europy. Bez trudu dotarliśmy do jego mieszkania, położonego w eleganckiej dzielnicy na wzgórzu. Wieczór spędziliśmy przy kolacji, słuchając opowieści naszego przyjaciela o codziennym życiu w tym spokojnym rejonie Europy, położonym jakby na uboczu, z dala od głównych szlaków, gdzie życie płynie powolnym, beztroskim rytmem.
     
    Szwajcaria to bez wątpienia jeden z najbogatszych krajów świata – ojczyzna banków, markowych zegarków, serowego fondue i czekolady. Ludzie nie mają tu wielu znanych nam problemów, zarobki są bardzo wysokie, poziom bezpieczeństwa również, a standard życia przekracza zdecydowanie europejską średnią. Wszystko jest „po szwajcarsku” poukładane, a to tego dochodzi typowa dla południowej Europy sjesta i życiowy luz. To jeden z europejskich rajów do życia, choć dla ludzi, którzy lubią gdy coś się dzieje i nie stronią od wielkomiejskich atrakcji - na pewno nieco za spokojny, może nawet trochę nudnawy. Aby wybrać się na koncert, mecz, zakupy czy do dobrej restauracji, trzeba jechać do nieodległego Mediolanu. Tam życie tętni znacznie silniej.
     

    Szwajcarskie zegarki są symbolem jakości.
     

    Czekolada z alpejskim mlekiem to kolejny eksportowy produkt Szwajcarii.
     
    Lugano i okolice
    Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie samego Lugano, a także na małą wycieczkę po kantonie Ticino z uwzględnieniem jego największych turystycznych atrakcji. Zaraz po śniadaniu zjechaliśmy nad jezioro i odbyliśmy spacer parkową promenadą wzdłuż jego brzegu. Po drodze mijaliśmy ludzi beztrosko spędzających czas na joggingu, przechadzkach z psami czy lekturze książek. Biorąc pod uwagę porę dnia można było wywnioskować, że wielu mieszkańców Lugano po prostu nie musi pracować.
     

     

     

     

     

     

     

     
    Po tym spacerze wyjechaliśmy z miasta i podążyliśmy do doliny Verzasca. To jedno z ciekawszych miejsc włoskojęzycznej Szwajcarii. Znajduje się tam potężna zapora, z której wykonano najsłynniejszy skok na bungee w dziejach. Miłośnicy kina i przygód agenta 007 od razu domyślą się, o co chodzi. To według wielu fachowców jeden z największych wyczynów kaskaderskich, jaki kiedykolwiek miał miejsce w branży filmowej. Grany przez Pierce’a Brosnana James Bond wykonał w odcinku pt. „Golden Eye” skok z wysokości 220 metrów, lecąc w dół tuz przy betonowym murze zapory. Lot trwał 7,5 sekundy! Obecnie każdy może powtórzyć ten wyczyn za 255 franków szwajcarskich (ok. 1000 zł), ale konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Gdy stanie się na murach zapory i popatrzy w dół, może się naprawdę zakręcić w głowie!
     

    Słynna zapora w dolinie Verzasca.
     
    Jadąc w głąb doliny można podziwiać piękne krajobrazy, strzeliste szczyty gór okalające całą okolicę, szmaragdowo-turkusowy górski potok wijący się wśród skał, a także tradycyjne domy z szarego kamienia zwane rustici, niegdyś zamieszkiwane przez miejscowych rolników, a obecnie służące głównie jako domki wakacyjne. Naszą wycieczkę w dolinie Verzasca zakończyliśmy na niezwykle malowniczym kamiennym moście, będącym jednym z turystycznych symboli tego pięknego miejsca.
     

     

     

     

     

     

     

     
    Po zwiedzeniu Valle Verzasca udaliśmy się do Bellinzony, będącej stolicą regionu Ticino. Znakiem firmowym tego miasta są trzy średniowieczne zamki, wzbudzające prawdziwy zachwyt wśród turystów: Castelgrande, Castello Montebello oraz Castello Sasso Corbaro. Wszystkie zostały wpisane w 2000 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co sprawiło, że są dzisiaj jeszcze popularniejsze i tłumnie odwiedzane przez przybyszów. Ich charakterystyczne mury przywodzą na myśl zamierzchłe czasy wypraw krzyżowych i kultury rycerskiej średniowiecza.
     

     

     

     

     
    Następnie powróciliśmy do Lugano, gdzie pospacerowaliśmy jeszcze po starówce, zwiedzając kilka starych kościołów, w tym ozdobiony przepięknym freskiem kościół Santa Maria degli Angeli, a także odwiedzając najsłynniejszy sklep z czekoladą. Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy na wzgórzu Gentilino, gdzie obejrzeliśmy bajkowo położony wśród cyprysów kościół Sant’ Abbondio.
     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Wreszcie na ryby
    Kolejnego dnia mieliśmy dotrzeć wreszcie do głównego celu naszej wyprawy – alpejskich łowisk pstrąga we włoskich Dolomitach. Podróż samochodem wzdłuż jeziora Garda nie dostarczyła nam niestety spodziewanych wrażeń, gdyż było pochmurno, a momentami pokropił nawet deszcz.
     
    Po dotarciu na miejsce zakwaterowaliśmy się w naszym hotelu. Było zimno, deszczowo i nieprzyjemnie, co nie rokowało dobrze w kontekście planowanych połowów, a humor poprawiła nam tylko znakomita włoska kolacja. Kuchnia jest jednym z powodów, dla których lubimy tam jeździć. Nasz gospodarz serwuje bowiem dania domowej kuchni włoskiej – często spoza restauracyjnej karty. Michał, będący miłośnikiem dobrego jedzenia, stawia ten niepozorny włoski hotelik położony w południowym Tyrolu na absolutnym piedestale – wyżej niż większość europejskich knajp z gwiazdkami Michelina.
     

     

     

     

     

     

     
    Rankiem następnego usłyszeliśmy od naszego przewodnika Paolo spodziewany wyrok: „Jest bardzo zimno jak na tę porę roku i ryby są apatyczne. Będzie ciężko, ale coś spróbujemy złowić. Na pierwszy ogień pójdzie rzeka – jeden z dopływów Adygi”. Zgodnie z decyzją Paolo tam też rozpoczęliśmy kolejny etap naszej przygody.
     
    Stan wody był nawet dobry, ale już po godzinie spędzonej nad wodą wiedzieliśmy, że nie będzie to łowienie naszego życia. Woda była lodowata i nie dawała oznak jakiejkolwiek aktywności ryb. Pierwszego dnia naszym łupem padło tylko kilka niewielkich pstrążków i palii.
     

     
    Drugi dzień był nieco lepszy, bo jednym z tajnych miejsc Paolo przy wodospadzie, zaliczyliśmy kilka brań nieco większych ryb. Najwięcej szczęścia miał Michał, który na czeską nimfę zaciął i wyholował mieszańca pstrąga potokowego i marmoraty o długości w granicach 45 centymetrów.
     

     

     

     
    Trzeci dzień był równie słaby jak pierwszy, choć przez dobrą godzinę próbowałem skusić streamerem wypatrzonego potokowca o długości w granicach 60 centymetrów. Niestety, bezskutecznie… Nad rzeką spotkaliśmy kilka grupek przyjezdnych wędkarzy, którzy snuli się po okolicy podobnie jak my bez większej nadziei na sukces. Mimo wielu prób w znakomitych „na oko” miejscach, używając zarówno spinningu jak i sztucznej muchy, nie mogliśmy złowić znaczącej ryby powyżej 40 centymetrów. A kilka lat temu odnieśliśmy tu z Michałem spektakularne wprost sukcesy. Cóż, fortuna w wędkarstwie kołem się toczy.
     

     

     

     
    Ostatnią nadzieją tego wyjazdu było więc górskie jezioro, nad którym mieliśmy spędzić ostatnie dwa dni.
     
    Cdn.
  5. Piotrek
    Łowy w Dolomitach
     
    Pstrągowe akwarium
    Ostatnim akordem naszej wyprawy miało być dwudniowe wędkowanie na jednym z niewielkich alpejskich jezior, oddalonym o ok. 40 kilometrów od naszego miejsca zakwaterowania. Była to zarazem ostatnia szansa na jakieś spektakularne wyniki na tym wyjeździe, bo do tej pory szło nam w kratkę, a i rozmiary ryb nie były na pewno imponujące.
    Nasz przewodnik Paolo miał wędkować z nami tylko pierwszego dnia, drugi dzień mieliśmy spędzić nad wodą sami.
     

    Jadąc na łowisko podziwialiśmy widoki.
     
    Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazało się bardzo malownicze jeziorko z zielonkawą, krystalicznie czystą wodą, nad którym górowała niemal pionowa, skalista ściana. Dojście do wody było bardzo łatwe – praktycznie wszędzie można było łowić z brzegu, choć dla chętnych w pobliskim hoteliku oferowano wynajem belly boats. W dwóch miejscach łowienie ułatwiały też szerokie pomosty. Przepisy dopuszczały tu zarówno spinning, jak i sztuczną muchę, jednak Paolo od razu zakomunikował nam, że spinning rzadko bywa skuteczny, a na dodatek ryby są bardzo kapryśne i nawet idealnie zaprezentowana sztuczna mucha nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Niekiedy może być ciężko, nawet bardzo… W inne dni, gdy ryby mają większą ochotę na żer, jest szansa na przeżycie kapitalnej przygody i wyholowanie kilku okazów.
     

    Nad naszym górskim jeziorem.
     
    W wodzie żyły pstrągi – zarówno naturalne potokowce, jak i sztucznie wsiedlone tęczaki. Mógł też trafić się jakiś saibling (palia). Ich pływające sylwetki były doskonale widoczne z brzegu, co podnosiło atrakcyjność wędkarskiej przygody. Od razu ochoczo zabraliśmy się do łowienia – ja z Michałem i Paolo na muchę, Zenek na spinning. Nikt jednak nie potrafił dobrać się do ryb przez długie godziny. Pstrągi podpływały wprawdzie do suchych much, oglądały je, wydawało się, że za moment któryś z nich zdecyduje się na branie, jednak nic z tego - zawsze finalnie ryba zawracała zamiatając potężnie ogonem i znikała w toni jeziora. Podobnie było ze spinningiem – kilka razy gruby pstrąg odprowadził Zenkowi przynętę niemal pod same nogi, jednak w ostatniej chwili ryby odwracały się i uciekały w dal.
     

     

     

    Kluczowa decyzja
    Po wielu nieudanych próbach wreszcie w desperacji dowiązałem do cienkiego dość przyponu moją tajną broń – szwedzka muchę, która nabyłem kiedyż u znajomego przewodnika Jona. Była wykonana z małego kawałka gumy przypominającej szkolną gumką do ścierania i ozdobiona jerzynką z piór. Praktycznie nie tonęła i znakomicie nadawała się do delikatnego podciągania po powierzchni wody, prowokującego niekiedy leniwe ryby. Taki sposób łowienia sugerował zresztą Paolo.
    I to był strzał w dziesiątkę. Gdy kolejna, nie wiem która już ryba podpłynęła do mojej przynęty, nie liczyłem oczywiście na żaden sukces, a jednak tym razem spotkało mnie spore zaskoczenie. Ryba otworzyła nagle pysk i – trudne to do uwierzenia, ale tak – … połknęła muchę! Serce podeszło mi do gardła i natychmiast zaciąłem podnosząc energicznie wędkę do góry. Niestety – zacięcie było chyba zbyt szybkie i zbyt mocne, bo przyponowa żyłka nie wytrzymała przeciążenia i pękła. Nie byłem jednak ani rozczarowany, ani zdenerwowany. Wiedziałem już, że za chwilę, po dokonaniu drobnych korekt, będą w końcu miał swojego pstrąga.
     
    I nie pomyliłem się. Kolejną rybę wprawdzie również straciłem, gdyż ta tylko zatańczyła przez chwilę na kiju i za moment się spięła, ale przy trzecim podejściu odczekałem moment, podniosłem tylko delikatnie kij do góry i radośnie zakrzyknąłem do kolegów: „Mam!”. Na kiju czułem energicznie pulsujący ciężar wywijającego akrobatyczne figury, żywego pstrąga. Michał zbliżył się do mnie i wyjął mi podbierak zza paska i zaszedł rybę od tyłu, a następnie zgrabnie ją podebrał. Była nasza! Piękny pstrąg tęczowy o masie około półtora kilograma.
     

     

     

    Pierwsza ryba daje zwykle najwięcej radości.
     
    Absolutny powód do dumy – bo ryba została złowiona tak naprawdę nie wędką, a rozumem wędkarza, po dokonaniu wielu analiz i skorygowaniu wędkarskich błędów. Takie trofea cieszą najbardziej.
     
    To będzie trudno zapomnieć
    Dzięki odkryciu niebywałej skuteczności „jonowego” killera, przez kolejne godziny, a także cały następny dzień, przeżywaliśmy jedną z najpiękniejszych wędkarskich przygód ostatnich lat. Przynajmniej jeśli chodzi o połowy muchowe. Mówię to absolutnie bez przesady, choć łowiłem pstrągi i w Nowej Zelandii, i w Patagonii, i na Islandii, i na Kamczatce. I w wielu jeszcze innych kultowych miejscach. To niepozorne włoskie jeziorko dorównywało tamtym legendarnym wodom, przynajmniej w sferze oferowanych wędkarzom emocji. Rzadko bowiem mamy szansę oglądać w trakcie łowienia tak fantastyczny, trzymający w napięciu spektakl.
     
    Tutaj mogliśmy jak w akwarium obserwować gołym okiem pstrągi podpływające do naszych przynęt. I nigdy nie było wiadomo, czy akurat ta ryba zdecyduje się na zassanie muchy, czy odpłynie w dal, powodowana instynktowną nieufnością. Statystycznie mniej więcej jedno na kilkanaście podejść kończyło się braniem, ale nigdy nie wiedziałeś, kiedy to nastąpi. Czasem dwie kolejne ryby połykały muchę, czasem musiałeś czekać na branie godzinę…
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Udało nam się wyholować wiele pięknych ryb, a najbardziej spektakularnym trofeum był na pewno dziki włoski potokowiec Michała, o długości w granicach 60 centymetrów. Ryba była niezwykle silna i walczyła długo, murując często do dna. Ale dzięki opanowaniu i kunsztowi naszego przyjaciela, szczęśliwie się udało.
     

    Włoskie potokowce mają charakterystyczny ogon - nieco mniejszy niż nasze.
     
    Ten piękny finał wyjazdu sprawił, że humory znacznie nam się poprawiły, chociaż nasze włoskie wypady i tak nigdy nie mogą przynieść totalnej frustracji, bo gdy nawet ryby nie dopiszą, mamy do dyspozycji cudowne krajobrazy, wiekowe zabytki z listy UNESCO, przesympatycznych i zawsze radosnych włoskich kolegów, a także jedną z najlepszych kuchni świata. Wyborne wino, domowe gnocchi z gulaszem i cielęce scaloppini, a na deser pyszne lody z bita śmietaną i świeżymi truskawkami - to wszystko błyskawicznie poprawi nam nastrój i sprawi, że nawet po wędkarskim niepowodzeniu idąc do łózka nie uznamy spędzonego tu czasu za stracony.
     

    Alpejski speck - wyśmienita zakąska.
     

    Makaron z mięsem - jakże by inaczej w Italii...
     

    Gulasz z dziczyzny, specjalność alpejska.
     
    Z krótką wizytą u Krzyżaków
    Nasza droga powrotna wiodła przez historyczny Trydent, gdzie odstawiliśmy Michała na lokalny dworzec autobusowy. Z powodu korków w ostatniej chwili zdążyliśmy na rejsowy autobus do Mediolanu, skąd miała odebrać go żona. My z Zenkiem podążyliśmy na północ, w stronę przełęczy Brenner.
     
    Przy granicy Włoch z Austrią odwiedziliśmy jeszcze małe miasteczko Sterzing (po włosku Vipiteno). Już sama nazwa sugeruje, że niemiecki język ma tu silne uzasadnienie historyczne. Faktycznie, gdy sprawdzimy w Wikipedii dowiemy się, że niemieckiego używa tu 75% mieszkańców, a włoskiego tylko jedna czwarta. Nie ma się czemu dziwić, wszak region ten zwany przez Włochów Górną Adygą, był niegdyś częścią Austrii jako Południowy Tyrol. Przyłączony po I Wojnie Światowej do Włoch, pozostał jednak niemieckojęzyczną enklawą, z własną kulturą i kuchnią. Piwo jest tu decydowanie bardziej popularne niż w innych regionach Italii, a poza tym bardzo dobre – szczególnie to oferowane w małych, lokalnych browarach. Na zakąskę zjemy fantastyczny speck, daniem głównym będzie często dziczyzna lub sznycel po wiedeńsku (zwany we Włoszech milanese), a deserem Apfelstrudel.
     
    Miasteczko było schludne i porządne. Zwiedziliśmy w nim zabytkowy budynek dawnej Komendy Krzyżackiej, w którym mieści się obecnie muzeum znanego niemieckiego malarza i rzeźbiarza Hansa Multschera, a także dwa stare kościoły. O niemieckiej przeszłości świadczyły napisy na pomnikach, grobach i pamiątkowych tablicach.
     

     


     

     

     

     


     

     

     

     

    Bardzo lubię takie miejsca pogranicza kultur, w których ludzie interesujący się historią zawsze znajdą coś dla siebie. Nawet na wyprawach wędkarskich warto korzystać z takich okazji, aby poszerzać swoją wiedzę o świecie, śledzić dokonania człowieka (te dobre i te złe) i delektować się pięknem przyrody. Korzystając z tego konkretnego wyjazdu udało nam się po drodze zobaczyć Bamberg, Linz, Mauthausen, Passau, Bellinzonę, Lugano i kilka mniejszych miejscowości, a także podziwiać cudowne krajobrazy Alp. Całkiem sporo, a ryby na tym specjalnie nie ucierpiały.
     
    A po zwiedzeniu Sterzing/Vipiteno pognaliśmy wygodną autostradą w stronę Innsbrucka, a stamtąd do domu. Tak nasza kolejna pstrągowa przygoda szczęśliwie dobiegła końca.
     
    Koniec.
     
    Piotr Motyka
  6. Piotrek
    Górna Austria
     
    Linz – miasto baroku i nowych technologii
    Wędkowanie na rzece Große Mühl było oczywiście główna atrakcją naszego pobytu w Górnej Austrii , jednak przed wyjazdem w dalszą drogę postanowiliśmy zobaczyć jeszcze co nieco. Na pierwszy ogień poszedł Linz – stolica tego kraju związkowego, 200-tysięczne miasto nad Dunajem. Choć znam Austrię niemal jak własną kieszeń, w Linzu jeszcze o dziwo nie byłem.
    Miasto zostało założone przez Rzymian w I wieku po Chrystusie, jako warowna osada pod nazwą Lentia. Leżało na południowym brzegu Dunaju i służyło obserwacji poczynań wojowniczych Germanów, których tereny znajdowały się po drugiej stronie rzeki – na północy. Prawa miejskie otrzymał Linz w średniowieczu, dokładnie w roku 1236. Do dzisiaj zachował się także średniowieczny układ ulic Starego Miasta, a także charakter kamienic, noszących piętno ówczesnego prawa. Otóż domy wyższe niż na dwa piętra i szersze niż na trzy okna były wówczas obłożone wyższymi podatkami. Sprytni mieszczanie budowali zatem domy niskie i wąskie, ale rekompensowali to sobie ich rozmiarami w głąb, z długością w licznych przypadkach przekraczającą 50 metrów (wraz z dziedzińcami).
     

    Główny plac Linzu z kolumną morową.
     
    Zabytki miasta – liczne kościoły, pałace i pomniki – mają w przewadze styl barokowy. Jednak barok miesza się w Linzu z nowoczesnością, gdyż miasto od jakiegoś czasu podąża swoją ścieżką, stawiając na sztukę współczesną i nowe technologie. Jego symbolami, oprócz pięknych barokowych zabytków, są nowoczesne Lentos Kunstmuseum (budynek ze szkła podświetlany nocą różnymi kolorami ), otwarta w 1974 roku filhamonia Brucknerhaus ze stali i szkła, zwana również „Linzer Torte”, a także oddane do użytku w 1996 roku muzeum nowych technologii Ars Electronica Center, zwane również „muzeum przyszłości”, w którym analizowany jest cyfrowy świat, a młodzież może zapoznać się z futurystycznymi koncepcjami i wizjami.
    Linz to również miejsce związane z Adolfem Hitlerem, który mieszkał w nim przez wiele lat w młodości. Było ulubionym miastem führera, który planował rozbudować Linz i uczynić zeń kulturalną stolicę III Rzeszy. Tworzył tu m.in. znany nazistowski architekt Albert Speer, którego dziełem jest budynek Akademii Sztuk Pięknych. W planach Hitlera było utworzenie w Linzu szczególnego muzeum sztuki, gdzie po wygranej wojnie wystawiane byłyby dzieła zrabowane w całej Europie (również w Polsce). Na szczęście koncepcja nie wypaliła. Hitler pragnął też zbudować w Linzu przemysł, pasożytując na osiągnięciach innych narodów. Przykładem jest przeniesienie to zdemontowanych czeskich fabryk z zajętego przez Niemców Kraju Sudeckiego. Tak powstały m.in. znane zakłady Voestalpine.
     

    Jedna z głównych ulic Linzu.
     
    Nasz spacer po Linzu był krótki i ograniczony do ścisłego centrum. Największe wrażenie zrobił na nas rozległy (największy w Austrii i jeden z większych w Europie) Hauptplatz, ze średniowiecznymi kamienicami i barokową kolumną Trójcy Przenajświętszej, zwaną również „kolumną morową”, ozdobioną licznymi figurami alegorycznymi. Kolumny morowe, w odróżnieniu od innych tego typu kolumn, stawiane były jako wotum dziękczynne za wybawienie od moru (epidemii).
    Jednak Linz generalnie nie powalił nas na kolana. Znam wiele piękniejszych miast austriackich, choćby Salzburg czy Innsbruck, o cesarskich Wiedniu nie wspominając. Być może trzeba byłoby mu poświęcić nieco więcej czasu i poznać bardziej jego klimat oraz atrakcje. Nie wykluczam zatem, że wrócę tu w przyszłości.
    Przechadzkę zakończyliśmy w jednym z licznych w tej części Europy ogródków piwnych, ukrytym – jakżeby inaczej – w głębi (na dziedzińcu) zabytkowej kamienicy. Tam posililiśmy się znakomitym lokalnym piwem i austriacko-bawarska białą kiełbasą z wody, z tradycyjnym preclem i słodką musztardą. Nie była zła, ale jeśli już chodzi o kiełbasy z niemieckim rodowodem, zdecydowanie wolę małe i cienkie kiełbaski z Norymbergi. Oczywiście z grilla.
     

    Przed wejściem do piwnego ogródka.
     

    Dobrze schłodzone piwo pszeniczne jest tu specjalnością.
     

    Biała kiełbasa z preclem i musztardą.
     
    Miejsce grozy, o którym nie wolno zapomnieć
    Z Linzu udaliśmy się na północ od miasta do miejscowości Mauthausen, gdzie zlokalizowano w czasach nazistowskich obóz koncentracyjny, przekształcony później w obóz katorżniczej pracy i zagłady Mauthausen-Gusen. Miejsca takie, choć smutne i przygnębiające, trzeba odwiedzać. Nie wolno nam bowiem zapomnieć o ofiarach ohydnych zbrodni, jakich dopuściły się Niemcy pod rządami narodowych socjalistów. Choćby po to, aby już nigdy w przyszłości nie dopuścić do takich tragedii. Ale również po to, aby oddać hołd ludziom, którzy mieli odwagę się temu przeciwstawić.
     

    Wejście na teren obozu.
     

    Jedna z wież wartowniczych.
     
    Obóz powstał w 1938 roku i do roku 1940 był przeznaczony głównie dla ludzi z terenów III Rzeszy, którzy narazili się rządzącemu reżimowi. Więźniowie pracowali katorżniczo w znajdujących się nieopodal kamieniołomach. W kolejnych latach zaczęło tu trafiać coraz więcej osób z terenów okupowanych, z różnych krajów Europy. Powstała też sieć filii i podobozów – m.in. w nieodległym Gusen. Tam też pracowano w kamieniołomach. Wiele małych filii dostarczało pracowników niewolniczych na potrzeby niemieckiego przemysłu, m.in. zakładów farmaceutycznych Bayer, a także zbrojeniowych Messerschmitt czy Steyr-Daimler-Puch.
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Obóz uchodził za gorszy niż Auschwitz. Ludzie zmuszani byli do pracy ponad siły, a ci, którzy nie dawali rady, byli bezwzględnie mordowani. Łącznie przez obóz przewinęło się ponad 300 000 więźniów, z czego około jednej trzeciej straciło życie. Kompleks Mauthausen-Gusen został wyzwolony przez Amerykanów w 1945 roku. Jego komendant został schwytany i powieszony na drutach kolczastych, a wielu obozowych sadystów zostało straconych publicznie w obecności miejscowej ludności.
     
    Drugi Katyń
    Miejsce to jest szczególnie ważne dla Polaków. W KL Mauthausen-Gusen straciło życie około 30 000 naszych rodaków, a więc jedna trzecia z ogólnej liczby ofiar. Były to głównie ofiary tzw. „Intelligenzaktion” – specjalnej zbrodniczej operacji mającej na celu eksterminację polskiej inteligencji. Trafiło tu zatem wielu przedstawicieli polskich elit – m.in. profesorów, lekarzy, nauczycieli czy uczestników Powstania Warszawskiego. Uznaje się zatem, że po Katyniu było to drugie miejsce tak masowych mordów na Polakach reprezentujących wartości patriotyczne i tworzących siłę II Rzeczpospolitej.
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Polacy szczególnie cierpieli w Gusen – filii głównego obozu, oddalonej od niego o ok. 4,5 kilometra. Niestety, w przeciwieństwie do Mauthausen, po wojnie liczne pamiątki gehenny więźniów uległy tam dewastacji. W ostatnich latach dzięki staraniom strony polskiej miejscowe władze objęły część tych terenów ochroną (m.in. dawny plac apelowy). Jest zatem szansa, aby w przyszłości cierpienie naszych rodaków było należycie upamiętnione.
    Obóz zwiedzaliśmy w ciszy i skupieniu. Wychodząc z niego mieliśmy w oczach łzy. Nasz smutek potęgował jeszcze urzekający widok pasma Alp austriackich, rozciągający się na południowym horyzoncie z obozowego wzgórza. Jak straszna musiała być rozpacz tych ludzi, którzy codziennie widzieli tak cudowne piękno tego świata, a nie mogli się nim normalnie cieszyć, tak jak my dzisiaj…
     
    Koniec części 3
  7. Piotrek
    Część 2 – Pstrągi z rzeki Große Mühl
     
    Austriacka nostalgia
     
    Może to wielu z was zdziwić, ale uwielbiam łowić ryby w Austrii. Kraj ten nie zajmuje jakiejś szczególnej pozycji na wędkarskiej mapie świata, a i o rekordowe ryby wcale tam nie jest tak łatwo. Trafiają się oczywiście i takie – szczególnie w Dunaju i jeziorach na południu, w Karyntii – ale dzień powszedni wędkarza to ryby przeciętnych rozmiarów. Szczególnie jeśli chodzi o łososiowate, bo właśnie pstrągi najbardziej lubię tam łowić. Dlaczego więc? Powodów jest kilka.
     
    Otóż Austria jest dla mnie synonimem wędkarskiej normalności. Jest pierwszym krajem poza Polską, w którym mi było dane wędkować i który skierował moje zainteresowanie w stronę zagranicznych wypraw. W 1995 roku odbyłem swoją pierwsza wędkarską podróż do Austrii, w towarzystwie dwóch nieżyjących już kolegów - prawdziwych „legend” polskiego spinningu: redaktora naczelnego „WW” Marka Trojanowskiego oraz autora znakomitych książek o tematyce wędkarskiej, też dziennikarza - Zbyszka Zalewskiego. Łowiliśmy wówczas ryby w Alpach, w słynnej rzece Traun, a także w kilku mniejszych górskich potokach i niewielkim jeziorze. Byłem wówczas zauroczony tym krajem.
     
    Przede wszystkim widać było gołym okiem różnicę w stosunku do naszych łowisk – wszędzie były ryby i wszędzie brały ryby. Nie tak jak u nas, gdzie wiele wyjazdów kończyło się klapą, tam każdy wypad nad wodę był przyjemnością. Pomimo, że złowiliśmy kilka gatunków ryb (m.in. sandacze, szczupaki i lipienie), szczególnie dobrze zapamiętałem piękne złociste pstrągi ozdobione wielkimi czerwonymi kropkami (zupełnie jak z obrazka!), wywijające wściekłe młynki w krystalicznie czystej wodzie górskich rzek. Brały pewnie, mocno i - co najważniejsze – często! To było coś, czego szczególnie brakowało mi w polskich górskich rzekach, w których „od święta” też coś się dało zaciąć, ale o regularnie dobre połowy było bardzo trudno.
     

    Austriacki pstrąg.
     
    Ten wspaniały wyjazd ukształtował na całe życie mój sentyment do austriackich łowisk, na których nigdy nie było tłoku, kłusowników, głośnych i zakrapianych alkoholem imprez, stert pozostawionych śmieci ani żadnych innych pozostałości degradującego naszą cywilizację komunizmu. Był za to spokój, cisza, sympatyczna pogawędka ze spotkanym od czasu do czasu innym wędkarzem, serdeczność, uprzejmość, piękna i czysta przyroda oraz masa ryb w wodzie.
     
    Sentyment ten sprawił, że bywałem w Austrii na rybach wielokrotnie. Były to zarówno wyjazdy wyłącznie wędkarskie, jak i pojedyncze dni wygospodarowane na wędkowanie w trakcie rodzinnych wyjazdów narciarskich, wypoczynkowych czy krajoznawczych. Najczęściej łowiłem w rzece Salzach nieopodal Kaprun, ale również w Mittersill na górskiej zaporówce, na wspomnianym już Traunie, a także na niewielkim potoku Gullingbach w Dolinie Ennsu oraz jeziorze Putterersee.
     
    Wyniki zawsze miałem. Najczęściej były to pstrągi przeciętnych rozmiarów – od 30 do 40 centymetrów. Większe trafiały się dość rzadko, ale pamiętam też pojedyncze sztuki pomiędzy 45 a 50 centymetrów. Oprócz pstrągów potokowych moim łupem padały też tęczaki, którymi Austriacy zarybiają niektóre wody, a także źródlaki i palie alpejskie (saiblingi).
     
    Absolutnie nie przeszkadzały mi stosunkowo niewielkie rozmiary najczęściej łowionych pstrągów, gdyż były bardzo silne, grube, agresywne i bojowe, piękne i co najważniejsze – dzikie (przynajmniej te autochtoniczne). Przy użyciu normalnego pstrągowego sprzętu (lekki spinning i kołowrotek 2000) walka z nimi sprawiała moc frajdy. A łyk dobrze schłodzone wybornego austriackiego piwa i cygarko zapalone w czasie odpoczynku nad wodą były dopełnieniem wędkarskiego szczęścia. No i te widoki – wszak Austria to dla mnie jeden z najpiękniejszych krajów świata…
     
    A oto kilka fotek z moich dawniejszych austriackich wędkowań:
     

    Pstrąg z potoku Gullingbach.
     

    Czerwone kropki jak namalowane przez artystę.
     

    Austriacki czterdziestak.
     

    Jeszcze jeden pstrąg z potoku Gullingbach.
     

    Potokowiec i saibling z rzeki Salzach.
     

    Chwila relaksu na łonie natury.
     

    Przepiękne widoki Alp.
     
    Große Mühl – perełka Górnej Austrii
     
    Moja sympatia do austriackich łowisk sprawiła, że również w tracie tej wiosennej wyprawy postanowiliśmy z Zenkiem połowić tam choć przez jeden dzień. Tym razem jednak zamarzyło mi się coś innego niż zawsze – a mianowicie łowisko poza Alpami, w innym rejonie Austrii. Warunek ten spełnia doskonale rzeka Große Mühl, o której wielokrotnie czytałem w folderach wędkarskich, jako jednej z czołowych rzek pstrągowych tego kraju.
     
    Źródła rzeki Große Mühl, zwanej też w Austrii Michel, znajdują się rejonie styku trzech granic – Niemiec, Austrii i Czech, na terytorium Niemiec, w górach Las Czeski (Böhmerwald). Rzeka ma długość 71 kilometrów i płynie krótko przez terytorium Niemiec, a potem tylko przez Austrię, wpadając w okolicy miejscowości Untermühl do Dunaju. Pokonuje aż ok. 1000 metrów różnicy wzniesień co sprawia, że na jej biegu utworzono kilka elektrowni wodnych.
     
    Große Mühl jest główną rzeką leżącego w kraju związkowym Górna Austria regionu Mühlviertel - kraju zielonych wzgórz, granitowych i gnejsowych skałek, licznych tras rowerowych i wycieczkowych, bogatej historii oraz piwa. Jest to bowiem, patrząc historycznie, najstarszy i najbardziej zasłużony region dla austriackiego piwowarstwa. W ogóle ten rejon Europy można nazwać „ojczyzną piwa”, gdyż złocisty napój jest prawdziwą dumą również dwóch sąsiednich krain – wschodniej Bawarii i południowo-zachodnich Czech (Czeskie Budziejowice, Pilzno). Decyduje o tym wiele czynników, ale za najważniejsze uważa się obecność granitowego podłoża, zapewniającego optymalne filtrowanie wody z podziemnych źródeł. Tamtejsza woda ma niski poziom twardości i uchodzi za doskonałą do produkcji piwa. Na wzgórzach i w dolinach regionu Mühlviertel rośnie też wysokiej jakości chmiel – jeden z głównych surowców do warzenia piwa. W ten sposób powstają tu wyborne odmiany tego szlachetnego trunku, a najbardziej znane browary to Hofstetten, przyklasztorny Schlägl oraz Freistädter.
     
    Jak wspomniałem, Große Mühl jest bardzo dobrą rzeką pstrągową. Żyjący tu potokowiec ma swój odrębny genotyp, przez co jest bardzo gruby (przy przeciętnej długości ma już spora wagę) i przepięknie ubarwiony – intensywnie żółty z licznymi czerwonymi kropkami. Poza pstrągiem w rzece żyją naturalne stada lipienia i klenia, a także kilka innych gatunków drobniejszych ryb. Woda ma złocisty odcień i jest bardzo czysta, dno zalegają kamienie, ale miejscami jest też piasek, żwir lub glina.
     

    Dno miejscami pokryte jest kamieniami i żwirem.
     
    Za miejsce postoju wybraliśmy sobie z moim towarzyszem miasteczko Aigen im Mühlkreis, znane właśnie z browaru Schlägl, który ma tu swoją siedzibę przy klasztorze Norbertanów. To niewielki i cichutki ośrodek – świetne miejsce wypadowe do wędrówek i rowerowych wycieczek po okolicznych niewysokich górach. Po zakwaterowaniu w hotelu spożyliśmy smaczną kolację – był akurat wieczór sycylijski, gdyż żona właściciela – Alessandra, okazała się Włoszką.
     

    Ciche i senne miasteczko Aigen.
     

    Charakterystyczne majowe drzewko, ufundowane przez miejscowych strażaków.
     

    Wspaniała zupa rybna po sycylijsku.
     
    Ranek i walka z upałem
     
    Rano o 6.00 przy recepcji spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, którego postanowiliśmy wynająć na jeden dzień. Andy Steidl jest znakomitym wędkarzem i chętnie gajduje małe grupki zarówno na rzece Große Mühl, jak i w okolicznych Czechach na jeziorze Lipno (sandacze) oraz Górnej Wełtawie. Andy załatwił nam wszystkie licencje, co już samo w sobie stanowiło sporą pomoc. Naszym zamiarem było wędkowanie na ogólnodostępnym 2,5-kilometrowym odcinku spinningowym. Poza nim, w okolicy Aigen jest również do dyspozycji ponad 4-kilometrowy ogólnodostępny odcinek muchowy oraz prywatny odcinek właściciela jednego z hoteli, który sprzedaje licencje swoim gościom.
     

    Nasz przewodnik - Andy.
     
    Nad wodą znaleźliśmy się przed siódmą. Było już pięknie i słonecznie, zapowiadał się pogodny dzień. Niestety, temperatura też bardzo szybko rosła, a na naszych czołach jeszcze grubo przed południem zaczął perlić się pot. Już po kilku rzutach Zenek zanotował spod krzaka branie na obrotówkę, jednak pstrąg po kilku młynkach wypiął się. Ja wyjąłem swojego pierwszego w chwilę potem , w okolicy mostu, w bardziej bystrej wodzie. Miał około 30 centymetrów i był faktycznie przecudnie ubarwiony.
     

    Zaczęliśmy przy moście drogowym.
     

    To miejsce dało nam najwięcej brań.
     

    Efektownie ubarwiony, złocisto-żółty potokowiec.
     
    W trakcie łowienia Andy opowiadał nam trochę o rzece. Wędkuje tu od dziecka i uważa Große Mühl za znakomitą rzekę z bardzo bogatym pogłowiem pstrąga. Jednak trudno tu oczekiwać seryjnych brań dużych ryb – dominują pstrągi w rozmiarach 30-40 centymetrów, a więc tak jak w innych rzekach austriackich. Ze względu na kameralny charakter wody jest to jednak niezwykle wymagający przeciwnik, stosujący różne sztuczki w trakcie walki – jak np. dynamiczne wyskoki czy ucieczki pod burty w korzenie drzew. Z dużymi sztukami wygrać niełatwo! Rekord naszego kolegi to 60 centymetrów i tak dużego pstrąga złowił tutaj tylko jeden raz, na odcinku muchowym. Zazwyczaj łowi ryby mniejsze, ale wiele „pięćdziesiątaków plus” też w swym życiu już zaliczył.
     
    W miarę upływu czasu powoli zaczęliśmy przesuwać się w górę rzeki. Pstrągi brały jednak bardzo delikatnie – trącały przynętę i z reguły nie zacinały się. A gdy już przez chwilę pokręciły młynki na haku, to i tak wypinały się w walce. Wyholowaniem ryby kończyło się mniej więcej co czwarte branie. Emocji więc nie brakowało, a piękno okolicy i spotkane nad rzeką zwierzęta (m.in. stado pasących się kóz) dopełniały uroku tego sympatycznego poranka.
     

    Czyż nie pięknie?
     

    Lipień w nurcie rzeki.
     

    Wokół jazów zawsze gromadzą się ryby.
     

    Zenek i Andy nad rzeką.
     

    Na naszej ścieżce stanęło nagle kilka kóz.
     
    Wyholowane pstrągi nie miały więcej jak 35 centymetrów, ale w trakcie walki wypiął mi się jeden znacznie większy, na pewno czterdziestak. Łowiłem gównie na woblery „Salmo” – hornety i butchery. Najwięcej brań zanotowaliśmy pod nawisami gałęzi i w głębszych dołkach gdzie nie było widać dna. Ryby brały zarówno z prądem, jak i pod prąd, ale więcej jednak przy prowadzeniu z prądem.
     
    Tak sobie spacerując nad rzeką spędziliśmy całe przedpołudnie. Około czternastej spiekota była już niemiłosierna, postanowiliśmy więc iść na obiad i orzeźwić się łykiem zimnego piwa. Andy zaprowadził nas do miejscowej gospody, gdzie w tradycyjny sposób na postawionych w plenerze stołach goście mogli raczyć się pieczoną na grillu rybą i piwem. W menu były dwie specjalności zakładu: pstrąg i makrela. Za namową Andy’ego postanowiliśmy skusić się na makrelę i była to dobra decyzja. Wprost rozpływała się ustach!
     

    Spokojny, łąkowy odcinek rzeki.
     

    Szkoda, że nie mamy muchówek...
     

    Kolejna zdobycz.
     

    W głębszych dołkach zawsze stały pstrągi.
     

    Ciekawe miejsce przy mostku.
     

    Makrela z gazety - była świetna!
     
    „Burza” po burzy
     
    Lejący się z nieba żar zamienił się około piętnastej w burzę, a po jej przejściu, bliżej wieczora powróciliśmy z Zenkiem nad wodę. Już bez Andy’ego, którego dniówka się zakończyła. Mój przyjaciel nie miał już jednak takiej werwy do łowienia, bo go bardzo bolał chory bark, postanowił więc posiedzieć trochę nad wodą i pokontemplować naturę. Ja natomiast, już w pierwszym rzucie wyjąłem przyzwoitego pstrąga. Za chwilę kolejnego i kolejnego… Tym razem jednak ryby brały mocno i pewnie, rzadko też spadały z haka. Było więc całkiem inaczej niż rano, a Große Mühl prezentowała właśnie swoje najlepsze oblicze, choć obławiałem dokładnie te same miejsca.
     
    Na zakręcie rzeki postanowiłem obrzucać głęboki dół przy przeciwległym brzegu, pod nawisami gałęzi. Już pierwsze wpuszczenie woblera pod drzewa zaowocowało elektrycznym szarpnięciem, a po minucie walki ryba zbliżona już do granicy 40-stu centymetrów wylądowała na brzegu u moich stóp. Postanowiłem więc spróbować tu jeszcze raz, ale głębiej pod gałęziami. Wszedłem dalej do wody, na granicę możliwości moich woderów i wykonałem silny płaski rzut pod zwisające gałęzie. Dwa obroty korbką i atomowy strzał już na otwartej wodzie! Ryba wyskoczyła zatem z kryjówki i pogoniła, a potem pobiła moją przynętę. To już był większy pstrąg, pewnie powyżej 40-stu centymetrów. Przez chwilę trzymał się głębszej wody i chodził przy dnie, ale po chwili poszedł w górę i wystrzelił w powietrze. W wieczornym zachodzącym słońcu pięknie zalśniły jego złociste boki – co za cudowna chwila, pomyślałem. Jednak po wpadnięciu do wody szarpnął się jeszcze raz i… uwolnił z haka. A więc tym razem niestety porażka. Andy miał więc rację, że z tymi większymi różnie bywa…
     
    Potem miałem jeszcze wiele brań i sporo szczęśliwych lądowań ryb. Wszystkie pstrągi wróciły do wody, bo nie mieliśmy tu warunków na kulinarne zabawy. Wieczór wynagrodził mi w pełni poranne trudy – byłem po prostu szczęśliwy i wyłowiony, choć ten największy kropkowaniec nie dał się niestety sfotografować. Licznik zatrzymał mi się na 15 wyholowanych i podebranych pstrągach. Tak więc to był typowy dobry austriacki dzień! Choć bez okazów, ale z masą brań i masą przeżytych emocji.
     
    Wieczorne pstrągi.
     
    A nazajutrz otrzymałem od Andy’ego SMS-a o treści: „Cześć Peter! Mam nadzieję, że po południu mieliście lepsze łowienie niż rano, bo kolega zameldował mi, że po burzy ryby bardzo dobrze brały”.
     
    A no brały.
     
    Ciąg dalszy nastąpi.
  8. Piotrek
    Co roku w kwietniu lub maju, kiedy przyroda budzi się do życia, lubię się wybrać na pstrągi. Moim celem są zazwyczaj rejony alpejskie Austrii, Włoch czy Słowenii. Miejsca te nie tylko gwarantują dostęp do nieprzeciętnie rybnych wód, ale urzekają też pięknymi krajobrazami, dobrym poziomem usług turystycznych, smacznymi posiłkami, a do tego oferują wielką mnogość atrakcji turystycznych, które są dla mnie nieodzownym uzupełnieniem wędkowania.
     
    Lubię zwiedzać stare średniowieczne miasta, warowne zamki, gotyckie katedry oraz inne interesujące miejsca, w których działa się historia. Nie mniej pociąga mnie podziwianie dzikiej przyrody, piękna górskich szczytów i dolin, odwiedzanie uroczych małych wiosek oraz poznawanie obyczajów miejscowych ludzi. Słuchanie o ich historii, dokonaniach, wynalazkach, rzemiośle, tradycjach, kulturze, obyczajach, a także przeżytych tragediach i radościach W czasie takich podróży człowiek może zadumać się zarówno nad wielkością, jak i nad małością naszego gatunku. Szczególnie rozwijające są podróże po Europie. Nie tylko pokazują nam nasze korzenie, ale także uświadamiają wielkość i wyjątkowość naszej europejskiej cywilizacji, którą trudno nawet porównywać z jakąkolwiek inną.
     
    W tym roku postanowiliśmy z moim przyjacielem Zenkiem Grabowskim wyruszyć w kolejną trasę, która wiodła przez Bawarię, Górną Austrię, Tyrol, szwajcarski region Trentino, aż po włoskie Dolomity. Po drodze mieliśmy szansę na zobaczenie wielu niezwykłych miejsc, degustację lokalnych smakołyków i trunków (które traktujemy jako element kultury, a nie tylko jako sposób na zaspokojenie głodu czy pragnienia), a także połowienia ryb w jednej z pięknych austriackich rzek. Z kolei u celu naszej podróży liczyliśmy na spektakularne połowy pstrągów w dorzeczu górnej Adygi, a także rozkoszowanie podniebienia niepowtarzalną włoską kuchnią w domowym wydaniu. Oto relacja z naszej wyprawy.
     

    Na szlaku zobaczymy wiele wspaniałych miejsc.
     
    Część 1: Przez Bawarię do Górnej Austrii czyli piwo, pstrągi i kawałek historii
     
    Z Warszawy wyruszyliśmy autem około siódmej rano. Prawie od początku droga wiodła autostradami lub drogami ekspresowymi, co uczyniło naszą podróż tyleż monotonną, co wygodną. Tylko się cieszyć - w końcu czekaliśmy na to tyle lat. Pamiętam dawne wyprawy na zachód i prawdziwa mordęgę na odcinku z Warszawy do Wrocławia, którą pokonywało się mozolnie przez wiele godzin ze względu na ciągłe ograniczenia prędkości. Dzisiaj to już przeszłość, a jazda jest prawdziwą przyjemnością – po prostu się płynie. W Niemczech byliśmy już około 13.00…
     
    Stolica bawarskiego piwa
     
    Pierwszym przystankiem w naszej podróży był zabytkowy Bamberg, do którego dotarliśmy około piątej po południu. Położony w regionie zwanym Górną Frankonią (część Bawarii), pozostaje jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast Niemiec. Oszczędzony przez alianckie naloty może dziś poszczycić się bardzo urokliwą starówką, wpisaną w 1993 roku na listę kulturowego dziedzictwa UNESCO, a także całym szeregiem budowli z piękną romańsko-gotycką katedrą na czele.
     
    Wiadomo było od razu, że przy tak krótkim pobycie (wieczór, noc i ranek) nie mamy szans na zobaczenie wszystkiego, co warte, postanowiliśmy więc dokonać rozsądnego wyboru. Pierwszym elementem planu było zakwaterowanie się w klimatycznym hotelu, zlokalizowanym w zachodnim skrzydle starego budynku klasztoru Karmelitów, bardzo blisko starówki. Już sama możliwość spędzenia nocy w tak zabytkowych wnętrzach (dzieje budynku sięgają XI wieku) była sama w sobie wielką atrakcją i dawała poczucie bliskiego obcowania z historią.
     

    Nasz pokój w klasztornym hotelu.
     
    Po rozpakowaniu się wybraliśmy się na spacer wąskimi uliczkami Starego Miasta. Naszym celem było nie tylko podziwianie spektakularnych zabytków, ale też znalezienie jakiejś typowo bawarskiej knajpy z telewizorem, gdzie oprócz zjedzenia kolacji zakrapianej słynnym lokalnym piwem, moglibyśmy obejrzeć hitowy półfinał Champions League: Ajax – Tottenham Londyn. Już przeczuwaliśmy bowiem, że ten wieczór może dostarczyć nie mniejszych wrażeń niż poprzedni, kiedy to Liverpool dokonał niemożliwego i rozbił 4 : 0 wielką Barcelonę Messiego.
     
    Centralnym miejscem starówki (Altstadt) jest Stary Ratusz położony nad rzeką Regnitz. Budynek jest oblewany rzeką z dwóch stron, co czyni ten zakątek wyjątkowym i przyciąga całe tabuny turystów. Przebywając na starówce czuliśmy się trochę jak w Wenecji, a trochę jak w czeskiej Pradze, gdyż przypominająca nieco Wełtawę rzeka jest jakby znakiem firmowym, sercem i główną arterią średniowiecznego miasta - przeciska się pomiędzy domami, przepływa pod nimi, momentami tworzy wiry, szypoty, kaskady i spiętrzenia przy starych śluzach. Na nadrzecznych szlakach zlokalizowane są winiarnie i birsztuby, co tworzy niezwykle urokliwy staromiejski pejzaż zdominowany przez wodę, tajemnicze zakamarki i liczące setki lat kamienice z charakterystycznego pruskiego muru.
     

    Budynek starego ratusza w Bambergu to centralny punkt miasta.
     

    Piękne freski na ścianach ratusza.
     

    Rzeka dominuje w krajobrazie starówki.
     

    Jeden z jazów.
     
    Na kolacji wylądowaliśmy w lokalu o nazwie Brasserie. Serwuje się tam tradycyjne bawarskie dania, co nam bardzo odpowiadało, a także najlepsze lokalne piwa, o których za chwilę. Umiejscowiony w ogródku ekran został zaraz po naszym wejściu uruchomiony, pozostawało nam więc tylko złożyć odpowiednie zamówienia i spokojnie czekać na mecz. Z bogactwa lokalnych specjalności wybraliśmy Bamberger Zwiebelfleisch czyli duszona wieprzowinę z cebulą w sosie piwnym, a także typowe dla kultury południowych Niemiec knedle z sosem grzybowo-śmietanowym.
     

    Duszona wieprzowina z cebulą.
     

    Bawarskie knedle z sosem grzybowym.
     
    To popularne dania goszczące dawniej głównie na wiejskich stołach, więc na deser wybraliśmy dla odmiany coś arystokratycznego, a więc danie z cesarskiej kuchni Franciszka Józefa i jego żony Sissi – Kaiserschmarrn czyli omlet cesarski. To wspaniały deser – znowu typowy dla Bawarii i Austrii, bo kuchnia tych krajów jest niemal bliźniacza – przygotowany z ciasta doprawionego cukrem waniliowym, mlekiem, rumem i rodzynkami, a podawany z powidłami śliwkowymi lub sosem waniliowym.
     

    Kaiserschmarrn to rodzaj omleta rozczłonkowanego widelcem na drobne kawałki.
     
    No, a do bawarskich potraw oczywiście bawarskie piwo. Jedyny słuszny wybór to lokalne, warzone w Bambergu. Miasto to jest bowiem na piwnej mapie Niemiec miejscem absolutnie wyjątkowym – od średniowiecza do współczesności działało tu kilkadziesiąt browarów, a przeciętny mieszkaniec wypijał rocznie około 400 litrów tego trunku! Obecnie w regionie Górnej Frankonii działa 160 browarów, co jest ich największym zagęszczeniem na terenie całych Niemiec. Tak więc Bamberg, będący głównym piwnym ośrodkiem w regionie (obecnie 9 czynnych browarów warzących ponad 50 gatunków piwa), można śmiało określić mianem bawarskiej stolicy piwa.
     
    Najbardziej znanym gatunkiem bamberskiego piwa jest Rauchbier czyli piwo dymione. Powstało w średniowieczu kiedy to ziarno jęczmienia suszono nad ogniem, pochodzącym z palonego drewna bukowego lub dębowego. Z czasem technologie browarnicze zmieniły się, ale wielu ludzi przyzwyczaiło się do wędzonego posmaku piwa, które ma swoich amatorów aż do dzisiaj. Rauchbier doskonale gasi pragnienie, a jego najsłynniejszą marką jest Schlenkerla. Takiego też piwa spróbowaliśmy w naszej knajpie.
     

    Piwa z renomowanych lokalnych browarów Mahrs i Schlenkerla.
     
    Mecz dostarczył niesamowitych emocji i skończył się kolejną wielką sensacją – Tottenham po bramce zdobytej na kilka sekund przed końcem wygrał 3 : 2 i wywalił za burtę murowanego faworyta. Ajax sam sobie zapracował na to upokorzenie – gdy obserwowaliśmy na ekranach jego piłkarzy przygotowujących się w tunelu do wyjścia na boisko, biła od nich niewyobrażalna wprost pycha. Patrzyli na wszystkich z góry, nie wyłączając dzieci od podawania piłek. I wystarczyły raptem dwie godziny czasu aby znaleźć potwierdzenie słuszności słynnego powiedzenia, że pycha kroczy tuż przed upadkiem. W efekcie Pochettino całował z radości murawę, a fani Ajaxu z niedowierzaniem w oczach musieli przełknąć na koniec wyjątkowo gorzką pigułkę, psującą im dobry nastrój. W knajpie zapanowała cisza, bo wszyscy Niemcy kibicowali Ajaxowi, tylko my z Zenkiem cieszyliśmy się z angielskiego finału. „Glory, glory, Tottenham Hotspur!”
     
    Kolejnego dnia rankiem wybraliśmy się po śniadaniu na mały spacer inną trasą – w kierunku słynnej bamberskiej katedry. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki i dość dobrze utrzymane stare domy, które na swej fasadzie z reguły miały umieszczoną małą figurkę Matki Boskiej. Bawaria – najnowocześniejszy i najbogatszy land Niemiec, prawdziwe zagłębie informatyki i nowych technologii – to jednocześnie jeden z tych regionów Europy, gdzie religia i katolicka tradycja są wciąż obecne w otaczającej rzeczywistości. Szczególnie w tych mniejszych ośrodkach, bardziej bawarskich niż kosmopolitycznych.
     

    Figurki Maryi są widoczne na fasadach wielu domów.
     
    Katedra w Bambergu pod wezwaniem św. Piotra i św. Jerzego jest siedzibą lokalnego biskupa i jedną z siedmiu niemieckich katedr cesarskich. Obok niej takie budowle znajdują się w: Akwizgranie (Aachen), Spirze (Speyer), Moguncji (Mainz), Wormacji (Worms), Frankfurcie nad Menem oraz Königslutter am Elm. Katedry cesarskie, które były miejscem koronacji oraz pochówku cesarzy niemieckich, charakteryzują się wyraźnym podziałem wnętrza nad cesarską część zachodnią oraz wschodnią część biskupią. Bamberska katedra w obecnej postaci powstała w XIII wieku, ale pierwszy budynek stanął na tym miejscu już w roku 1012 (a więc ponad 1000 lat temu!). Jego budowę zainspirował Henryk II Święty – cesarz znany nam z lekcji historii przede wszystkim z powodu z konfliktów zbrojnych z naszym Bolesławem Chrobrym. Obecnie w katedrze możemy podziwiać piękny nagrobek cesarza Henryka oraz jego żony Kunegundy Luksemburskiej. Ponadto w świątyni znajduje się również grób papieża Klemensa II – jedyne miejsce spoczynku papieża położone na północ od linii Alp. Poza tym wnętrze katedry można scharakteryzować jako dość surowe. Całość budowli wieńczą cztery wysokie na ponad 80 metrów wieże.
     

    Zdobione mury katedry.
     

    Plac przed katedrą z panoramą Starego Miasta.
     

    Nagrobek papieża Klemensa II.
     

    Jedna z figur wewnątrz świątyni.
     

    Bogato zdobiony nagrobek cesarza Henryka II i jego żony.
     
    Po krótkim zwiedzaniu Bambergu, w którym jest jeszcze naprawdę wiele atrakcji do zobaczenia, zakupiliśmy na pamiątkę po czteropaku bamberskiego piwa i wyruszyliśmy w dalszą podróż.
     

    A na jednym z przydrożnych parkingów zobaczyliśmy taką oto naklejkę: "Wracajcie do ojczyzny. Ona was potrzebuje!"
     
    Perełka u zbiegu trzech rzek
     
    Mało kto wie, jak interesującym miastem jest bawarska Pasawa (Passau). Ciężko tu trafić, bo nie jest położona na żadnym z typowych turystycznych szlaków – omijają ją drogi prowadzące z Polski na południe Europy. Stąd mała znajomość tego miejsca wśród Polaków. Sam, mimo że jestem z wykształcenia germanistą i znam Niemcy niemal jak własną kieszeń, nie byłem tam jeszcze nigdy.
     
    Już samo położenie u zbiegu trzech rzek stanowi o wyjątkowości Pasawy. W dodatku rzeki te niosą wodę w trzech różnych kolorach: zielonym (płynący z Alp Inn), niebieskim (modry Dunaj) oraz czarnym (torfowy Ilz). Miasto istnieje już od czasów rzymskich, choć wtedy funkcjonowało jako obóz wojskowy pod nazwą Castra Batavia, strzegąc strategicznego punktu u zbiegu dwóch rzymskich prowincji: Recja i Noricum. W V wieku Rzymianie wycofali się, a tereny przeszły pod władanie ludów germańskich.
     

    W miejscu, gdzie dziś wznosi się Pasawa, rzymskie legiony założyły warowny obóz.
     
    W VIII wieku Pasawa stała się stolicą biskupstwa i siedzibą biskupa Vivilo. Prawa miejskie osada uzyskała w 1225 roku. Niestety, Pasawę często dotykały różne klęski, które odcisnęły znaczące piętno na jej rozwoju. Szczególne znaczenie miał tragiczny pożar 1662 roku, który zniszczył wiele średniowiecznych budynków i zapoczątkował odbudowę w stylu, który ma dziś dominujący wpływ na wygląd miasta. Innym traumatycznym wydarzeniem była dla mieszkańców Pasawy wielka powódź, która miała miejsce całkiem niedawno, bo w roku 2013, kiedy to woda Dunaju wdarła się na starówkę i zalała domy do wysokości 12,5 metra!
     
    Pasawa ma także związki z Polską. Mało rozpowszechnioną ciekawostką jest fakt, że w Passau mieści się siedziba właściciela wydawcy polskiej prasy regionalnej, jakim jest Verlagsgruppe Passau. Do grupy tej należy spółka Polska Press, wydająca w naszym kraju szereg popularnych gazet, jak choćby Dziennik Bałtycki, Głos Wielkopolski, Dziennik Zachodni, Dziennik Polski, Echo Dnia, Kurier Lubelski, Express Bydgoski i wiele innych tytułów. Własnością grupy są też popularne dodatki telewizyjne i wiele portali internetowych. Ot, znak czasów...
     
    Spacer przez starą część miasta to prawdziwa frajda. Wąskie uliczki biegnące na znacznych różnicach poziomów, tajemnicze przejścia i tunele, nadrzeczne promenady nad Innem i Dunajem, zawieszone nad rzekami mosty, gwarne ogródki knajp, stare kamieniczki, warownie i zabytkowe kościoły – to wszystko składa się na niezwykły krajobraz tego bawarskiego cukiereczka.
     

    Most na rzece Inn.
     

    Jeden z browarów w dzielnicy Innstadt.
     

    Widok na dzielnicę Innstadt.
     

    Bulwary spacerowe nad Innem.
     

    Most na Innie i widok na Starówkę.
     

    Na górze warowna twierdza Veste Oberhaus.
     

    Wąskie uliczki dzielnicy Innstadt.
     

    Zegar słoneczny na starówce.
     

    Jedna z wielu knajp serwujących dania bawarskiej kuchni.
     

    Uliczka stromo biegnąca w dół do brzegu Dunaju.
     

    Główny kościół Starego Miasta - Stephansdom.
     
    Po spacerze lądujemy z Zenkiem w jednej z naddunajskich restauracji przy browarze Peschl, z charakterystycznym wysokim kominem. Polecam te knajpę wszystkim piwoszom – wypiłem tam jedno z najlepszych pszenicznych ciemnych piw, jakie dane mi było kiedykolwiek skosztować! Do tego smażony sandacz w jarzynkach – potrawa typowa w naddunajskich miejscowościach – smakował iście wybornie. Cały zestaw oceniam na pełną szóstkę!
     

    Restauracja Peschl z tarasem widokowym na Dunaj.
     

    Sandacz z jarzynami.
     
    Rankiem następnego dnia wjechaliśmy nie bez problemów (GPS nie wystarcza, trzeba mocno pogłówkować) na położoną nad miastem twierdzę Veste Oberhaus. To jedna z największych warowni Europy, a widok z niej należy z pewnością do absolutnie wyjątkowych. Widać całą starą część miasta położoną w widłach Dunaju i Innu, dachy domów, cebulaste kopuły kościołów, kominy licznych browarów, a także statki wycieczkowe floty dunajskiej, zacumowane przy nadrzecznych bulwarach, które tutaj rozpoczynają swe rejsy w dół – do słynnej Doliny Wachau, Wiednia i Budapesztu. Byliśmy zauroczeni.
     

    Widok Pasawy z twierdzy Veste Oberhaus.
     

    W głębi most na Innie.
     

    Widać, że rzeka Inn niesie zielonkawą wodę z Alp.
     

    Kościół św. Michała i dachy domów.
     

    Połączenie Dunaju z Innem.
     

    Typowo bawarskie, cebulaste kopuły katedry.
     

    To jedna z piękniejszych panoram europejskich miast.
     
    Po zjeździe na dół tradycyjnie zakupiliśmy po kilka piw w jednym z miejscowych browarów i dalej w drogę! Podniecenie rosło, bowiem przed nami była Austria i zaplanowane wędkowanie w rzece Grosse Mühl.
     

    Browar Hacklberg. Jeden z wielu...
     

    Zakupy zrobione, można jechać dalej!
     
    Ciąg dalszy – wkrótce.
     
    Piotr Motyka
×
×
  • Create New...